Posts Tagged ‘Vilma Vega’

Czas mija niepostrzeżenie

6 Maj, 2012

Jakaś lekko depresyjna ta dzisiejsza niedziela. Chmurno, chłodno, smutno. Aldonę boli gardło i atakuje ją „zimno”, Joanna przespała śniadanie (fakt, że jako jedyna była w nocy na milondze) a teraz pokasłuje i pochrumkuje, Arnaud czegoś niezadowolony z francuskiego internetowego systemu głosowania w wyborach, ja – mimo drugiej kawy – zapadam co chwila w stupor. W dodatku okazuje się, że w całym naszym dizajnerskim i jupiszonowskim mieszkaniu nie ma ani jednego wygodnego sprzętu do siedzenia i przez takie codzienne życie coraz bardziej boli mnie  rzyć i nad nią.

ObrazekObrazek

Ostatnio było ciepło i parno. Dla mnie ledwie do zniesienia, choć preferencje klimatyczne są wśród nas podzielone. Wszystko się lepiło, pranie nie schło. W metrze naprzemienne duszno-gorące porywy wichru o metaliczno-oleistym zapachu i huragany lodowatego zakurzonego przeciągu, pędzącego z jakichś wagonowych okien, z jakichś klimatyzatorów, z jakichś kolejowych katakumb.
W tym roku (wraz ze wzrostem cen taksówek) „Subte” i nogi stały się dominującymi środkami dla przemieszczania się. Bilet kosztuje 2,5 peso i można na nim jechać tak długo, aż wreszcie wyjdzie się na górę. Niestety linii jest tylko siedem i nie pokrywają centralnego Buenos nawet w przybliżeniu. Bywa więc, że trzeba gdzieś przedrałować dodatkowe 15 albo 25 przecznic. Niemal na każdym przystanku wsiadają mikrohandlarze – w tym wiele dzieci – i błyskawicznie roznoszą (kładąc na kolanach podróżnych) rozmaite  drobiazgi: chusteczki do nosa, długopisy, horoskopy, plany miasta itp. Następnie szybko wszystko zbierają bez słowa licząc, że ktoś z podróżnych kupi coś z litości (ceny oczywiście wyższe niż w sklepach). Jeśli zapłacisz tych kilka peso za coś tam, dzieciak przybija „piątkę”, rzuca ci się na szyję i cmoka w policzek. Możesz wówczas naprawdę z bliska poczuć jak pachnie świat „cartonieros” – zbieraczy i selekcjonerów ulicznych śmieci i odpadków. Zdaje się, że Argentyńczycy w ramach jakiejś solidarności społecznej doceniają takie działanie jako „pracę”, a nie „żebractwo”.
Wczoraj do naszego wagonu wszedł niewidomy chłopak, taszcząc gitarę elektryczną, głośnik ze wzmacniaczem, białą laskę i czapkę na drobne, po czym odstawił wirtuozerski koncert na długości kilku przystanków. Na koniec z przedziwną precyzyjną sprawnością japońskiego mistrza ceremonii parzenia herbaty zbierał pieniądze idąc do wyjścia z wagonu i taszcząc to wszystko omotany kablami, jednocześnie pogrywając jedną ręką na gitarze kawałki jakich nie powstydziłby się zawodowy rockman. Koleś otrzymał w nagrodę prawdziwy aplauz i garść miedziaków.

Obrazek

Nawet nie wiem kiedy minęły ostatnie doby. Żeby jakoś połapać się w mnogości działań i miejsc oraz zwiększyć prawdopodobieństwo, że będziemy się jakoś widywać założyliśmy kalendarz, do którego wpisujemy planowane lekcje (część z nich jest w domu więc trzeba „rezerwować” przestrzeń), milongi czy wspólne kolacje. Najczęściej śpimy krótko ale dwa razy na dobę, co u mnie potęguje i tak już silne odczucie nierzeczywistego upływu czasu (z różnych powodów wciąż żyję w połowie w czasie Buenos, a w części w czasie polskim, w dodatku wordpress jest zaprogramowany na jeszcze inny czas i nie umiem tego zmienić).

Każdego dnia nie mogę wyjść ze zdumienia nad miejscową specyfiką systemu finansowego. Znowu mam za sobą dwie godziny zmarnowane na nieudaną próbę przemiany dolarów w peso. Nie chcę już tego opowiadać ale to historie prawie nie do uwierzenia. Ograniczę się tylko do jednego detalu spośród całej serii zaskoczeń – w piątek w „naszym” banku otrzymałem numerek do okienka z wymianą waluty i po pół godzinie braku wszelkiego ruchu właściwej mi kolejki  „M” z trudem  uzyskałem informację, że wymienią mi moje dolary ale … tylko prawdopodobnie a za to „z pewnością” nie przed … wtorkiem! Do tego w odpowiedzi na moje pytanie „skąd dziś mogę wziąć peso” uzbrojona ochrona stanowczo usunęła mnie z „pola obsługi” do „pola oczekiwania na wezwanie”.
Z punktu widzenia Polaka w Buenos problem  z wymianą forsy ma konkretne konsekwencje. Płacąc kartą lub ciągnąc z bankomatu tracisz 5-8% na kursie wobec wymiany USD – peso, co przy kilku tysiącach dolarów wydanych przez miesiąć przekłada się np. na kolejną parę butów, które masz lub właśnie ich nie masz. W dodatku w niektórych miejscach proponują ci płatność gotówką w USD po kursie czarnorynkowym, czyli 25-30% lepszym niż płacenie kartą (więc też warto USD ze sobą tu nosić). Wczoraj właśnie z powodu zostawienia wszystkich USD w domu ominęła mnie okazja kupienia wody toaletowej w eleganckim sklepie „Juleriaque” w Abasto po przeliczniku 5,25 peso za dolara (zapłaciłem kartą z przelicznikiem 4,1 peso za dolara :-/

Obrazek

Zebraliśmy też kilka doświadczeń kulinarnych. Najpierw, kolejny raz przekonaliśmy się, że najlepsze knajpy w Buenos, to takie, których w ogóle nie widać, a jak już się je odkryje, to trudno sforsować zamknięte drzwi (patrz: case Parilla Cayetano w 2008 roku). Przez ponad tydzień szukaliśmy nagradzanej rok po roku w konkursach kulinarnych knajpki – Las Pizarras (Thames 2296) – na ulicy nieopodal naszego mieszkania w dodatku chodząc nią dwa razy dziennie z „otwartymi oczami” („będziesz szedł Thames w kierunku Plaza Italiano? Miej oczy otwarte na tę knajpkę !”) – bezskutecznie. Gdy wreszcie udało się ją przypadkiem zlokalizować, okazało się, że bez rezerwacji zapomnij. Gdy następnego dnia chcieliśmy zrobić rezerwację nikt nam nie otworzył drzwi (w głębi paliło się światło), ani nikt nie zechciał odebrać telefonu. Jeśli chcesz zjeść u nas kolację, po prostu postaraj się, wykaż odpowiednią determinację. Nie idziemy drogą tandetnego marketingu – mówi Szef Kuchni.

Obrazek

Obrazek
W zastępstwie poszliśmy do eleganckiej „Puro Arrabal” (Thames 1914). Zignorowaliśmy oczywisty sygnał negatywny – estetyczne nawiązania do tanga – i w konsekwencji naszej ślepoty dostaliśmy wysuszone i przypalone steki, a Aldona zamiast z jagnięciną dostała ravioli ze szpinakiem. Za to mieliśmy trzy gatunki oliwy z detaliczną instrukcją, która do ciabaty, która do sałatki, a która … już zapomniałem do czego. Producent oliwy był jednocześnie producentem wyjątkowego wina, a bukiety oliwy i wina wspaniale się uzupełniały, czy może równoważyły … w każdym razie trzeba było – z pewnością – za ten magiczny efekt coś zapłacić ekstra.

Obrazek

Z kolei w nagrodę przytomności umysłu – innego dnia – obok Abasto trafiliśmy na skromną bardzo przyjemną restaurację plus internetowy sklep rybny „Solo Pescados” („Same Ryby”) http://www.solo-pescados.com/ .

Obrazek

Wielka porcja świeżuteńkiej grillowanej ryby (potrafią zrobić ją 5-10 sekund za punktem krytycznym surowości, co daje cudowny smak i soczystość), wielka porcja znakomitego ryżu z owocami morza, świeża wielka mix-salat dla dwóch osób (wystarczyłaby pojedyncza), chrupiące pieczywo, butelka białego wina Chablis (z tych tańszych ale bardzo smacznego) = 184 peso.  Trochę boli ale do dziś to najlepsze jedzenie w Buenos jakie mieliśmy.

Obrazek

Kilka dni temu donosiłem, że A&A otworzyli „puszkę Pandory”. W domu poniewiera się coraz więcej woreczków z butami, sukienek, topów oraz męskich spodni „dla prawdziwych tangueros” (spodnie zasługują na oddzielny wpis ale najpierw musimy pójść na lunch itd.).

W sprawie milong nie wydarzyło się nic szczególnego. Dziś w nocy A&A i ja odmówiliśmy wyjścia, a Asia pojechała (dla bezpieczeństwa TAXI) na „Milongę 10” do Club Fulgor. Podobno byli sami młodzi lokalni wymiatacze na poziomie „europejskie mistrzostwo+”, a Asi nie szło zanadto (co mnie nie dziwi w kontekście „umiarkowanej” ilości wypitego w tym dniu wina). Teraz ćwiczy z Tate na dole w pokoju dziennym.

W piątek byliśmy wszyscy w Villa Malcolm (ostatni raz, ostatni raz, ostatni raz do cholery) na Tangocool  (o czym donosiłem na fb i teraz przytaczam niżej dla porządku).
Wyjścia do Villa Malcolm na Tangocool nie zaliczam do udanych (no ale jak płaci się 20 peso w tej powszechnej drożyźnie, to czego się spodziewać). Przede wszystkim wróciłem obolały jakby obito mnie kijami . Wcześniej odbyłem lekcję indywidualną z Vilmą Vega, która postanowiła przypomnieć mi czego uczyła mnie przed laty na temat naturalnego ruchu bez napięcia, ruchu skupionego na klarownym prowadzeniu, oczyszczonym z obciążających dodatków. Niby nic: proste kroki „on time”, „double time”, outside on left i on right, on time and double time, kross podczas double time outside, back ocho and thre steps forward in double time… “You don’t remember steps? As always Osito? O.K. Do, what you want but … LEAD me! I do not want to think what you want to do! I want be LEADED!!! Osito! LESS TENSION!!! DO NOT ADD NOT NESSESERY MOVES!!! Osito! You dance very, very well but … not with me!  LESS TENSION!!! Well, now is correct! Osito! LEAD ME and not shake me!  I AM PREGNANT! DO NOT SHAKE ME! Si, Osito, bueno! Now you care me, bueno Osito! Lead every signiora as pregnant. This was good lesson! See you on Monday!” Cmok.
Już zaraz gdy przestygłem po lekcji czułem, że to odchoruję ale po kilku tandach w Villi Malcolm z partnerkami, dającymi się prowadzić niejako w stanie nieważkości, z każdą chwilą czułem coraz więcej, przyczepów, kosteczek, ścięgien, mięśni, żył i struktur anatomicznych o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Co gorsza nie miałem pojęcia, że tak cholernie mogą one boleć zwłaszcza w wyniku naturalnego poruszania się bez zbędnego wysiłku. W dodatku lastrykowy parkiet jakiś taki bez talku i tępy wykręcał stawy…
Muzyka bardzo energetyczna i dość szybka (ale żadnego nuevo). Zdaniem Aldony trochę jak na zabawie w remizie. Cabeceo tylko dla zainteresowanych takimi starociami (czyli turystów). Miejscowa młodzież po prostu się zna i wyrywa się też tak po prostu. Nie było wielkiego tłoku ale za to niezły młodzieżowy bałagan na parkiecie. Trzeba jednak przyznać, że obyło się bez większych kolizji, a ci którzy wywijali – umieli to robić.
Przyjemnie było spotkać się w większym gronie: nasza czwórka, Szymon z Joanną i Eugenia z Sebastianem.  Chyba nikt z nas – poza Asią – nie miał szczególnego parcia na parkiet. A&A oraz E&S poszli trochę wcześniej. My zostaliśmy do końca ale więcej gadając i obserwując niż tańcząc. Już mnie nikt nie wyciągnie do Villa Malcolm – to nie dla mnie.

Obrazek

Wróciliśmy spacerkiem przez miasto pulsujące życiem jak w ciepły, wakacyjny wieczór, a nie jesienią.

Za to czwartkowa milonga Nino Bien (Centro Region Leonesa) zachwycająca.

ObrazekObrazek

To milonga z tradycjami gdzie przychodzi wielu Portenos i bywają stare legendy klasycznego tanga. Było relatywnie niewielu turystów. Kilka grupek bardzo zużytych facetów, którzy sprawiali wrażenie jakby nigdy nie skalali się uczciwą pracą, a każdą noc spędzali pijąc tani alkohol, rechocząc przy ordynarnych dowcipach, oceniając laski i stopień ich skandalicznego starzenia się, uwodząc turystki i opowiadając sobie wzajemnie szczegóły w kółko tych samych ostatnich – sprzed 20 lat – sukcesów. Trochę wystrojonych w prowincjonalnie wieczorowym stylu samotnych kobiet, których świetność przeminęła w objęciach tangowych Piotrusiów Panów dziś zainteresowanych bardziej dżinem niż ich abrazo. Sporo elegancko ubranych par: one w czarnych koronkach lub szyfonach, oni w garniturach i białych koszulach rozpiętych na głębokość 4 guzików i ukazujących bujne siwiejące kudły na  tle torsów o barwie cygarowego tytoniu. Twarze proste i nieco harde, dłonie spracowane, skóra charakterystyczna dla osób od lat pracujących na powietrzu. Trzech mistrzów sprzed pół wieku, rozrzuconych po sali w idealnie zrównoważony sposób i przyjmujących wyrazy szacunku od kolejnych mężczyzn ale przede wszystkim od kobiet w sposób nieco podobny do obrazków z „Ojca Chrzestnego”. Na głównym miejscu na sali v/v wejścia, ze złotymi sygnetami na palcach, wulkanem krwistej chusteczki wyskakującej z kieszonki na piersi czarnego garnituru, obowiązkowo rozpietą białą koszulą, brylantyną na włosach i miną mafioso z lat 30., w otoczeniu czarujących dam w średnim wieku (!) siedział sam Francisco Forquera, którego pokaz z innego czasu i miejsca poniżej:

Muzyka absolutnie klasyczna, z energią ale zmuszająca do odrobiny pokombinowania w tłoku. W szczycie wieczoru przestrzeń zapchana „jak w Buenos” i żadnych kolizji czy zakorkowań ruchu (przez wieczór miałem dwie minimalne obcierki z własnej nieostrożności)! Znakomity drewniany parkiet z desek cudownie śliski.
Rozsadzenie gości nie było tradycyjne z podziałem na różnopłciowe strony ale dawało się wyróżnić sektory, obszary skupiające Panie lub Panów lub pary i większe towarzystwa. Cabeceo obowiązkowe, choć wspomagane męskimi przechadzkami między stolikami – ręce w kieszeniach, ramiona lekko uniesione, brylantyna we włosach, krok kołyszący, brew uniesiona, oko taksujące damskie zainteresowanie. Sam też spróbowałem (poza brylantyną) – zadziałało.

Obrazek
Joanna miała ogromne powodzenie i wróciła jakby nieco mniej chora ;-). A&A jak zwykle w swoim gronie (choć w nawiasie można donieść, że Aldona zaczyna potańcowywać z „obcymi”). Ja wybrałem odległą miejscówkę wśród miejscowych pijaczków i amancików i co dawało znakomity ogląd skomplikowanych relacji społecznych rozgrywających się między bywalcami. Obok kilku sukcesów otrzymałem też od tanguer z miejscowej elity dwie subtelne i grzeczne odmowy na odległość. Ale też spotkał mnie wielki komplement. Gdy zacząłem się zbierać, zapłaciłem za swoją kawę i wodę 24 peso i wróciłem do stolika aby zmienić buty zastałem na moim krześle siedzącą damę koło 45, czarna suknia na wysportowanej sylwetce, głębokie zmarszczki wokół błękitnych oczu, burza mocno utlenionego blond i jakaś śmiała nawijka po hiszpańsku. Wolno i wyraźnie po angielsku powiedziałem jej że nie mówię po hiszpańsku. Natychmiast spytała mnie „englisz?”. Si Seniora odparłem, „I speak English”. Chwyciła mnie mocno i stanowczo za przegub ręki i machnęła głową ku parkietowi. „Dans” – powiedziała stanowczo przechodząc gładko na angielski.

To była bardzo, bardzo przyjemna tanda. I wieczór.

Długaśna i nudna „krótka instrukcja obsługi” wyprawy do Buenos Aires, a zwłaszcza wyprawy tangowej Cz III.

14 kwietnia, 2008

 

CZĘŚĆ TRZECIA i OSTATNIA – WOKÓŁ TANGA.

 

Może ktoś jest żeglarzem, importerem wołowiny, ktoś pokochał pampę lub chce wspinać się po wschodnich zboczach Andów i traktuje Buenos Aires jako niezbędny przystanek w podróży. Pewnie zdarzają się jacyś ludzie, którzy jeżdżą do Buenos w innym celu niż zbliżenie się do źródeł tanga argentyńskiego. Jednak prawdopodobnie każdy kto tam zawita musi jakoś otrzeć się o to argentyńskie dziedzictwo.

 

Tango przenika Buenos (a przynajmniej te jego części, do których trafiają przybysze z innych stron).  Jest wszędzie.

 

 

Czasem nachalnie i  kiczowato wyskakujące na „deptaki”, często widoczne jako ważna część miejscowej gospodarki, czasem  subtelnie wplecione w siatkę nerwów tego miasta, czasem tworzy coś jakby świat alternatywny, o którym miejscowi nie tańczący tanga wiedzą, że gdzieś jest  ale gdzie i kto tam żyje, i właściwie co robi tego już nie wiadomo.  

 

My przylecieliśmy do Buenos właściwie bez żadnego przygotowania i planu. Naszym celem było „poznać coś nowego”, „przełamać własne schematy”. Ja wiedziałem ponadto, że interesuje mnie „klasyczne” podejście do tanga, a Joasia chciała dodatkowo popracować z ciałem w nurcie nuevo (trochę zakładając, że nuevo interesujące się jogą, baletem itp. poprawi „basic”). W Warszawie, w zwykłym codziennym trybie przeglądając YouTube uzgodniliśmy miedzy sobą (głownie aby na miejscu się o to  nie kłócić) styl których nauczycieli nam się podoba. Joasia miała też rekomendacje od Beaty Mai, że warto aby przekonała się czy pasuje jej „El Chino” (bardziej związany z nuevo, a więc w ogóle go nie znaliśmy). Tuż przed wylotem Asia wysłała maila do Fernando Galera aby sprawdzić czy będzie na miejscu i na jakich zasadach można się u niego uczyć. Okazało się, że taki sposób działania na pierwszy raz jest całkowicie sensowny choć jestem pewien, że następnym razem – już znając jakoś miejscowe realia – zaplanujemy wszystko bardziej szczegółowo.

Praktykowanie tanga w Bs.As oczywiście nie stanowi żadnego problemu. Warto wiedzieć, że należy „mentalnie” oddzielać miejsce (nazwę klubu czy sali – np. Salon Canning) od nazwy praktyki czy milongi (np. Milonga Paracultural w Salon Canning). Inaczej łatwo się pogubić o co chodzi bo pod tym samym adresem w zależności od dnia tygodnia i godziny mamy całkiem oddzielne przedsięwzięcia tangowe (inni organizatorzy, inny charakter muzyki, inna konwencja stroju, inni stali bywalcy i wreszcie inna nazwa). Argentyńczycy wyjaśnili nam dość jednoznacznie, że nocne milongi, a zwłaszcza te z pokazami lub muzyką na żywo – mimo, że intensywnie kisielowane – mają charakter głównie towarzyski. Jest tam świat prawdziwego, żywego tanga argentyńskiego – bywalcy, mistrzowie, ludzie od tangowego biznesu oraz oczywiście turyści patrzący na to wszystko z większym lub mniejszym niezrozumieniem. Najczęściej jest też ogromnie tłoczno. Sądzę, że te imprezy stanowią inną formę stadnych rytuałów – podobnych w swoich funkcjach do ciągłego iskania się i kopulowania wśród pawianów. Ich zasadniczym celem jest ciągłe potwierdzanie lub przesunięcia w lokalnej hierarchii grupowej (szeroko pojętej grupy tangowych bywalców). Jeśli chcecie poćwiczyć lub po prostu potańczyć chodźcie na milongi lub praktiki które odbywają się w dzień (niektóre zaczynają się np. o 15.00 i trwają do 3.00 w nocy! – najpierw są bardziej salą treningową, a później miejscem towarzyskich spotkań i rytuałów). Dodatkowa informacja dla tych z forsą: w BsAs istnieje rozbudowana grupa usług „tango coaching” polegających na płatnym towarzyszeniu ci „profesjonalisty” dowolnej płci (wszystko jedno co to oznacza) w grupowych zajęciach lekcyjnych, lub na milongach (nie sprawdzaliśmy jak to działa i ile kosztuje).

 

 

  1. Informacje o tangu w Buenos. Truizmem jest pisanie, że można je zdobyć z Internetu. Oczywiście można i warto. YouTube daje moim zdaniem znakomity wgląd w styl tańczenia nauczycieli. Wielu z nich ma swoje własne serwisy WWW, a cześć tych serwisów ma dość komunikatywne wersje anglojęzyczne. Niestety tą drogą nie ocenimy  kwalifikacji pedagogicznych mistrzów. Warto mieć świadomość, że wiele z tych osób to samorodne wielkie talenty, diamenty na pokazach ale też po prostu prości ludzie, bez żadnej świadomości tego co i dlaczego właśnie tak, a nie inaczej robią. Niektórzy nie potrafią sklecić prostego sensownego zdania nawet po hiszpańsku (jeśli ktoś był na warsztatach u „El Flaco” to wie o czym mówię). To trochę jak słuchanie w TV wywiadów z tymi bardziej elokwentnymi sportowcami:- „Widzowie chcą wiedzieć jak panu udaje się zdobywać bramki w tak trudnym meczu”. -„No, daje zesiebie wszystko.” –„A tak bardziej konkretnie?” –„Konkretnie to drybling, przyłożenie, strzał i gol. To tak robie konkretnie.”

Wielu nauczycieli uczy komunikatywnie ale w procesie dydaktycznym pozbawionym sensu (widzieliśmy to np. na jakiś zajęciach  w Plaza Bohemia). W sprawie doboru szkół i nauczycieli warto zbierać rekomendacje i nie zadowalać się informacjami w stylu „to świetny facet”. Pytać uczestników warsztatów, pytać wracających z Buenos, patrzeć w blogi np. http://caminitopl.wordpress.com/ ). Niestety sprawę komplikuje dodatkowo problem, że czasem warsztaty grupowe są prowadzone na całkiem innym poziomie niż indywidualne lekcje. Ja na pewno w zakresie tanga salon rekomenduję zajęcia zarówno indywidualne jak i grupowe w szkole „Nuevo Estudio La Esquina” prowadzonej przez Fernando Galera i Vilmę Vega (http://www.fernandoyvilma.com/ ). Mogę też z czystym sumieniem polecić zajęcia grupowe (nie znam indywidualnych) w Tango Esquela  Carlos Copello (WWW.carloscopello.com ) prowadzone przez Fabiana Peralta z partnerką (ona mało znana jeszcze. Zamieściłem link do ich tańca w rozdziale o kisielu.). Joanna była pod wielkim wrażeniem profesjonalizmu zajęć indywidualnych u Marcelo Gutierrez „El Chino” (http://www.pechelo.com/home_en.html ) – nie mylić z innymi licznymi „El Chino”. Ja jako obserwator z zewnątrz  jej trudów myślę, że zajęcia u niego warto łączyć z nuevo albo pozostać jego uczniem na dłużej (bardzo precyzyjne zajmowanie się ciałem, które może „rozbić” klasyczne nawyki i trzeba czasu na poskładanie tego wszystkiego na nowo). Aldona i Arnaud byli zachwyceni lekcjami tango nuevo w Estudio D.N.I. – światowej Mekce nuevo (http://www.estudiodnitango.com.ar ).

  1. Obyczaje. Sporo można już przeczytać na ten temat w blogu caminitopl lub w tym blogu ale podsumuję podstawowe rzeczy dotyczące tanga tradycyjnego (nie wiem jak to wygląda wokół nuevo, które w świadomości starszych Argentyńczyków sytuuje się gdzieś w okolicach popu, rockendrolla, twista lub jeśli w formie profesjonalnej, to blisko baletu nowoczesnego).
    1. W BsAs jesteśmy w obcym kraju i w  kulturze, która nie jest nasza. W dodatku w kulturze, która – choć niezwykle tolerancyjna w wielu sprawach – bardzo poważnie traktuje tango argentyńskie jako swoje WŁASNE dziedzictwo, obszar tworzący miejscowe korzenie identyfikacji narodowej. Pamiętam jak w Rajgrodzie z okazji urodzin Eli G. zrobiliśmy podczas milongi małe show z polskim „tangiem apaszowskim”. Obecny tam Miguel – jeden z mistrzów, nauczycieli starej daty – był niemal oburzony, a co najmniej zdegustowany, że profani  włożyli między utwory tanga argentyńskiego i tańczą jak tango argentyńskie „jakieś tango polskie” i stanowczo wyraził opinię, że tango argentyńskie może pochodzić wyłącznie z Ameryki Południowej. Nie chcę dyskutować o tym, czy my w Polsce na naszych „polskich” milongach mamy „moralne prawo” robić z tangiem argentyńskim co chcemy. Chcę tylko przekazać informację, że jeśli chcemy być zwyczajnie grzeczni wobec miłego i z pewnością życzliwego nam Polakom narodu, to w BsAs  warto stosować się do tangowej obyczajowości, bo to dla tego narodu rzecz naprawdę ważna i poważnie traktowana.
    2. Warto wiedzieć, że milongi tradycyjne są całkowicie pozbawione muzyki  elektronicznej czy nuevo. Dominują tanga, dość mało walców i bardzo mało milong (wtedy też jest najwięcej miejsca na parkiecie). Na milongach „nowoczesnych” jest mydło powidło (łacznie z innymi niż tango rodzajami muzyki tanecznej).
    3. Na lekcjach i praktikach można mieć strój dowolny. Ale – uwaga! – Argentyńczycy/Argentynki bardzo dbają o ubiór, makijaż, świeży zapach, zadbane włosy itp. Na milongach miejscowi występują ubrani w zwyczajne „eleganckie” ubrania (zależne od pory dnia) i zdecydowanie unikają dżinsów i t-shirtów, a panie unikają spodni (bardzo popularnych na ulicach). Wielu panów nosi garnitury (choć krawaty bardzo rzadko). Jednocześnie ukochane w Polsce „wystrzałowe tangowe kreacje” popularne w BsAs wyłącznie wśród nieargentynek – choć pewnie nikogo nie dotykają – są rezerwowane raczej na „wielkie wyjścia” lub pokazy.
    4. Przed wybraniem się na określoną milongę można dokonać telefonicznej rezerwacji miejsca. Zazwyczaj daje się to zrobić w języku angielskim. Warto wymyślić jakieś proste hasło na które rezerwacja ma działać – np. „Polonia”. Należy też wyraźnie zaznaczyć czy rezerwacja jest dla kobiety, czy dla mężczyzny, czy dla pary. Przypominam, że jeśli idziecie jako para i siadacie jako para to właściwie decydujecie się na tańczenie prawie wyłącznie ze sobą (ostatecznie jest niewielka  szansa na innych „nieargentyńczyków). Większość sal tanecznych ma swoje szatnie, które jednocześnie są kasami. Wejście kosztuje 10-15 peso. Buty zmienia się koło szatni (lub ostatecznie przy stoliku). Niezależnie należy odszukać gdzieś przy wejściu, ale już za szatnią gospodarza (gospodynię) milongi – osobę, która ma jakiś swój plan stolików i ich rezerwacji i to właśnie ta osoba  decyduje gdzie was posadzi i należy się temu podporządkować (nie upierać się, że wolicie inny stolik). Stoliki mają obsługę kelnerską. Można zamiast siedzieć przy stoliku stanąć sobie przy barze lub pod ścianą (często taka miejscówka jest korzystniejsza bo bardziej widoczna niż stolik w trzecim szeregu w kącie). Co prawda nie zostawiałem na stoliku kamery czy portfela ale nigdy nie miałem poczucia, że na sali mój plecaczek może zostać okradziony.
    5. Proszenie odbywa się wzrokiem na odległość. Bardzo rzadko widywałem niedoświadczonych obcokrajowców próbujących podchodzić do potencjalnych partnerek ale było to naprawdę mało skuteczne i wyraźnie traktowane jako niegrzeczne. Czasami tez zdarzało się, że jakiś nieudaczny i zdesperowany Argentyńczyk „prosił” łażąc po sali (ale wyłącznie panie już z daleka wyglądające na turystki bo u Argentynek naprawdę zero szans). Jeśli mężczyzna widzi przyzwolenie, zmierza do partnerki po obwodzie sali trzymając z nią kontakt wzrokowy. Kiedy jest już na wysokości jej stolika ona wstaje i podchodzi do niego (zapobiega to krępującej sytuacji, że komuś coś się wydawało tylko). Widziałem jak facet „niechluj” podszedł tylko w pobliże proszonej kobiety, stanął głupio się uśmiechając, a ona przez jakieś 2-3 sekundy poczekała (z miłym uśmiechem patrząc na niego) czy on wreszcie zrobi brakujące półtora kroku poczym miękko odwróciła głowę i tak zakończyła tę sytuację zostawiając kolesia stojącego samotnie na środku parkietu. W następnym utworze zatańczyła z innym gościem, który rozumiał, że to on prosi, a więc ma zadbać aby to nie ona paradowała do niego tylko on do niej. Odprowadzanie po zakończonej tandzie jest już bardziej symbolicznym nadaniem kierunku niż rzeczywistym towarzyszeniem w drodze do stolika. Na czas cortiny wszyscy opuszczają parkiet i zajmują „miejsca obserwacyjne”. Nie ma żadnego sterczenia na parkiecie z „zawładniętą” partnerką (jeśli jest taka rzeczywiście „zawładnięta”, to nawiąż z nią kontakt wzrokowy i pewnie ci znowu nie odmówi).
    6. Taniec odbywa się w bardzo uporządkowany sposób w koło po obwodzie parkietu (czasem w dwóch lub nawet trzech „sznurkach”).  Na samym środku czasami można zauważyć kilka par tańczących bardziej spontanicznie. Ale nawet one bardzo uważają żeby nikogo nie potrącić. Sensem tanga argentyńskiego w BsAs jest czerpanie przyjemności z muzyki, z kontaktu z partnerem itp., a nie przyjemności z gimnastyki i sprawności fizycznej (do tego służą fitness kluby i  tango nuevo). Potrącanie w tańcu nawet jeśli zrobione całkiem bez złej woli jest uważane za skrajne łamanie reguł, przeszkadzanie innym w czerpaniu należnej im rozkoszy, niegrzeczne i zdecydowanie „karygodne”. Potrąciwszy jakąś parę można całkowicie spalić się dla innych partnerek albo nawet być zostawionym w środku tandy przez własną partnerkę, z którą się tańczy. Wykluczone są zatem wszelkie kroki pod prąd lub w poprzek tańczących kręgów, bardzo ograniczone jest zatrzymywanie się lub wyprzedzanie (choć ruch bywa straszliwie powolny).  Niezbędne natomiast są umiejętności tangowego kisielu. Jeśli tego nie potraficie, to tańczyć chodźcie wyłącznie na praktiki, a na milongi tylko obserwować.
  2. Tangowe zakupy.

Oczywiście warto spisać adresy i rekomendacje z blogów i z innych internetowych źródeł. Ale równie dobrze można wziąć jakąś tangową gazetkę i poruszać się po reklamach. Wybór jest ogromny i właściwie po to aby nie zwariować warto zrobić chyba trzy rundy. Pierwsza runda w sprawie butów to wizyta powiedzmy w dziesięciu sklepach (więcej chyba nie ma sensu bo każdy sklep to dziesiątki jeśli nie setki fasonów i kolorów), przymierzanie i robienie notatek (zdjęć nigdzie nie dają robić).  Ewentualnie można sobie kupić jakąś jedną parę butów. Druga runda to już wybieranie tego na co macie ochotę i kupowanie jeśli akurat jest rozmiar (problemy i technika kupowania są opisane w innym miejscu blogu). Można też ustalić kiedy spodziewają się rozmiarów w fasonach, które chcecie kupić, a aktualnie ich nie ma (oczywiście to Argentyna więc wszystko jest orientacyjne). Trzecia runda to sprawdzanie czy już są te oczekiwane buciki. Często w sklepach z butami są też elementy stroju, a w dodatku czasem można je tam uszyć na zamówienie. Jeśli chodzi o ubrania to jednak tańsze są specjalistyczne pracownie (adresy w ogłoszeniach gazetowych). Męskie spodnie tangowe zdecydowanie rekomenduję u Miguela (my best Amigo), zgodnie z odpowiednim wpisem w tym blogu.

Oczywiście można przyjechać na miejsce zupełnie bez rozeznania i odbyć przygodę. Trzeba mieć tylko adres do pierwszego miejsca związanego z tangiem. Tam znajdziecie tangowe darmowe miesięczniki w stylu „El tangauta” czy „B.A. Tango”, a w środku setki adresów i telefonów szkół, sklepów, mistrzów, milong itp.

To juz koniec (chyba, że dopisze jeszcze coś Joasia „z offu”).

janusz

Powrót Joasi, kilka refleksji i przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”

1 kwietnia, 2008

31 marca – poniedziałek.

Joanna wylądowała około 14 tutejszego czasu. Różnica 5 godzin w stosunku do Buenos (tu już czas letni, a tam już zimowy no i kilka południków w bok). Postanowiła przetrzymać i położyć się dopiero wieczorem żeby nie wpadać głębiej w jetlug (ja nie mogę wybrnąć od prawie tygodnia czego wyrazem ta pisanina w środku nocy). Umówiliśmy się więc, że zaprosimy Wojtka z Marysią do mnie na kolację i ugotuję jakąś dobrą pastę. Lubimy czosnek i to pierwsza od tygodni okazja, że możemy zionąć przeszkadzając tylko domowemu kotu (psy jak wiadomo kochają bezwarunkowo). Ponieważ wiele osób twierdzi, że nieco śliniło się czytając niektóre kawałki tego bloga, a także był już przepis na „tangowy kisiel”, to na końcu wpisu podam mój całkowicie oryginalny przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Zazwyczaj do takich past z owocami morza pijemy mocno schłodzone portugalskie vino verde (orzeźwia i przyjemnie minimalnie gazuje). Myśmy dzisiaj – trochę na fali wakacji w Buenos – zdecydowali się na argentyński czerwony Malbec Cicchitti Reserva z 2003 (mimo, że polecany do mięs i serów ale nam bardzo pasował do mocno pikantnej, wyrazistej pasty).  

Do kolacji słuchaliśmy Gardela (co może dotykać niektórych ortodoksów, że boski Gardel tak „do kotleta”. Choć właściwie do „przyssawki” to może jakoś się broni…).

Asia opowiadała też swoje przygody z ostatnich dni. Zdążyła być (poza sprawami zawodowymi) na dwóch lekcjach u Fernando i Vilmy, dokupiła dla koleżanek buciki (mniam, mniam…), tańczyła z wielką przyjemnością na jeszcze jednej popołudniowej milondze (między innymi ze świetnie prowadzącym facetem z parkinsonem – jestem zdania, że to może nie parkinson a prowadzenie do szybkich ozdobników), a na koniec od swoich argentyńskich partnerów biznesowych dostała prezent tangowy – niezwykły i z pewnością pamiętny. Niestety nie mam upoważnienia żeby opowiadać ale jestem pod wrażeniem i zazdroszczę.

Tango jako muzyka, opowieści o tangu, buciki do tanga – nudy na pudy. Jak tylko pasta i wino się skończyły nasza słodka młodzież zajęła się jakimiś ważnymi i z pewnością wreszcie interesującymi sprawami w pokoju Wojtka, a my zaczęliśmy sobie trochę  „plotkować”, a trochę też rozważać co nas czeka z tym tangiem w Polsce. Jak się dalej uczyć, jak dalej tańczyć. Joasia wypytywała mnie o moje pierwsze wrażenia i doświadczenia milongowe po powrocie do Warszawy. Jak mi się tu tańczy teraz? Lepiej?  Gorzej? Inaczej? Bez zmian? Czy umiem coś wdrażać z moich dwudziestu kilku godzin argentyńskich lekcji i dziesiątek godzin obserwacji? Opowiedziałem jej jednocześnie trochę to sobie porządkując. Pierwsza prosta odpowiedź – nie łatwo.

Na milondze czwartkowej – pierwszej po przyjeździe – przez kilka godzin nie byłem w stanie zmobilizować się do wyjścia na parkiet jakoś obawiając się oceny części znajomych – „no i z czym on z tej Argentyny przyjechał?”, a też i intuicyjnie czując, że czeka mnie jakiś twardy wybór między uporczywym i mało atrakcyjnym (dla mnie i partnerek) powolnym doskonaleniem tego co ostatnio poznałem lub uporządkowałem, a kompromisem polegającym na łatwiejszym i doraźnie przyjemniejszym tańczeniu w „starym” stylu.  W wyniku tego w końcu odważyłem się na kilka tand. W sporym napięciu i zamieszaniu wewnętrznym, w sinusoidzie nastrojów. Szczęśliwie – korzystając z prawa „atrakcji wieczoru” – miałem bardzo doświadczone partnerki.

W sobotę i w niedzielę z mniejszym stresem – „jak mnie ocenią” ale z ogromnym trudem najzwyklejszego ruchu. Nagle okazało mi się, że większość koleżanek (nawet tych bardziej doświadczonych) „nie czeka” grzecznie na poprowadzenie kroku jak Argentynki tylko uprawia permanentną „samowolkę”, a te mniej doświadczone dodatkowo „przelatują krok”. Co z tym robić? Zwłaszcza, że rzecz nakłada się na moje bardzo niedoskonałe i nieugruntowane jeszcze nawyki. W tej sprawie dała mi wielkie wytchnienie jedna dama, z którą nieczęsto tańczę. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że mogę postawić ją na którejkolwiek nodze, szybko skoczyć do bufetu napić się kawy, a gdy wrócę – bez pośpiechu – mam czas wykończyć boleo – całkiem jakbym był w Plaza Bohemia na przykład. Joanna twierdzi, że w Buenos faceci w reakcji na „samowolki” łapią w żelazne objęcie i bezwzględnie zmuszają „do posłuszeństwa” – stawiają gdzie zamierzają prowadzić i nie dają się ruszyć aż przyjdzie właściwy czas (najczęściej dotyczy to Europejek). Później przy stolikach słychać anglojęzyczne niezadowolone komentarze pań – „taki niby mistrz, a tak mocno prowadził mnie rekami i czasem nawet szarpał”.

Inny mój „lokalny” problem to gnące się powabnie i często we wszystkie strony kibici (nie chodzi tu o rozluźnione ramiona czy łopatki). Prowadzenie, którego chcę się nauczyć wymaga aby energia nadana przez moją ramę „jej” ramie przenosiła się od razu na nogi, a jest to możliwe jeśli po drodze – między ramą a nogami – NIEMA kilku dodatkowych łożysk kulowych i łożysk kulkowych. Odkrywam, że wiele koleżanek jest rozkosznie miękkich lub krętych w kręgosłupie tyle tylko, ze oznacza to jednocześnie – w pewnej konwencji –  „niesterowność”.  Jakie na to rozwiązanie? W Argentynie takie osoby najczęściej tańczą szeroko pojęte nuevo. Ale ja chcę „salon”, a prócz tego z wieloma z tych pań zwyczajnie lubię tańczyć. Tyle tylko, że jak to teraz robić?

Kolejny problem to ozdobniki. Ozdobniki często pakowane w sytuacji braku własnej równowagi, robione podczas kroku i paraliżujące jego prowadzenie, ozdobniki bez uważności na innych uczestników milongi i narażające prowadzącego jeśli nie na pojedynek od razu to na wstydliwe przepraszanie otoczenia.

Dodatkowo wczorajsza Milonga Rosyjska w Złotej Milondze cudowna w klimacie i fantastycznie przygotowana przez Kasię Z. była jednocześnie tangowym bezhołowiem. Benczmarkiem „sowieckiego zatracenia” i antywzorem   argentyńskiej milongi. Kochani, bliscy ludzie, wiele kapitalnych przebrań, porywające kawałki, a jednocześnie ruch jak „na samochodzikach” w wesołym miasteczku. Żadnego kierunku tańca, latające jak ostrze piły tarczowej nogi, wbijające się na ślepo piki obcasów, barki atakujące jak na meczach hokeja… .  I nawet jak już więcej wolnego miejsca ułatwiało robienie uników przed szarżującymi parami to jakaś taka całkiem nie tangowo-argentyńska, a słowiańsko-mazowiecka  rezygnacja już mnie dopadła i zjadła. Tym bardziej wdzięczny byłem tym koleżankom, które z wyrozumiałością znosiły moje trochę bezradne próby odnalezienia się w tańcu.

Na koniec zatańczyliśmy z Joasią – kisielując jak tylko potrafiliśmy – miedzy fotelem, stołem, krzesłami, telewizorem i przez wąski przedpokój i z powrotem (zupełnie jakby w Salon Canning) do świetnej muzyki Anibala Troilo…

Zamieszczając tu te smutnawe refleksje obawiam się oczywiście społecznych konsekwencji – ktoś weźmie do siebie i poczuje się dotknięty albo ktoś uzna, że mi odwaliło w Argentynie. Do tanga – jak wiadomo – trzeba dwojga. Chciałbym znaleźć lepszy wspólny język aby starać się tańczyć w sposób bliższy źródłom. Tym może bardziej, że w samym Buenos młodzi chcą tańczyć już niemal tylko nuevo, a klasyczne tango tańczą przede wszystkim „starcy”. I być może za 10 lat obcokrajowcy zafascynowani „tangiem argentyńskim” będą  głównym nośnikiem jego kultury.  

  „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Wersja łopatologiczna dla mniej wprawnych kucharzy w ilości  na cztery średnio głodne osoby.

Najpierw należy przygotować sobie na wierzchu wszystkie narzędzia kuchenne:

1.      5-3 litrowy (nie mniejszy) garnek z przykrywką do gotowania makaronu (może też być zwykły + spory durszlak)

2.      2-1 litrowy rondel z przykrywką (lub garnek ze stali nierdzewnej lub z żeliwa) do zrobienia sosu

3.      mały rondelek lub patelenka do podsmażenia czosnku

4.      deseczka do krojenia (polecam z tworzywa lub szklane z powodów higienicznych)

5.      duża łyżka z dziurkami (ewentualnie zwykła duża łyżka)

6.      nóż (dowolnej wielkości oby ostry – ja do wszystkiego używam format „szefa kuchni”)

7.      wyciskarka do czosnku (jeśli nie ma, to można będzie go posiekać)

8.      coś do zgniecenia peperoncino (gumowe rękawiczki albo talerzyk i łyżeczka).

Teraz  produkty (wszystkie do kupienia w 15 minut w delikatesach np. Bomi lub w większości sklepów klasy Kaufland, Carefour itp.):

  1. woda (bez chloru i fenolu)
  2. dwie kostki rosołowe warzywne lub rybne
  3. sól (wystarczy łyżeczka do herbaty)
  4. oliwa z oliwy z pierwszego tłoczenia na zimno
  5. cztery ząbki czosnku (albo mniej jeśli ktoś nie jest entuzjastą)
  6. suszone lub świeże posiekane: ½ łyżeczki oregano i ½ łyżeczki bazylii (jeśli nie ma to można poratować się odpowiednio 1 łyżeczką natki pietruszki) + 4 łyżeczki grubiej pokrojonej zielonej pietruszki (do posypania na talerzu).
  7. 4-1 suszone peperoncino (od biedy mogą być chili, turecki pieprz itp.) – nie wolno dotykać tego gołymi dłońmi !
  8. dwie łyżeczki małych kaparków z zalewy
  9. 4-6 kawałków suszonych pomidorów z oliwy
  10. 8- małych ośmiorniczek (mogą być mrożone) – dobrze przepłukane zimną wodą
  11. 12-20 dużych krewetek (w żadnym wypadku NIE tzw. cocktailowych) bez łupinek (tylko z „ogonkami”). Krewetki mogą być świeże lub mrożone surowe albo mrożone gotowane (jeśli mają skorupki wówczas należy je obrać na surowo albo sparzyć wrzątkiem – ale nie gotować – i po sparzeniu obrać zostawiając ogonki).  Krewetki powinny być opłukane (żeby wymyć resztki skruszonych skorupek itp.).
  12. 1-2 łyżeczki octu z białego wina (ewentualnie jabłkowy lub po prostu ½ cytryny)
  13. makaron 500g – zdecydowanie włoski – 9-10 minutowy (ja używam penne dopia rigatura).

 Instrukcja przyrządzenia:

1.      nalać ¾ objętości wody do garnka na makaron, wrzucić 1 kostkę rosołową, wlać łyżkę oliwy (lub oleju z pomidorów), dodać płaską łyżeczkę soli. Przykryć zostawiając szczelinę dla ulatniania się pary, postawić na duży ogień.

2.      Czekając na zagotowanie się wody w garnku – Nakryć do stołu. Opłukać ośmiorniczki i każdą przeciąć na pół (cztery nogi z prawej i cztery z lewej – mniej więcej). Opłukać krewetki, wyciągnąć z oliwy (widelcem) na deseczkę suszone pomidory i każdy przytrzymując widelcem przeciąć wzdłuż na 4-6 pasków, obrać ząbki czosnku, rozgnieść peperoncino (1 na głowę to dawka dla lubiących zdecydowanie ostre jedzenie), otworzyć paczkę z makaronem. Teraz postaw na małym ogniu patelenkę lub rondelek na czosnek, po chwili (30-60 sek.) wlej około 1 łyżkę oliwy, a następnie wgnieć do niej czosnek (resztki wrzucając do garnka na makaron), posyp minimalną ilością soli (mała szczypta), mieszaj i gdy zobaczysz że wydziela małe bąbelki i intensywnie pachnie zdejmij z ognia, wrzuć do niego pocięte pomidory (obniżą temperaturę, a nie wolno go zrumienić), zamieszaj i przykryj (żeby zachować aromat).

3.      Gdy woda już zacznie wrzeć przygotuj się do sprawnej akcji. Jeśli czegoś nie zdążyłeś z powyższych punktów to zrób to teraz. Gdy wszystko jest gotowe wsyp ostrożnie makaron do wrzątku (na pełnym ogniu) od razu mieszając i zaraz przykryj zachowując szczelinę (aby nie kipiał). Jeszcze nie łap czasu.

4.      Postaw na średnim ogniu rondel na sos, po 30 sek. wlej trzy łyżki oliwy, wrzuć przekrojone ośmiorniczki, i nalej łyżeczkę octu lub wyciśnij cytrynę (nie tylko dla smaku ale też neutralizuje „morski” zapach w kuchni) i zamieszaj. KONIECZNIE zajrzyj do garnka z makaronem – powinien znowu zaczynać się gotować (jeśli nie to chwile odczekaj aż zacznie). Gdy makaron zaczyna się gotować:

       a.      Złap czas (zapisz, zapamiętaj, nastaw budzik itp.)

       b.      Zamieszaj

       c.      Zmniejsz ogień prawie do minimum (ale żeby był ruch w garnku) i znowu przykryj ze szparą

5.      Zobacz czy nie przypalasz ośmiorniczek (powinny się dusić a nie smażyć). 6-5 minut przed terminem makaronu (zależy czy krewetki mrożone czy nie) dołóż szybko, sprawnie do ośmiorniczek:

        a.      Krewetki

        b.      Całość polej oliwą z czosnkiem i pomidorami

        c.      Rozkrusz kostkę rosołową (NIE dodawaj soli nawet jeśli lubisz bardzo słono)

        d.      Dodaj kaparki.     

                 e. Posyp oregano i bazylią

         f.        Posyp równomiernie peperoncino (rozkrusz w rękawicach lub zmiażdż łyżeczką na talerzyku  i wysyp – NIE dotykaj gołymi dłońmi).

         g.      Wlej drugą łyżeczkę octu (lub dociśnij cytrynę). Zamieszaj i przykryj bez szparki.  Przykręć ogień.

6.      Zamieszaj makaron i sprawdź czas. Na 1,5-1 minutę przed terminem makaronu umieść durszlak w zlewie, wyłącz gaz pod makaronem i przelej makaron przez durszlak. Koniecznie polej go szybko po całości (ale nie bardzo intensywnie) zimną wodą.

7.      Zestaw garnek z sosem z ognia (nie wyłączaj ognia) i zamieszaj (możesz jeszcze dodać trochę oliwy jeśli lubisz jej wyrazisty smak). Jeśli lubisz psuć naturalne smaki solą to teraz możesz wreszcie dosolić sos i zamieszać.

8.      Postaw na przykręconym ogniu garnek po makaronie, wsyp do niego ugotowany zahartowany makaron i zalej go sosem z krewetkami i przyssawkami, trochę delikatnie zamieszaj i przykryj na 1 minutę (aby pasta przeszła zapachem).

9.      Po jednej minucie zakręć ogień pod potrawą i nakładaj tą łyżką z dziurkami – sprawiedliwie wyławiając odpowiednie ilości przyssawek i krewetek.

10. Na talerzu posyp zieloną pietruszką. 

Odradzam parmezan bo zabije smaki. 

janusz

Przepis na tangowy kisiel

28 marca, 2008

Podstawowy stan w tangu argentyńskim „salon”  to stan indywidualnej równowagi sprzyjający kontroli nad ruchem/krokiem. Dotyczy to zarówno otwartego jak i bliskiego trzymania (w takim samym stopniu). W Buenos milongi skupiające miłośników tanga klasycznego najczęściej są bardzo ale to naprawdę bardzo zatłoczone. Jednocześnie jest „nie do pomyślenia”  przepychanie się, potrącanie czy nawet delikatne dotknięcie między parami. Jeśli spowodujesz najdrobniejszą nawet kolizję otoczenie reaguje albo z niemym oburzeniem albo z wyraźną troską czy nie uległeś atakowi np. kolki nerkowej, omdleniu itp. (w tym kraju miłych ludzi najczęstsze domniemanie jest takie, że nie jesteś jednak cymbałem nie potrafiącym tańczyć czy agresywnym dupkiem). Dlatego też właśnie maksymalna kontrola nad każdym ruchem jest nie tylko wyrazem tradycyjnej kultury ale praktyczną koniecznością. Robisz krok, twoja partnerka z zamkniętymi oczami wsparta na twoim ramieniu przeżywa ekstazę, a ty z miną rozdartego emocjami macho i paniką w sercu szukasz – w tej puszce sardynek jaką jest parkiet – miejsca do postawienia kolejnego kroku jej nogą i własną. A przecież gdzieś jeszcze w przestrzeni trzeba pomieścić Jej apetyczne pośladki, uda i ogarnięte twoimi ramionami inne wspaniałości… .  Dlatego prócz równowagi Argentyńczycy wymyślili „kisielowanie” (choć być może wielu z nich nie zdaje sobie sprawy zarówno z tego faktu jak i jego doniosłości). Wczoraj, na mojej pierwszej – po powrocie z wakacji – warszawskiej milondze kilka osób pytało mnie oco mi chodzi z tym kisielowaniem. Postaram się wyjaśnić. Zacznę może od samego kisielu jako „kulinarium”. Opiszę na podstawie stołówkowych wspomnień z dzieciństwa kiedy to kisielu nie znosiłem i zdegustowany przelewałem go z pewną niechęcią z kubeczka na talerz albo do innego kubeczka i z powrotem. Kisiel  stołówkowy dość wolno i płynnie się lał jednym kleistym „ciekiem” (słowo „strumyczek” byłoby tu zbyt dynamiczne), a od czasu do czasu – pluuum! – z zaskakującym przyspieszeniem wylatywał „glut” i kisiel powracał do kleistego ciekniecia. Tangowe kisielowanie to właśnie taki nieco kleisty „stan zmienny” ciągłego, raczej powolnego (nabrzmiałego od emocji) nieprzerwanego ruchu tańczącej pary (absolutnie niezbędna równowaga własna obu partnerów) z nieoczekiwanymi – pluuum! – przyspieszeniami (bo właśnie zobaczyłeś mikroprzestrzeń do postawienia nogi i zmieszczenia prowadzonych apetyczności). Po „plum!” nie ma żadnej przerwy tylko dalszy ciąg kleistego wycieku ruchu. Załączam tu przykładowe adresy na YouTube jako ilustrację kisielowania w pokazie – a więc z nieograniczona przestrzenią. Podczas milong rzecz jest oczywiście daleko bardziej zwarta i oszczędna:

– Fernando i Vilmy http://www.youtube.com/watch?v=7oc1x6iNiMI

– innych naszych nauczycieli – Fabiana i Virginii: http://www.youtube.com/watch?v=S3GAh0jvxyw . 

Teraz moje notatki „techniczne” (wiele z nich mogłoby powstać w Rajgrodzie albo w Złotej Milondze – nie jest to „wiedza tajemna”. Powstały jednak w Bs. As.). 

  1. STANIE / CHODZENIE
    1. Głowa nieco wyciągnięta na szyi (jakby „podwieszona” na drucie czy lince)
    2. Ramiona (barki) wyraźnie wyprostowane (nie zgarbione) ale maksymalnie „swobodne”, puszczone w dół
    3. Klatka piersiowa i splot słoneczny nieco podciągnięte do góry i wyprowadzone do przodu
    4. Przepona, mięśnie brzucha podciągające brzuch do góry i miednicę nieco do przodu (tak żeby nie było zwieszonego brzucha w dół do przodu i żeby nie było nadmiernego wygięcia pupy do tyłu i nadmiernego zapadnięcia kręgosłupa lędźwiowego)
    5. Noga bazowa
  •  i.      Obciążona wyraźnie (choć niekoniecznie zawsze w 100% ale zawsze kiedy to możliwe właśnie w 100%)                                                           
  •  ii.      Oparta na „wyprostowanym” biodrze („zrelaksowanie” stawu biodrowego nogi bazowej jest równoznaczne z jej zablokowaniem, zablokowaniem możliwości ruchu, utratą stabilności). „Wyprostowane” biodro to biodro „ściągnięte do dołu”.                                                         
  •  iii.      Odblokowane kolano (ale bez widocznego ugięcia nogi).                                                          
  •  iv.      Pełna stopa na podłożu z rozłożeniem ciężaru 60% na śródstopiu / 40% na obcasie. Uwaga! Większość dobrych partnerek w BsAs staje na obcasach i chodzi na obcasach, a nie w „baletowym” ustawieniu na palcach (uważają to za niewygodne i niestabilne). Są natomiast niezwykle gotowe i  wrażliwe aby  elegancko odrywać obcasy dla piwotu, ozdobnika, wykończenia kroku itp.                                                             
  •  v.      Ciężar nieco w większym stopniu na wewnętrznej części śródstopia (absolutnie unikać utrzymywania ciężaru na „przedłużeniu małego palca”) i też prowadzenie oraz opieranie stopy właśnie wewnętrzną krawędzią.                                                           
  • vi.      Palce stopy maksymalnie „rozczapierzone”  i „wyciągnięte do przodu” co zwiększa stabilność (w żadnym wypadku nie podkurczone)

d. Noga wolna / swobodna

  •    i.      Nigdy nie jest zrelaksowana czy rozluźniona („zrelaksowana może być we śnie lub w trumnie” jak mawiają w Bs As) ani napięta czy zablokowana, a zawsze jest swobodna i gotowa do ruchu, lub wykonuje ruch nieobciążony (np. krok, boleo, ozdobnik…)                                                           
  • ii.      Kolano i stopa w znaczącym stopniu  bez napięcia – prowadzone lub trzymane w gotowości ale swobodnie                                                         
  • iii.      Stopa raczej równolegle do kierunku ruchu lub nieco na zewnątrz sylwetki. Absolutnie unikać skręcania stopy ku osi sylwetki (nieliczne wyjątki to rzadkie ozdobniki).

 g. Ręka prowadząca / przyjmująca

  •  i.      Dłonie pozostają w lekkim ale wyraźnym uścisku, na wysokości ucha prowadzącego lub między uchem prowadzącego, a uchem partnera                                                           
  •  ii.      Łokcie wyraźnie w dół i delikatnie z przodu ciała (w bliskim trzymaniu) lub bardziej wyraźnie z przodu w dalekim trzymaniu – ważne aby w obrotach czy „zygzakach” nie uciekać z ręką, a zwłaszcza nie uciekać w tył poza linię piersi (utrata stabilności i komunikacji miedzy partnerami)                                                         
  • iii.      Wyraźnie „sprężynuje” w ruchu – nigdy nie jest napięta czy zablokowana ani „sflaczała”. Partner Prowadzony również utrzymuje sprężynowanie (żadnego sflaczenia) i wykorzystuje rękę prowadzącą Prowadzącego jako wsparcie w ruchu  (ale bez wieszania się czy napierania lub ciągnięcia bo przecież utrzymuje generalnie własną stabilność). Uwaga! Mimo sprężynowania ręki barki (ramiona) są opuszczone swobodnie w dół.                                                          
  • iv.      Ręka prowadząca prowadzi w pełnej „systemowej komunikacji” z Partnerem Prowadzonym i ciałem Prowadzącego (nie boimy się używać rąk do prowadzenia ale nie ciągniemy nimi i nie pchamy „samoistnie” a w koordynacji z ruchem reszty sylwetki)

 h. Ręka obejmująca

  •    i.      Ręka obejmująca Prowadzącego obejmuje Partnera tuż poniżej / na granicy łopatek (łopatki powinny mieć swobodę ruchu). Uwaga! Na YouTube można zobaczyć Starych Tangueros nie stosujących się do tej zasady. Im wolno „wszystko”, a więc i podszczypywać i ślinić się i trzymać Partnerkę  „za kark”.  W trzymaniu bliskim dłoń obejmująca może sięgać aż do przeciwległej, prawej  pachy partnera wyraźnie obejmując plecy ale bez blokowania ich ruchu. W trzymaniu w dystansie dłoń Prowadzącego opiera się o owal pleców Partnera Prowadzonego na granicy boku tuż pod lewą łopatką.                                                           
  • ii.      Ręka obejmująca Partnera Prowadzonego w zależności od proporcji wzrostu partnerów, upodobań, ekspresji bliskości itp. może być położona dłonią w rozmaitych miejscach karku, pleców, ramienia (nie barku) Prowadzącego ale zawsze tak aby: (1)  nie blokować swobody ruchu stawu prawego ramienia (barku) Prowadzącego (2) dłoń całą powierzchnią wewnętrzną stykała się z ciałem Prowadzącego (daje to lepszy kontakt komunikacyjny, oparcie w ewolucjach – stabilność). Uwaga! Dłonie odwrócone, opierane krawędzią, dotykające jednym palcem ze sterczącymi innymi palcami itp. są uważane za niepraktyczne i nieeleganckie, a może i pretensjonalne.
  1. KROK
    1. Istnieją wyłącznie kroki do przodu, do tyłu, na boki i piwoty. Istnieją jeszcze ozdobniki, które nie są właściwie krokami bo nie są wykonywane ruchem nogi bazowej, a jedynie ruchem  nogi swobodnej. Wszelkie inne „kroki” (skośne, obłe itd.) należy traktować jako kroki nieumiejętne lub ostatecznie  awaryjne w sytuacji „ratowania Partnerki” w tłoku na milondze.
    2. Krok (w każdą stronę) jest wyprowadzany zawsze z góry ciała. Nogi mogą ruszyć do kroku wyłącznie za górą ciała. Nigdy – najpierw ruch nogą do kroku, a później ruch górą ciała (tak można zrobić jedynie własny ozdobnik). Dotyczy to zarówno prowadzącego jak i partnera prowadzonego.
    3. Z odrobina przesady (ale niewielką) męski krok można opisać w sposób następujący (damskiego nie jestem pewien):
  •   i.      Ustanawiasz nogę bazową i stajesz na niej jak opisano wyżej (noga swobodna może dotykać podłoża np. wewnętrzną krawędzią stopy lub być leciutko oparta całością powierzchni). Ważne abyś stał na jednej nodze, na wyciągniętym biodrze (opuszczonym w kierunku ziemi),  nie zablokowanym kolanie, pełnej stopie bazowej (żadnego wspinania się na palce) z „rozczapierzonymi” palcami                                                            
  • ii.      Świadomie (oceniając sytuację przestrzenną, słysząc muzykę itd.) decydujesz w którą z trzech stron świata postawisz krok (czwarta strona jest zablokowana wyborem nogi bazowej). Uwaga! Opisuje tu własny krok podczas prowadzenia, a nie samo  prowadzenie.                                                          
  •  iii.      Zgodnie ze swoją decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz górę ciała nieco przed granicę utraty równowagi nie ciągnąc ani nie popychając  jeszcze nogi swobodnej (zostawiając ją w gotowości do ruchu w poprzedniej pozycji – w ćwiczeniu najlepiej położoną pełną stopa na podłożu )                                                          
  • iv.      Następnie znowu zgodnie ze swoją wcześniejszą decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz nogę swobodną do miejsca (nie dalej) gwarantującego ci, że jeśli uczynisz za chwilę tę nogę nogą bazową to aż do chwili obciążenia  jej w pełni nie będziesz musiał oderwać od podłoża aktualnej nogi bazowej, która wtedy będzie już swobodną. Jest to akcja nieco „w dół”. To bardzo ważne nie tylko dla elegancji ruchu ale też absolutnie przeciwdziała tendencji do kroków z tendencją „w górę” mających charakter „podskoków” a więc odrywających nas od podłoża i destabilizujących krok. Uwaga! Popularnym błędem jest jednoczesne jeszcze obciążanie nogi nie całkiem bazowej i już odrywanie od podłoża nogi nie całkiem swobodnej, a także przestawanie na obu nogach częściowo obciążonych.                                                            
  • v.      Kiedy masz już w pełni (lub co najmniej w 90%) przeniesiony ciężar na tę „nową” nogę bazową możesz oderwać od podłoża nogę swobodną (do niedawna bazową). Ale przecież możesz zrobić nią też ozdobnik prowadząc ją (jako nieobciążoną) wewnętrzną krawędzią stopy. Możesz też jej nie odrywać prowadząc partnerkę do obrotu i wrócić na nią w pełni bez kolejnego widocznego kroku (a tylko przenosząc kolejny raz na nią ciężar ciała jako na nogę bazową znowu).                                                           
  • vi.      Ważne jest aby podczas kroku nie wykonywać żadnych kołysań lub łuków biodrami na obciążonej nodze (blokuje ruch, zakłóca czytelną komunikację i wytrąca ze stabilności). Uwaga! Chyba jest to przyjęte w stylu tango nuevo ale nie tym się tu zajmuję.
  • vii. Ku mojemu zdziwieniu Fernando i Vilma uważają, że stopy nalezy prowadzić zdecydowanie równolegle, a nie w jednej linni (czy „krzyżowo”) jak uczy i tańczy wielu innych mistrzów. Jak zwykle w ich przypadku chodzi tu o większą stabilność i naturalność.
  • viii. W kroku stopy stawiane są swobodnie (męskie lekko człapiąco) – płasko od razu całą powierzchnią albo lekko z pięty (męskie, bo na temat damskich nie mam pewności). „Z palców” robi się jedynie ozdobniki nieobciążoną stopą.
  1. PROWADZENIE
    1. Samo prowadzenie opiera się o wyraźną zasadę „ja ciebie prowadzę, a ty dajesz się prowadzić – cal po calu niczego nie zakładasz co się stanie ani nie wyprzedzasz domniemanej intencji”. Bardzo wyraźnie zakłada to, że nie ma „Prowadzącego” i „Podążającego” (odgadującego jakiego „podążania” oczekuje lider). Jest para, a w parze Prowadzący i Partner Prowadzony.
    2. Każdy ruch pary zaczyna się ruchem góry ciała (ramą) Prowadzącego, następnie ten ruch przenoszony jest na górę ciała (ramę) Partnera Prowadzonego, z ramy „spływa” na jego nogi i dopiero uruchamia nogi Prowadzącego – to kluczowa zasada prowadzenia F&V.
    3. Góra ciała „prowadząca” i „prowadzona” oznacza elastyczną „ramę”, system  składający się z torsu (ze słynnym „centrum” gdzieś w splocie słonecznym lub między splotem, a pępkiem w zależności od proporcji wzrostu), z ramion i z dłoni.
    4. Tu nie prowadzi się samym torsem, ani absolutnie nie prowadzi się barkami (prowadzenie barkami prowadzi do utraty stabilności), które powinny pozostawać wyraźnie swobodne, a nawet rozluźnione i opuszczone w dół. Prowadzenie odbywa się całą ramą, a więc i sprężynującymi ramionami i dłońmi. Podkreślam, że wbrew nawykom wielu polskich tangueros Partner Prowadzony JEST  WYRAŹNIE  PROWADZONY, a nie „naśladuje” ruchy lidera.
    5. Zawsze dążyć do ciężaru na jednej nodze (bazowej).
    6. Zawsze zachowywać drugą nogę swobodną ale w gotowości do ruchu (Uwaga! istnieją nieliczne i bardzo, bardzo krótkie w czasie bo dynamiczne sytuacje obciążenia obu nóg ale nie czuję kompetencji żeby to omawiać).
    7. Ruch nogą swobodną Partnera Prowadzonego może być poprowadzony (i wtedy patrz wyżej o prowadzeniu do kroku lub figury) albo może być ozdobnikiem wynikającym z decyzji Partnera Prowadzonego. Nigdy jednym i drugim na raz!
    8. Ozdobnik Partnera Prowadzonego może być przez niego robiony wyłącznie w pozycji stabilnej (choćby bardzo krótkiej w czasie), a nigdy w czasie ruchu, który jest właśnie  prowadzony (przecież Partner Prowadzony nigdy nie wie do czego jest właśnie prowadzony więc nie ma wiedzy na jaki ozdobnik może sobie pozwolić podczas prowadzonego kroku czy ruchu).
    9. To samo co wyżej, dotyczy prowadzenia piwotów, boleo, sacad, volcad itp. Wszystkie te rzeczy są odseparowane od prowadzenia kroku. Czyli: krok, sacada, krok, piwot, volcada, krok, boleo, a nigdy: krok z sacadą, krok z volkadą, krok z piwotem itp.
    10. Podczas prowadzenia cały czas pamiętajmy o kisielowaniu. Tango może dziać się w miejscu ale nigdy w bezruchu. Droga tańczenia jednego utworu w takich miejscach jak Salon Canning to mniej więcej jedno okrążenie parkietu ale bez sekundy „zamarcia” w bezruchu.
    11. Doceniajmy „siłę” zmiany dynamiki poprzez zmiany szybkości, zmiany rytmu, zmiany kierunku.
  2. MUZYKALNOŚĆ I INTERPRETACJA
    1. Niezależnie od rozmaitych twierdzeń (pewnie słusznych), że każdy tańczy własne tango albo, że nie ma policji tangowej, to jednak istnieje naprawdę „kultura tanga argentyńskiego”. Argentyńczycy słuchają tang (w BsAs jest kilka rozgłośni podających 24/24 tanga) i niektórzy je tańczą. Słuchanie tanga jest prawdopodobnie bardziej rozpowszechnione niż samo jego tańczenie. Np. spotkaliśmy taksówkarzy jeżdżących tylko „przy tangu” ale na pytanie czy tańczą odpowiadali „Ja nie tańcze. Mój ojciec świetnie tańczył tango.”  Co z tego wynika? Moim zdaniem to, że tango argentyńskie nie służy do „stawiania kroków w rytmie tanga”. Tango argentyńskie służy do słuchania muzyki, przeżywania emocji pod wpływem muzyki, a dodatkowo tym, którzy je tańczą do wyrażania tych emocji w kisielowatym ruchu w zespoleniu w parze.
    2. Słuchaj, odczuwaj, interpretuj, wyrażaj. Wspólnie.

  (*) Wszystko co tu napisałem o „standardach tango salon”, o „kisielu” itp. jest jedynie moją osobistą interpretacją tego co widziałem i doświadczałem podczas naszych tangowych wakacji w Buenos. Interpretacją podglądanych stylów tańczenia znanych i nieznanych milongowych bywalców i mistrzów, ale przede wszystkim tego co wyniosłem z lekcji u Fernando Galera i Vilmy Vega.  W żadnym wypadku nie jest to przekaz przez nich jakkolwiek autoryzowany. Nie mam nawet „subiektywnej pewności”, że – gdyby ich o to spytać – zgodziliby się z większością tez płynących z moich notatek. Nie uzgadniałem też niczego z Joanną żeby zachować maksymalną „subiektywność” (choć mam nadzieję, że mogłaby podpisać się pod większością tego co napisałem nie chcę stwarzać tu wrażenia że to coś zobiektywizowanego). W dodatku oświadczam, że obecnie daleki jestem od opanowania powyższej wiedzy w praktyce mojego tańca, więc nie mogę nawet z autopsji -dla samego siebie – wykazać, że to wszystko ma sens. Zastrzeżenia te wypisuję aby uniknąć ewentualnych nieporozumień płynących ze zbyt poważnego traktowania moich osobistych notatek (ku mojemu zaskoczeniu ten blog jest na razie odwiedzany przez bardzo wiele osób, z których część interesuje się głównie wołowiną lub butami ale część poszukuje użytecznych informacji o tym jak tańczyć) . Sam staram się całkiem poważnie dążyć do wdrożenia płynących stąd wskazówek w moją tangową praktykę.  Co ilustruję poniżej.0803_robocze_bsas-631.jpg 

janusz 

Niedziela wielkanocna

25 marca, 2008

23 marca – niedziela.

O 10.00 wkraczają do nas z walizkami Aldona i Arnaud. Musieli zwolnić mieszkanie, a do wyjazdu na samolot mają jeszcze ze dwie godziny. No i przyjemnie wspólnie zjeść śniadanie wielkanocne. Dzielimy się jajkami i w miłym klimacie biesiadujemy i gadamy. Arnaud śmieje się, że Polacy serwują na śniadanie Francuzowi w Argentynie niemieckie rogaliki. Ano rzeczywiście tak jakoś kosmopolitycznie w tym Buenos.

0803_robocze_bsas-690.jpg

Wreszcie czas rozstania. Żal, mimo że zaraz będziemy się widzieć w Warszawie.

Z życzeniami dzwonimy do rodzin w Polsce. Skype jak zwykle bardzo ułatwia kontakty na odległość. Dostajemy też sms-y od Aldony, że jechali godzinę, taxi kosztowała tylko 60 peso, dodatkowo trzeba mieć po 18 $ amerykańskich od osoby opłat lotniskowych, foliowanie walizek po 30 peso od sztuki. Foliowanie – wyjaśniam jeśli ktoś nie wie o co chodzi – jest rodzajem pieczętowania bagażu. Trudniej go okraść ale też trudniej do niego dołożyć jakąś kontrabandę (Argentyna jest jedną z dróg „eksportu” latynoskiej koki więc takie obawy nie są bezpodstawne).

Decydujemy się na wycieczka do San Telmo. San Telmo to stara, niegdyś bogata dzielnica Buenos. W XIX wieku została opuszczona przez bogaczy z powodu panującej tam żółtej febry. Wówczas powstały (lub rozwinęły się dzielnice Palermo i Recoleta).

0803_robocze_bsas-694.jpg

San Telmo to kolejna typowa pułapka turystyczna. Decydujemy się na opisaną w jakimś przewodniku knajpkę bezmięsną. Ponieważ jest późno na lunch to jemy tam jakieś kanapki. Białe wino – zachwalane jako biodynamiczne – jest skwaśniałe i odsyłamy je (chyba po raz pierwszy w życiu). W zamian dostajemy zdecydowanie lepsze.

Jedziemy na popołudniową milongę w Plaza Bohemia. Joasia ma tylko niezłe miejsce w drugim szeregu i wciąż tańczy, a ja dość dobry róg, z którego nieźle widać pierwszą ligę Argentynek. Jest dość ciasno ale daje się tańczyć. Niestety moje typy (Asia twierdzi później, że zdecydowanie zbyt ambitne) znowu mnie ignorują. Ale tańczę z drugą ligą i wiem, że gdybym decydował się na turystki to mógłbym nie siadać. Obojgu nam wydaje się, że lekcje u Fernando i Vilmy jakoś procentują (choć nie umiemy nazwać dokładnie jak). W każdym razie odnajdujemy – po raz pierwszy na milongach w Buenos – jakąś większą przyjemność (a nie wyłącznie ekscytację nowością i trudnością). Żałujemy, że wcześniej nie chodziliśmy częściej na popołudniowe milongi.

Kolację jemy z Wojtkiem w domu.

janusz

Jubileusz Gracieli Gonzales „La Negra”

24 marca, 2008

21 marca – piątek

Śniadanie jemy w domu. Jakaś korespondencja, trochę planowania dnia i na ostatnią lekcję do samego Fernando (Joasia będzie miała jeszcze jedną z samą Vilmą).

Szlifowanie prowadzenia. Fernando po raz kolejny tłumaczy nam, że oni (z Vilmą) mają nieco inny sposób uczenia, który prowadzi do tańca bardzo eleganckiego, efektywnego i z maksymalną kontrolą sytuacji (kluczowe na tutejszych zatłoczonych milongach, gdzie niemal nie zdarzają się kolizje). Dla początkujących ten styl nauki jest dość nudny bo przez dość długi czas nie daje się zrobić nic naprawdę efektownego. Dla średnio zaawansowanych (podobno tacy jesteśmy) jest frustrujący bo trzeba odrzucić szereg nawyków i wbrew przyzwyczajeniom działać inaczej – więc wrażenie jest jakbyś nic nie umiał i uczył się od nowa. Podobno dużo łatwiej jest zdecydowanie zaawansowanym bo mają w ogóle większą kontrolę nad tym co robią więc po prostu odkrywają (lub szlifują) większą „łatwość” i „większy feeling” w tańcu. Po lekcji przez chwilę rozmawiamy z Fernando na temat tego czy w ogóle byłby zainteresowany przyjazdem do Polski. Twierdzi, że na tydzień – tak i podaje swoje warunki. W lipcu będą w Barcelonie więc przedtem lub potem mogliby wpaść do Polski. Polecamy mu też Złotą Milongę jako wiodący klub tanga w Warszawie. Mamy nadzieję, że jakieś opiekuńcze duchy wspomogą los i będziemy mogli wziąć udział w warsztatach z nimi w Polsce. Ja sam z pewnością będę starał się przyjechać w przyszłym roku znowu do Buenos ale z planem intensywnych zajęć u nich. Na koniec Fernando zwraca mi uwagę na to, że lepiej byłoby abym tańczył w tradycyjnych butach, które lepiej stabilizują nogę.

I tak mieliśmy jeszcze wpaść do sklepów z butami kupić coś dla Joasi i ewentualnie dla mnie (gdyby było coś naprawdę fajnego). Idziemy do sklepu Tango Brujo (Esmeralda 754, http://www.tangobrujo.com.ar). Miasto jest praktycznie wymarłe. Wielki Piątek to dla nich kluczowy dzień w obchodach Wielkanocy. Wiele restauracji, punktów handlowych itp jest zamkniętych. Podobno 50% mieszkańców wyjechała „do lasu” lub „nad morze”, a pozostałe 50% zgodnie z tutejszym obyczajem okazuje żałobę Wielkiego Piątku poprzez siedzenie w domu przy zamkniętych oknach, okiennicach i zamkniętych drzwiach. Na zewnątrz nie widać oznak Świąt Wielkanocnych (podobnie zresztą jak w poprzednich dniach – np. w niedzielę palmową.

0803_robocze_bsas-565.jpg

Nieoczekiwanie dla mnie w sklepie jest kilka modeli całkowicie innych niż we wszystkich odwiedzanych wcześniej sklepach. Podobają mi się bardzo. Są też niesamowicie wygodne. Wybieram jedne, które podobają mi się szczególnie – całkiem nowy model również u nich. Gdy mierzę, nie tyle wkładam nogę do buta ile but „oblepia” mi nogę swoją cieniutką i elastyczną skórą. Gdy go zdejmuję … odrywam obcas. Pani sprzedawczyni jest zachwycona. Przynosi mi stertę pudełek z tym modelem i prosi abym poodrywał wszystkie obcasy, które zdołam. Z początku nie rozumiem o co jej chodzi i nie chcę tego zrobić ale wreszcie dociera do mnie, że mają w sklepie dostawcę z fabryki tych butów i chcą zrobić pokazówkę. Po chwili u moich stóp piętrzy się stosik butów i luźnych obcasów. Jednej pary nie udaje mi się zniszczyć. Szczęśliwie to mój numer i te kupuję. Jak zwykle w Buenos nie ma problemu – facet z fabryki z uśmiechem i żartami zabiera buble do wymiany. Niestety za swoją ciężką pracę nie dostaję nawet upustu. Za to sklep przyjmuje zapłatę w dolarach amerykańskich po dobrym kursie wymiany.

Bardzo zadowoleni idziemy na skromny „postny” lunch. W zestawie obiadowym jest deser o nieznanej nam (a właściwie zapomnianej) nazwie: „flan”. Okazuje się zupełnie znakomitym mocno zwartym jajeczno – waniliowym kremem z warstewką rzadkiego gorzkawo słodkawego karmelowego sosiku. Przypominam sobie, że niejednokrotnie jadłem go w Hiszpanii, a też na jakiś bankietach w warszawskim Marriottcie.

Po lunchu lądujemy w kolejnym już sklepie muzycznym i znowu kupujemy kilka płyt z tangami ale też i z argentyńską muzyką ludową. Niektóre z nich kosztują 10 peso, a niektóre około 20 peso (w tym są płyty podwójne!). Następnie kierujemy się w stronę dwóch najlepszych sklepów muzycznych w Buenos (zdaniem Fernando) – róg Callao i Corrientes, drugi na Suipacha 50 m od pierwszego. Niestety najeżdża na nas burza i uciekamy przed nią truchtem na milongę La Milonguita do Plaza Bohemia (w piątek rozpoczyna się o 18 i trwa do 3). Chcieliśmy tam pójść trochę później ale wiemy już jak możemy być sparaliżowani przez potoki wody oraz wichurę i nie ryzykujemy.

Wchodzimy oczywiście oddzielnie. Joanna jak zwykle dostaje najlepsze miejsce, a ja – szczęściu własnemu nie wierzę – ląduje też w środku „męskiego” szeregu i mam widok na wszystkie tancerki. A właściwie powinienem powiedzieć „miałbym widok na wszystkie tancerki gdyby były jakiekolwiek poza Joanną i jeszcze jedną damą w czerwonej sukni”. Po męskiej stronie siedzi też tylko jeden hombre. Puchy. Ale nie tracę ducha. Myślę sobie „wszystko zależy od punktu widzenia. Ciesz się! Jedna Argentynka i dwóch facetów. Musi tańczyć z tobą, bo z z tym drugim nie może więcej niż dwie tandy z rzędu bo stałaby się ‚jego’ „. Mój sąsiad podrywa Joannę do tańca. „Dobra nasza: ‚Jeden na jedną’ i siedzę dokładnie vis a vis!” Wgapiam się w nią pewny swego, a ona przez chwilę patrzy na tę jedyną tańczącą parę, a następnie uważnie i wolno cal po calu taksuje dość obojętnie cały pusty męski szereg stolików. Nie, nie przejęzyczyłem się – CAŁY PUSTY męski szereg stolików. Mnie tam w ogóle nie ma! Nie istnieję! Mogę zatańczyć kankana na stole, stanąć na rękach albo zrobić sobie harakiri – to tak jakbym to robił wyłącznie w swojej wyobraźni. Ona tego nie dostrzeże mimo, że dzieli nas nie więcej niż 10 m i gdyby ktoś strzelił nią na wprost z wielkiej procy, to musiałaby przelecieć dokładnie przeze mnie i walnąć w ścianę tuż za moimi plecami (obawiam się, że nadal byłbym w jej subiektywnej rzeczywistości doskonałą pustką). Po pierwszym kawałku widzę kiwniecie głową ale … w inną stronę. Od baru odrywa się jakiś starzec, a dama w czerwieni wstaje i wychodzi rozanielona przed swój stolik w oczekiwaniu słodkiej reszty tandy. Niewiarygodne! Brałem wcześniej tego faceta za antynikotynowy plakat wiszący na ścianie z wyobrażeniem „jak będziesz wyglądać rok po śmierci jeśli nie przestaniesz palić”! ON tańczy, a JA siedzę! Na całe szczęście sala zaczęła się zapełniać i miałem pierwszą milongę w Buenos z Argentynkami do woli. Przed wyjściem zmaterializowałem się też dla „Czerwonej Sukienki”.

Około 21 wróciliśmy do domu zjeść z Wojtkiem kolację. Ot, kanapki z żółtym serem.

Na północ umówiliśmy się z A&A na milongę Parakultural z pokazami w Salon Canning. Fernando Galera mówił nam, że warto przyjść z kamerą, bo będzie uroczystość na cześć wielkiej nauczycielki tanga – Gracieli Gonzales „La Negra” (www.gracielagonzalez.com) – pokazy (między innymi F&V), a też mistrzowie tanga salon będą robić karykaturę tanga nuevo. Niestety żadnej możliwości rezerwacji. Na miejscu okazało się, że tłok jest taki, że ledwie daje się wejść na teren milongi. Nawet nie bardzo jest jak zmienić buty (chociaż ja i tak z kamerą i aparatem czekałem po prostu na pokaz). Wszystkie możliwe stare sławy i wiele młodych sław też. Kamery, światła, flashe… Przez przypadek dostaliśmy od jakiś zrezygnowanych Amerykanów mały stolik, który stał się naszą bazą. Aldona z Joanną znowu ruszyły w tany. Nie wiem jak to robiły, bo samo oddychanie trzeba było koordynować z sąsiadami – nie na raz nabierać powietrze w płuca żeby jakoś się w ogóle mieścić w tej stłoczonej przestrzeni.

0803_robocze_bsas-572.jpg

Uroczystości rozpoczęły się o 2 w nocy. Bardzo bezpretensjonalna impreza ale zdumiewająco profesjonalnie przygotowana. Na wielkim ekranie film z życia Gracieli, wypowiedzi przyjaciół, uczniów – bez żadnego zadęcia miły i dowcipny (wnioskuję po reakcjach publiczności). Później niesamowicie odegrana parodia środowiska tangowego ze szczególnym uwzględnieniem tango nuevo. Zrywaliśmy boki ze śmiechu i podziwialiśmy niesamowity kunszt aktorski i taneczny szkoły „salon” (w wykonaniu Jose Garofalo i Veronica Alvarenga). Poniżej zamieszczam adres do filmiku na YouTube:

http://www.youtube.com/watch?v=98CmUhcJWbw

 

Później pokazy. Było na co patrzeć!.

 

http://www.youtube.com/watch?v=bmARSPbg5gk&feature=related

 

0803_robocze_bsas-596.jpg

Później odbijany, życzenia, kwiaty itd.

 http://www.youtube.com/watch?v=F_T-Wu3t-Mg&feature=related

 

0803_robocze_bsas-605.jpg

 

Całkiem przez przypadek w czasie uroczystości – szukając na podłodze miejsca z dobrą widocznością do filmowania – wylądowaliśmy z Aldoną po obu stronach Gracielowych stópek. Siedzieliśmy jak dwójka dzieciaczków (tylko wyrośniętych ponad miarę) u stóp Naszej Pani Profesor. Wszystkie kamery i aparaty fotograficzne były cały czas w nas wycelowane, a kolejne zastępy mistrzów kończąc swoje występy „najeżdżały” na nas pędząc z życzeniami do „La Negra” i tylko modliliśmy się abśmy nie zostali przybici jakimiś „szpilkami” do posadzki (na wyżej zaadresowanej parodii nuevo widać nas z Aldoną w prawym rogu parkietu  – ona błyska nogami a ja białą koszulą).

Wyszliśmy kompletnie wykończeni koło 4, a później była jeszcze muzyka na żywo i inne atrakcje (wiemy to z opowiadań znajomych A&A z DNI).

janusz

 

Mniej siły i wolniej

22 marca, 2008

20 marca – czwartek.

Śniadanie zjedliśmy w domu. Nagle, przy drugiej kawie zorientowaliśmy się, że to już czas pędzić na grupową lekcję do Fernando i Vilmy. Jak zwykle w takich wypadkach Joasia uwiodła kierowcę swoim hiszpańskim, gotowością do bycia poprawianą w zakresie gramatyki i tym, że jedzie na lekcje i „profesoro” będzie niezadowolony jak się spóźni. Staruszek taksówkarz pobił rekord czasu przejazdu z Ruggieri na Sarmiento (zamiast 20-25 min zajęło mu to 10!).

Podczas lekcji słyszeliśmy głównie, że jesteśmy zbyt silni i zanadto się śpieszymy. W którymś momencie Fernando, którego treningowo prowadziłem do jakieś figury wezwał na pomoc Vilmę krzycząc żeby go ratowała bo „Janus shake me, he shake me!” i przezabawnie wpadł w totalny dygot.

Po lekcji byliśmy umówieni z A&A na lunch (oni akurat skończyli pierwszą tego dnia część zajęć w DNI). Trafiliśmy do tangowo-turystycznej restauracji na Suipacha 425 (Almacen?) – dwa „kwadraty” od tych licznych tangowych sklepów na Suipacha. Po prostu przyjemny lunch za umiarkowane pieniądze i tyle.

0803_robocze_bsas-543.jpg

Po lunchu A&A do DNI, a my do Fernando i Vilmy na lekcję indywidualną. Zajmowaliśmy się jak zwykle prowadzeniem ale tym razem na przykładzie gancho. Niczego dotąd tak bardzo Fernando nie skrytykował jak moje gancho. Z kolei mnie – jak dotąd – nic tak bardzo nie szło jak proponowane przez niego gancho. Asi też sprawiało kłopot dać się do niego poprowadzić. Znowu pojawił się u naszych nauczycieli tekst dnia: „mniej siły i wolniej”, a chwilami okrzyki „boję się! co oni robią! kamikadze! O! uciekajmy bo nam zrobią krzywdę!”. Jeszcze powtórkowo zarejestrowaliśmy na video parę rzeczy, których dotychczas nas uczyli i łza w oku się zakręciła bo to ostatnie nasze spotkanie z Vilmą (jutro zajęcia z samym Fernando, później ja już odlatuję, a we wtorek Joasia ma jeszcze z Vilmą ale już sama). Dość mocno się wyściskaliśmy i znowu wtulona Vilma szepnęła mi na ucho „mniej siły i wolniej”… . Och, ciężko jakoś tak rozstawać się z nimi choć mam nadzieję, że nie na zawsze. Okazali się cudownymi ludźmi i znakomitymi – wymagającymi ale i wspierającymi – nauczycielami. Przed odlotem z Buenos obiecuję sobie zrobić konkretne podsumowanie ich przekazu bo wiem, że w pędzącym „za mocno i za szybko” życiu zbyt wiele ucieknie zanim się obejrzymy.

Kolejny raz taxi po odbiór licznych zamówionych tangowych spodni. Wreszcie są kompletne. Trochę zabawnie w nich wyglądam. Myślę, że nasi przyjaciele będą wyglądać mniej śmiesznie bo są przecież szczuplejsi, a spodnie szerokie niewyobrażalnie i z milionem zaszewek. Teraz żałuję, że nie wziąłem dla siebie jednej pary w pionowe pasy zamiast czarnych.

Wieczorem z A&A na sushi. W okolicy jest wiele sushi barów. Bardzo, bardzo świeże ale nic specjalnego ponadto.

0803_robocze_bsas-548.jpg

Po kolacji Joanna z Aldoną i Wojtkiem wybrały się na milongę z muzyką na żywo do La Viruta (Armenia 1366). My z Anaud postanowiliśmy „mniej siły i wolniej” – zostaliśmy w domach. W końcu okazało się, że słusznie bo to milonga gdzie przychodzą ludzie tańczyć tango bez „zasad” i umiejętności. Krótko mówiąc bałagan i tyle.

0803_robocze_bsas-558.jpg

Wracając, rozczarowani postanowili wpaść gdzieś na drinka „strzemiennego”. Jedyne miejsce, które znaleźli okazało się być nocną … lodziarnią.

0803_robocze_bsas-562.jpg

Janusz

Znowu jedzenie i buty i lekcje tanga…

20 marca, 2008

18 marca – wtorek.

Poranne płatki z jogurtem w domu. Coraz bardziej brakuje mi przyzwoitej kawy. Tu mają mały wybór i specyficzny smak.

Poszliśmy do lokalnego centrum handlowego żeby odebrać pierścionek i może kupić jakieś t-schirty i tp. dla Joasi i Wojtka bo upał załatwia przynajmniej dwie zmiany dziennie (nie licząc ewentualnych lekcji tango, milong itp). Ja mam ze sobą z Warszawy dwa tuziny koszulek i ponad tuzin koszul więc wystarcza mi pralnia. Niestety pierścionek tym razem okazał się za duży. Ale to żaden problem (jak wszystko w Buenos) – teraz po prostu go pomniejszą i już. Przeszukanie sklepów z ciuchami. Wojtek poszedł swoją drogą zwiedzać Buenos, a my w kierunku butów (wciąż mamy zobowiązania wobec przyjaciół no i sami też byśmy chętnie coś jeszcze dla siebie).

W międzyczasie poczuliśmy porę wczesnego lunchu. Ponieważ uwielbiam lokalne narożne restauracyjki wybraliśmy najbliższą z szaloną różową elewacją.

0803_robocze_bsas-496.jpg

Kilka osób majaczy w środku przez dość brudne szyby (to niezły znak), naciskamy klamkę – zamknięte. Zaglądamy przez jakieś czystsze miejsce (pewnie ktoś się ostatnio tam oparł ramieniem) i widzimy, że jakiś niesamowicie latynosko wyglądający facet, z czarnymi mokrymi od żelu włosami zaczesanymi nad ramiona, w malowniczo białej rozchełstanej koszuli z zawiniętymi rękawami, w czarnych spodniach i z szerokim pasem powolnym krokiem zmierza do drzwi i otwiera je kluczem. Pół na migi, a pół po hiszpańsku pytamy trochę głupkowato czy otwarte, na co on – na pół tarasując sobą drzwi – bez żadnego gestu mogącego wskazywać na zaproszenie – chrapliwą, głęboką hiszpańszczyzną mówi że przecież widać, że otwarte. Gdybym był sam pewnie bez słowa bym odszedł. Umiem zrozumieć kiedy jakiś „macho” sugeruje mi żebym poszedł swoją drogą ale Asia gibkim unikiem ominęła faceta i popędziła ku malowniczemu stolikowi między barem a oknem. Gość bez wahania ale z wyraźnym tangowym kisielem w ruchach cofnął się pół kroku abym mógł przecisnąć swój brzuch przez szparę między drzwiami a futryną. Usłyszałem za sobą kliknięcie przekręcanego klucza i zrobiło mi się nieco nieswojo. Stolik, który nam się podobał był czymś w rodzaju „mostka kapitańskiego” z którego nasz piękny „Banderas” zarządza „sprawami”. Od razu dodam, że nie wnikam co to za sprawy, nie interesuje mnie to i uważam, że każdy może mieć własne sprawy i nikt nie powinien się nimi interesować bez wyraźnego zaproszenia i nic nie rozumiem po hiszpańsku, a gdybym coś zrozumiał – co oczywiście jest niemożliwe – to i tak mam fatalną pamięć i nie byłbym w stanie nic z tych spraw zapamiętać. Zostaliśmy poproszeni o zajęcie innego stolika co skwapliwie uczyniliśmy. Na tym etapie zrozumieliśmy, że jesteśmy w unikatowym miejscu. Cały lokal obdrapany, mocno brudnawy (z wyjątkiem lśniących czystością stolików z białymi materiałowymi serwetkami na talerzykach), wyposażony w rzeczy przypadkowe i mające swoją długą historię pełną przeprowadzek, upadków a może i wypadków.

0803_robocze_bsas-490.jpg

Jednocześnie czuć i nosem i intuicją, że dla kogoś to miejsce jest centrum świata i spraw (odnośnie spraw – patrz wyżej), jest jakimś przedłużeniem Domu, Rodziny… Można tu więc dobrze zjeść jak w domu, mieć też swoje intymne domowe życie i dlatego drzwi zamyka się na klucz kiedy jest „otwarte”. Ostatecznie przecież w dzisiejszym świecie wścibstwa i przemocy zamykamy nasze domy choć otwieramy je dla domowników i gości ale gdy wejdą do środka znowu zamykamy zamek. Podszedł kelner i dał nam menu. Grzecznie ale bez cienia uśmiechu czy służalczości. Jeszcze niepewni, uzgodniliśmy między sobą, że zostajemy. Joasia wzięła rybę, ja „befe de lomo” (czyli polędwicę) oprócz tego dużo sałaty „completa”, małą butelkę lokalnego białego wina (upał, ryba i spodziewana chuda wołowina dały sie tak pogodzić), dużo wody. Skądś dolatywał chwilami niezbyt przyjemny dla mnie zapach pewnego zioła zwanego zielem. Jedzenie okazało się świetne. Sałata świeża i wieloskładnikowa: sałata, pomidory, marchewka, buraki, słodka cebula i coś tam jeszcze. Ryba w postaci cienkiego pachnącego morzem fileta panierowanego smakowitą bułeczką. Polędwica olśniewająca. 3-4 centymetrowy kotlet bez grama tłuszczu, soczysty, delikatny, półkrwisty, niemal rozpływający się w ustach, smakowicie mocno przyrumieniony ale bez żadnego przypalenia. Gdy powoli go żułem czułem w dziąsłach to szczególne swędzenie biorące się z delikatnego „skrzypienia” pod zębami dobrej polędwicy. Minimalnie osolona i bez innych przypraw. Poezja. Na koniec espresso. Gruba warstwa kawowej gęstej pianki. Najlepsze jakie piliśmy w Buenos. Właściwie jak znakomite włoskie (tylko z tą charakterystyczną miejscową wytrawnością). Wszystko razem około 50 peso.

0803_robocze_bsas-495.jpg

Zapłaciliśmy zostawiając 10% napiwku ze szczerym podziękowaniem. Tym razem już tylko kelner – nie Banderas – przekręcił klucz aby nas wypuścić i za nami. Jeśli będziecie w Buenos wybierzcie się do Parrilla „San Cayetano” na róg Sanchez de Bustamante na odcinku numeracji 1900-1800.
Tak wzmocnieni mogliśmy udać się do słynnego sklepu z butami do tanga – Comme il Faut (Arenales 1239). W głębi bramy z różnymi butikami lokal „M”. Dla klientów dostępny pokój około 18-20 m2 z kilkoma miejscami do siedzenia. Żadnej wystawki. Młode sprzedawczynie pytają cię o numer buta i przynoszą najpierw kilka par których chyba nikt nie kupił przez ostatnie 3 lata. Jeśli jesteś grzeczna – przymierzysz, uśmiechniesz się itd – masz szansę zobaczyć kilka innych par. Jeśli wskażesz na buty, które przymierza inna klientka, z rozdrażnieniem wytłumaczą ci (oczywiście po hiszpańsku choć klientkami są same turystki), że ten fason w twoim numerze nie występuje. Jeśli podejrzysz, że jednak na tamtym pudełku (tej innej klientki) jest twój numer nie waż się zwracać na to uwagi – za karę możesz już niczego nie zobaczyć, a jeśli tamta nie kupi to masz swoją szansę, że pokażą ci jej buty dla ciebie. Terrrrrorrrr. Po długich upokarzających umizgach udało się Joasi kupić dwie pary dla przyjaciół i jedną dla siebie.

0803_robocze_bsas-499.jpg

Następnie jazda do krawca odebrać „pantalones” czyli w tym wypadku zamówione spodnie do tanga. To tylko miara. OK będą na wieczór. Niestety wieczorem okazało się, że są ale z niewiadomego powodu część z nich nie ma szlufek do paska. „My Friend Miguel” twierdzi że tak jest lepiej ale ja upieram się. Spodnie ze szlufkami będą „maniana”.

Następnie do „zagłębia” butów do tanga na ulicę Suipacha w okolicach nr 200-300. Jest tam co najmniej 5 sklepów i niższe ceny niż w tych „najlepszych”. Między innymi Darcos Tango (www.darcostango.com).

0803_robocze_bsas-501.jpg

0803_robocze_bsas-500.jpg

Oglądamy tylko po łebkach bo zaraz mamy lekcję u Fernando i Vilmy – będziemy musieli tu wrócić. Na lekcji oczywiście tematem jest prowadzenie ale na przykładzie boleo. U nich boleo prowadzi sie robiąc partnerce piwot dokładnie w osi (bez żadnego wychylania, gięcia sie itd), a następnie ten piwot kolistym ruchem całego ciała stanowczo choć delikatnie dokręca. Tak jak w każdej innej akcji prowadzący musi być wyraźnie na jednej nodze, a drugą mieć wolną. Trochę filmujemy. Później mamy zajęcia grupowe (w Święta chyba zrobię wreszcie jakieś podsumowanie tych lekcji). Joasia w przerwie między zajęciami odwiedza sklep Tango Brucho (Esmeralda 754) i kupuje zwykłe dżinsowe buciki.

Wieczorem jesteśmy umówieni z A&A na kolację do „naszej rybnej” Nemo. Nie chcę zanadto ciągnąć opisów jedzenia ale znowu było świetnie. Wzięliśmy na kilku wspólnych talerzach 6 gatunków ryb oraz przekąski w postaci krewetek, kalmarów i ośmiorniczek. Ośmiorniczki i kalmary były wyjątkowe bo nie tylko świetnie przyrządzone z czosnkiem i jakąś tajemniczą drobno siekaną zieleninką (na pewno nie kolendra i nie bazylia i niemal na pewno nie natka pietruszki) to jeszcze wyjątkowo mięciutkie. Krewetki były smaczne (ale sam robię je lepiej). Ryby znakomite jak poprzednio – delikatne, świeżutkie, pachnące wodą (a nie sklepem rybnym), soczyste. Sałata. Wino. Nie pamiętam czy pisałem już o tutejszym wyśmienitym białym winie – Ampakama szczep Viognier z Casa Montes. Najwyższa ocena poparta przez francuskie kompetencje Arnaud (nie będę rozpisywał się o orzechowych posmakach bo się na tym nie znam wystarczająco). Niestety mieli ostatnia butelkę i później piliśmy różowe Jean Rivier szczep Malbec z Jean Rivier. Na deser mieliśmy creme brule i espresso. Brule był smaczny ale o zbyt mało ścisłej konsystencji, zdaniem Arnoud też zbyt biały, a skorupka karmelu była co prawda udanie „skarmelizowana” ale nieco zbyt mało delikatna.

0803_robocze_bsas-508.jpg

Później spać.

janusz

Upał

18 marca, 2008

17 marca – poniedziałek.

Upał. Od rana gorąco – niemal 30 st C w cieniu i duża wilgotność. Po wyjściu spod prysznica człowiek już nie wysycha. Nie wysycha. Nie do wieczora. Po prostu nie wysycha.

Joasia ma się lepiej ale z rana została w domu. My z Wojtkiem wybieramy się na śniadanie do The Coffee Store gdzie jesteśmy umówieni z A&A. Jemy rogaliki, popijamy kawę i planujemy dzień. Lubię to słonawo-słodkawe połączenie „stostowanych” rogalików przełożonych żółtym serem i szynką. Espresso z Ethiopian Harrar jak na tutejsze warunki jest wyśmienite. W Europie w wielu miejscach podają lepszą kawę (a przynajmniej taką, która mi bardziej smakuje). W Argentynie kawa zazwyczaj jest nadmiernie wytrawna jak na mój gust. A często sprawia wrażenie niemal przepalonej. Po śniadaniu wybieramy się do lokalnego centrum handlowego w sprawie zakupów u Diora. Arnaud znajduje coś fajnego dla siebie, a Wojtek jest zawiedziony bo wszystkie „garniaki” są oględnie mówiąc zbyt klasyczne na jego gust. Probuję odebrać Asiny pierścionek po jego przeróbce ale nikt w sklepie nie rozumie o co mi chodzi. Muszę tu wrócić z Asią jako tłumaczem i posiadaczem kwitka. Dalej: Wojtek idzie swoja drogą, a my we trójkę idziemy przez miasto w kierunku sklepów z butami, do których chcą zajrzeć A&A. Po drodze szukamy jakiegoś kantoru, żeby Aldona mogła płacić gotówką (co jest najkorzystniejsze) ale kantory są tu niemal tajne i zdecydowanie ukryte. Polecam nam zapytanie policjanta, a ten uprzejmie prowadzi nas na drugą stronę ulicy, wciska dzwonek na futrynie jakiś zwykłych drzwi i już możemy zrobić wymianę.

Teraz, po przejściu 10 kwartałów w poszukiwaniu sklepu z tangowymi butami „Raquel” (www.raquel-shoes.com) lądujemy pod adresem Arenales 1974. Klatka schodowa jak tysiące innych i pewnie gdyby ktoś przypadkowy nie powiedział nam (widząc nasze zamieszanie), że tango shoes to trzeba wcisnąć trzecie piętro nie wiedzielibyśmy co zrobić. Winda prowadzi wprost do mieszkania, w którym jest wystawionych kilkadziesiąt męskich i damskich modeli. Aldonie tylko jedne się podobają ale nie ma jej rozmiaru.

Wykończeni upałem i długim w tych warunkach aż półtorakilometrowym spacerem siadamy napić sie wody. Trudno mi sobie wyobrazić przeżycie tego dnia z jakąs inną aktywnością niż wysiłek włożony w oddychanie i bicie serca. Wsiadam w taksówkę i jadę na indywidualną lekcję z Vilmą, gdzie mam nadzieję zastać już Asię. Vilma jak zwykle absolutnie urocza, pogodna, dowcipna i skrupulatna (a do tego w tej duchocie w ogóle się nie poci!). Znowu, postawa, kroki, prowadzenie – basic. Tym razem wydaje mi się bardziej spójna z przekazem płynącym od Fernando. Co chwila „popiskuje” gdy tylko wytrącam ją z osi. Nie ma lepszego sposobu wrócenia do pionu – przecież nikt nie chce okrutnie zamordować uroczej myszki. Idzie nam chyba coraz lepiej. Zaraz potem półtorej godziny zajęć grupowych. Nie wiem jak Fernando i Vilma to robią ale przy zmiennym składzie grupy to wszystko wciąż ma sens. Zawsze zaczynają od techniki – chodzenie, postawa, piwoty, zmiany kierunku w ruchu i tp., a później dobierają jakąś prostą sekwencję, na której my ćwiczymy właśnie tę technikę, a oni chodzą i korygują. Dużo zmian w parach. Czasem coś sami pokazują (ale bez żadnych wystrzałowych efektów tylko z niesamowitą precyzją). Jest bardzo miło. Niemiec, który ostatnio rzucił się Vilmie do nóg i na nią krzyczał nie przychodzi już na zajęcia.

Po lekcjach staramy się do jechać na spotkanie z Wojtkiem – chcemy z nim coś zjeść, a także zobaczyć czy coś sobie wybrał z ubrań w znanym centrum handlowym „Abasto” (przy stacji metra C. Gardel). Taksówka stoi w smogu, więc wychodzimy z niej i dojeżdżamy metrem. Temperatura w kolejce jest bliska piekielnej.

0803_robocze_bsas-478.jpg

Idziemy zjeść mały lunch do „porządnie” wyglądającej włoskiej restauracji – Pertutti.

0803_robocze_bsas-477.jpg

Nie znoszę takich miejsc, które wyglądają jakby nie miały właściciela, a więc jakby nikt nie odpowiadał za jakość. Ale jest tuż obok, bardzo czysto wygląda a w środku faceci w garniturach kończą swój biznesowy lunch. Silnym sygnałem ostrzegawczym jest podanie jako „czekadełka” serka topionego (!). Joasia bierze łososia z rusztu, a ja pastę (a konkretnie spagetti) z owocami morza. Łosoś jest przypalony i trocinowaty bo robiony z mrożonki i przegrillowany. Mój makaron jest jakąś kleistą papą, a i z całą pewnością te rozgotowane kluchy to nie spagetti. Na wierzchu dla ozdoby jedna muszla (bez jadalnej zawartości) i jedna wielka krewetka w całości (nie sprobowałem jej w tym kontekście). Reszta to mazia o nieprzyjemnym jednolitym absmaku. Myślę, że nie dam rady mimo głodu. Po kilku widelcach Joasia stawia na baczność kelnera i głosem nieznoszącym sprzeciwu przywołuje kierownika sali (chyba po raz pierwszy w jej życiu, bo to ja jestem specjalistą od regulowania jakości usług). Następnie bez podnoszenia głosu ale z mocą maszyny parowej (ciśnienie wyraźnie wychodzi jej już uszami) oświadcza, że łosoś jest źle zrobiony i przypalony ale przynajmniej jest… łososiem natomiast to … * jest niezgodne z zamówieniem: z pewnością nie jest to spagetti i na pewno nie jest jakimkolwiek makaronem aldente i za to … * nie zapłacimy. Kierownik w 15 sekund przyniósł rachunek bez wliczonego mojego pseudomakaronu.

W Abasto zjadamy po rogaliku, wypijamy jakiś sok, wodę i idziemy z Wojtkiem do Diora. Trudno uwierzyć ale jest jeden garniak uszyty jakby specjalnie dla naszego syna – idealnie leży ale co więcej jest połączeniem odwiecznej klasyki i młodzieżowej nowoczesności. I do tego relatywnie naprawdę tani. Wojtkowi bardzo się podoba ale aby uniknąć zobowiązań wobec nas, z obojętną miną przypomina, że rzadko chodzi w garniturach (co sugeruje, że nie będziemy mogli wymóc w przyszłości aby ubrał się w niego „na imieniny cioci” jeśli akurat nie będzie miał nastroju). Bierzemy. I jesteśmy dzielni bo nie dajemy już obsłudze wcisnąć koszuli, krawata, skarpetek, paska, majtek, chusteczki do butonierki i butów ani nawet spinek do mankietów.

Teraz powrót do tangowych potrzeb. Zaglądamy do sklepu vis a vis – Artesanal – gdzie królują koty, niskie ceny i wygoda dla stóp.

0803_robocze_bsas-484.jpg

Z damskich bucików niestety nic nie było odpowiednie dla Joasi. Mnie męskie modele zwyczajnie się nie podobały (choć bardzo komfortowe w noszeniu), a zresztą postanowiłem już nie kupować butów dla siebie (lubię tańczyć w tangowych tenisówkach), chyba żebym zobaczył coś wyjątkowego, naprawdę wyjątkowego. Chcę już wyjść i oto, kątem oka na półce z „resztkami”, widzę kształt niespotykany, wyjątkowy, elegancki, stylowy. Kształt kojarzący mi się z jakąś włoską sportową limuzyną z lat 30. Kolor brązowo malinowy, obcas wielowarstwowy skórzany jak eleganckie słoje szlachetnego drewna. Wykończenia wężową skórą. Żadnych wiązań, gumek itp – ekskluzywne wsuwane buty na miarę. Są w jednym egzemplarzu. Mierzę i … odrobinę za długie ! Przekładam wkładkę ze swoich Eco i nic – tylko ciasno ale długość ta sama. Pół numeru (a może i cały numer bo od upału jestem przecież podpuchnięty). Nie, nie mają innego egzemplarza i nie będą mieli. Są idealnie wygodne! Marzenie, ale 42 a nie 41,5. Gdyby były sznurowane (co oczywiście dawałoby im bardziej zwyczajny wygląd) nie zastanawiałbym się ani chwili ale to wsuwki i lata mi pieta… Pamietam jak miałem 4-5 lat i pomieszkując u babci czekałem pewnego popołudnia na film w czarno-białym telewizorze „Myszka Miki” Disney’a. To były czasy jednego programu TVP, drewnianych klocków, zabaw patykiem w kałuży i nawet gry w kapsle jeszcze nie wymyślono. Istniało też przekonanie, że dzieci powinny drzemać w dzień. Obiecano mi, że ja zgadzam się na drzemkę, ale zostanę obudzony na Myszkę Miki. Wobec takiego kontraktu szybko zasnąłem, ale „dla mojego dobra” bo „tak słodko spałem” nie obudzono mnie na czas. Mój świat niemal runął gruzach. Nie byłem w stanie uwierzyć w to co się stało. Podobnie z tymi butami. Od dzieciństwa nie czułem takiego zawodu. Dalszy ciąg dnia nie miał już żadnego sensu. Jeszcze gdzieś byliśmy, coś jedliśmy ale to wszystko już bez znaczenia…

janusz

* trójkropek w tekście nie oznacza tu żadnego brzydkiego słowa, a jedynie delikatny Joasiny przydech takie słowo sugerujący.

Pierwszy dzień w nowym składzie

16 marca, 2008

14 marca

Wyspaliśmy się i pierwsze śniadanie w Buenos z naszym synem – Wojtusiem … no dobrze – z Wojtkiem – ostatecznie jest dorosły (niemal). Płatki śniadaniowe, a on jeszcze dodatkowo kanapki. Trochę leniuchowania i spotykamy się z Aldoną i Arnaud na lekkim lunchu w okolicznej lunchowni. Ja z Wojtkiem nacinamy się (ach ten hiszpański) na „salat Americana” z ryżu, szynki i jajek (niby OK ale kompletnie bez smaku), Joasia ma jakąś smaczną zieleninę, A&A nic chyba nie jedzą tylko coś piją.

0803_robocze_bsas-373.jpg

Po drodze do domu (mieszkamy obok siebie) odbieramy stertę prania. Aldona pyta się dlaczego pranie wydają przez otwór w „więziennej” kracie. Jak już pisałem, tu prane rabują tak jak brylanty u jubilera, pieniądze w banku itd. – proste. Za upranie spodni, około 20. t-shirtów, tygodniowej porcji skarpetek i majtek, 6. koszul z prasowaniem płacimy 24 peso! Później odkrywamy, że dodatkowo w ramach wynagrodzenia poszła reszta płynu do prania (pewnie 3/4 opakowania nie zwrócono nam) – tak czy inaczej to bardzo tanio. Zdaje się nic nie jest zniszczone. Jeszcze dodatkowo po drodze odebrałem spodnie z pralni „5 a sec” (dobrze znanej mi z Polski – to sieć „europejska”). Ponieważ to wielki biznes sieciowy zakładałem, że mają wystandaryzowane procedury, chemię itp. Niestety nie dość, że nie chcieli do prania przyjąć mi koszul (w Warszawie piorą koszule i robią poprawki krawieckie) to moje spodnie zostały przeżarte tym czymś czym je prali i dziś zaczęły rozpadać się w szwach… . Jeszcze próba wymiany pieniędzy na weekend w citibanku i kolejny raz bank odmawia, bo nie mamy tu u nich konta. Pokazuję swoją polską kartę Citi ale nic to ich nie obchodzi. Znowu lądujemy w jakimś kantorze. Po zastanowieniu wydaje się to chyba bez znaczenia bo znajomy opowiedział nam jak z bankomatu dostał kilkaset peso w fałszywych banknotach i bank nie wziął za to odpowiedzialności…

Rozstajemy się – my z Joanną na indywidualna lekcję do Fernanda, a oni na spacer gdzieś po okolicy. Niestety okazuje się, że taxi dziś nie jeżdżą do centrum miasta bo całe centrum jest „wykupione” przez jakiegoś amerykańskiego showmana, magika dusz – kaznodzieję. Facet zmontował telebimy, dał megakoncertowe nagłośnienie i sprzedał bilety około 1.000.000(!!!) odbiorców swoich mądrości. W związku z tym biegiem do metra (od nas to niezły kawałek drogi), a później z metra na lekcję (też kawałek). Niestety pogubiliśmy się w szalonym tłumie i najpierw popędziliśmy w całkiem inna stronę. Spóźnieni 15 minut, zasapani i zlani potem pół zajęć uspokajaliśmy tętno i siebie nawzajem. Fernando nawet w którymś momencie spytał się mnie czy muszę mieć minę jak mafiozo czy jednak mogę się rozprężyć.

Prowadzenie, postawa, stawianie kroków na przykładzie jakiejś prostej i eleganckiej sekwencji przydatnej na ciasnych milongach. Mam trochę zamieszania z powodu różnic między tym co na temat praktyki prowadzenia przekazują oddzielnie Vilma i Fernando. Niby zasady takie same ale wyprowadzenie ruchów nieco inne i gdzie indziej główny nacisk na to co ważne. Czy to kolejny dowód na to, że „każdy tańczy swoje tango”?. Gdy pytam o to Fernanda, mówi: „w TYM przypadku” powinno być tak i tak. Czy zatem zasady są relatywne, a może wszystko jest bardziej złożone niż przekaz pierwszych lekcji? Joasia ma sporo zamieszania z powodu niezgodności między wzorami przekazywanymi przez „El Chino”, a wzorami przekazywanymi i – co gorsza – sprawdzającymi się w stylu F&V.

Po lekcji łazimy w tłumie uważając żeby nas ktoś nie okradł (naprawdę jest ścisk) i trafiamy na uliczny pokaz tanga. Jako „starzy wyjadacze” (niezależnie od niskiego poziomu osobistych kompetencji) widzimy w tych ulicznych tangowych mistrzach bardziej gimnastyków niż „kultywatorów” tradycji tanga argentyńskiego.

0803_robocze_bsas-383.jpg

Jest nieznośnie gorąco, duszno, gwarno i śmierdzi spalinami. Siadamy na lody i kawę. Lody są zaskakująco drogie (relatywnie do innych cen) i umiarkowanie smaczne (stanowczo zbyt słodkie). Niesamowite wrażenie sprawia Pani-Ochroniarz pilnująca lodówki z kanapkami i napojami (!).

O 20.30 spotykamy się z A&A na lekcji grupowej u F&V. Znowu kroki, kolejny rodzaj zmiany kierunku w ruchu, ocho, sacady, zmiany w parach… . Trafia mi się elegancka 90. , która z tyłu wygląda jakby była wysportowaną 30. Asia twierdzi, że moja partnerka „nie trzyma się znowu tak dobrze – co prawda figurę ma nienaganną (zwłaszcza, że ma na sobie obcisły spodium) ale jest zniszczona od słońca i w rzeczywistości nie ma więcej niż 80…”. Chyba jednak przemawia przez nią babska zawiść.

A&A są zadowoleni i kupują pakiet trzech lekcji indywidualnych i lekcje grupowe. Aldona zauważa, że bez solidnego „basicu” jaki tu jest silnie promowany praktycznie nie ma szans na klasycznych milongach gdzie jest mało miejsca i nie ma obyczaju przepychania się na parkiecie. Dziś czuję, że doświadczenia kilku lekcji sumują się i wszystko razem jakoś mi się składa w całość. Jednocześnie jednak przestaję mieć wątpliwości na temat przyszłości mojego tanga – czeka mnie poważne cofnięcie się jeśli chodzi o swobodę tańca i mozolna praca nad odkrywaniem i rutynizowaniem nowego stylu tańczenia.

Jedziemy do „naszej” pizzerii Romario, gdzie spotykamy się z Wojtkiem. Jemy przy barze bo nie ma żadnych szans na stoliki. Jakaś pizza, zielenina.  Anoud i ja piwo, a reszta białe wino. Joasia bierze rozżarzoną blachę z pizzą. Strasznie parzy się w rękę. W kilka sekund personel podaje lód w woreczku, specjalną maść, wodę utlenioną itd – widać, to codzienność lokalu.

Przebieramy się w domu i około pierwszej w nocy jedziemy na milongę do klubu La Baldosa (Ramon L. Falcon 2750)

milonga w La Baldosa Buenos

z pokazem nuevo w wykonaniu nauczycieli z DNI (Av. Corrientes 2140, http://www.estudiodnitango.com.ar) – P. Villaraza, D. Frigoli i innych.

0803_robocze_bsas-352.jpg

Wejście 15 peso od osoby. Dostaliśmy wygodny stolik (choć w drugim rzędzie). Podłoga z kamiennych (a może ceramicznych) płyt. Jak zwykle obsługa do stolika. Duża mocno oświetlona sala. Jest pełno ludzi ale bez wielkiego tłoku. Większość tańczy „salon” w bliskim trzymaniu, a młodzież w bojówkach i t-shirtach „pół nuevo”. Arnauld postawił butelkę czerwonego.

Pokazy zaczęły się około 2 w nocy. Przedtem ku naszemu zdumieniu puszczano rock’n rolla i tp. Niemal całość pokazu filmuję. Oczywiście niesamowita sprawność wykonawców ale to właściwie baletowe układy. Mnie to nie chwyta. Uwielbiają szafować niezwykle dynamicznymi kopnięciami do przodu i do tyłu między nogi partnerów, przy czym kopnięcia w tył przelatują milimetry od krocza, „zawijają się” do góry i stopa świszcze obcasem przelatując między łopatkami aż gdzieś koło ucha … Aż strach pomyśleć, że komuś mogłoby  zbraknąć precyzji… .

Później tańczymy kilka tand między sobą. Wojtek przysypia na siedząco przy stoliku. Zmęczeni wracamy do domu.

janusz