Posts Tagged ‘podróże’

Długaśna i nudna „Krótka Instrukcja Obsługi” wyprawy do Buenos Aires, a zwłaszcza wyprawy tangowej. Cz.II

6 kwietnia, 2008

 CZĘŚĆ DRUGA – KILKA  INFORMACJI  PRZYDATNYCH NA MIEJSCU

 

  1. Pranie. Nie jestem podróżnikiem. Ani zapalonym turystą, mimo że widziałem dotąd paredziesiąt krajów. W dodatku – szczerze mówiąc – od dawna nie interesuje mnie tzw. zwiedzanie. National Geographic, a później Discovery i Planete zamiast pobudzić moją ciekawość uczyniły coś takiego, że wszelkie budowle i krajobrazy straciły szanse na wzbudzenie zaskoczenia czy poczucia „świeżości”.  Obecnie w życiu zwracają moją uwagę, powodują dreszcz emocji, angażują rzeczy, które właściwie mogę znaleźć wszędzie choć jednocześnie nie są takie znów łatwe do spotkania, uchwycenia i przeżycia. Zagranicą zawsze czuję się trochę zagubiony i niedostosowany i – mimo, że dalekie to od cierpienia czy nawet niewygody – chętnie wracam do Warszawy. Lubię Polskę. To „mój” kraj i chociaż staje się coraz brzydszy architektonicznie, zaśmiecony krajobrazowo oraz irytujący (a często wstydliwy) społecznie nigdy nie chciałem się z niego wynieść na dłużej. Buenos Aires zaskoczyło mnie. W ciągu trzech dni poczułem się „jak u siebie”. Po dwóch tygodniach zacząłem wypowiadać zdania w rodzaju – „gdybym był młodszy i nie miał tylu zobowiązań w Polsce chciałbym tu zostać na zawsze”. Ale po kolejnych kilku dniach dodawałem już w myślach: -„gdyby nie to cholerne pranie”. Tak, pranie. Dzisiaj pranie, jawi mi się największym problemem turystycznego życia w Buenos. A właściwie nie samo pranie tylko brak sensownego rozwiązania dla utrzymywani ubrań w cyklicznej czystości bez robienia z nich strzępów i porozciąganych ścierek  Wysoka temperatura i okresowo wysoka wilgotność powodują znaczącą nadprodukcję ubrań do uprania. W mieszkaniu (mimo, że duże i z wielkim balkonem) praktycznie z trudem można było rozwiesić tylko mokre majtki, skarpetki i ręczniki. Zostawienie czegoś na zewnątrz oznaczało niemal pewne odfrunięcie z powodu gwałtownego i zawsze niespodziewanego wiatru. Pralnie, które są dostępne co krok dewastują każde ubranie.  Żadne pocieszenie, że te usługi kosztują dosłownie grosze. Bębny pralnicze przypominają raczej maszynki do mielenia mięsa. Powszechnie używane środki piorące przepalają nawet wysokiej jakości len, a pozostałym resztkom nadają trwale smrodliwe piętno. W dodatku suszarki to właściwie młynki do kawy, a na koniec personel w jakimś niezrozumiałym dla mnie ataku miłosierdzia rutynowo chce obficie spryskać wszystko zapachem przypominającym sowieckie „duchi”. (Młodzieży wyjaśniam – „duchi” przez dziesięciolecia były sprzedawane np. na dworcach i w domach towarowych w ZSRR z automatu. Za 5 kopiejek można było nadstawić się na prawdziwy prysznic „perfum” zabijających wszy, głęboki zapach miesiącami nie mytego ciała oraz odór nigdy nie pranych ubrań). Do jakości prasowania w Buenos nie będę się już odnosił bo w zasadzie wszystko jedno jak wyprasują ci strzępy upranych, a dopiero co  nowych spodni. Podstawowy postulat dotyczący prania brzmi: „przejmij kontrolę”. Jeśli już musisz coś oddać do pralni kup własny proszek (a najlepiej płyn) do prania, zakaż perfumowania i  suszenia. Najlepiej pierz sam.
  2. Pieniądze. Peso dla nas jest tanie, a w Argentynie ma sporą siłę nabywczą. Niemal wszystko jest 30-50 % tańsze niż w Polsce (zwłaszcza rzeczy nieco wyższej jakości). W marcu 2008 1 Peso = 0,75-0,80 zł lub inaczej 1US $ = 3,05-3,14 $(peso). Nadal dość wysoka inflacja więc za kilka miesięcy będzie trochę inaczej. 
    1. Trzeba uważać na fałszywe banknoty (już na oko wyglądające na kserówki), i na banknoty uszkodzone. Wszyscy, wszędzie sprawdzają pieniądze i często ktoś nie chce przyjąć np. 100 peso (to dużo forsy więc duże ryzyko) albo nawet 20 peso (bo naderwane). Niestety nowe miejscowe banknoty po wyjęciu z bankomatu już po 5 minutach rozpadają się nawet od kichnięcia.
    2. Nie wszędzie przyjmują karty płatnicze (a zwłaszcza nie w szkołach tanga i tanich knajpkach). Popularna jest Visa i Master ale najbardziej chyba American Express. W wielu miejscach można płacić w dolarach USA „negocjując”  kurs wymiany ale widać, że to raczej akceptowany kłopot niż pożądana forma. Bankomatów jest naprawdę niewiele i – co zadziwiające – też czasem wypłacają fałszywe pieniądze.
    3. Wymiana dolarów lub euro możliwa jest w kantorach. Są to nie oznakowane dziwne miejsca ale można trafić pytając się np. policjanta. Kantory – poza tymi na lotnisku czy w domach towarowych – mają dość jednolity kurs zgodny z bankowym. Banki teoretycznie też wymieniają pieniądze (i podobno jest mniejsze ryzyko fałszywych) ale nam się to nie udało mimo podjętych kilku prób (straszne kolejki, musisz mieć paszport w oryginale, często okazuje się, ze przeszkodą jest brak stałego pobytu w Argentynie albo brak konta w tym konkretnym banku…). Banki najczęściej otwarte są do 15.00.
  3. Zakupy, jedzenie, komunikacja. Można w skrócie powiedzieć, że to wszystko – z małymi wariacjami – jest podobne jak w Europie. Z kilkoma zastrzeżeniami.
    1. Dominuje zasada „żyjemy dla przyjemności więc nie psujmy sobie humoru, a zwłaszcza pośpiechem”.  Większość rzeczy toczy się niebywale powoli, nieporadnie i z koncentracją uwagi rozchwianą jakby w świecie „dzieci specjalnej troski” (jednym z chlubnych wyjątków są niektórzy nauczyciele tanga argentyńskiego pracujący z europejczykami). Niemal wszyscy  są mili ale bez jakiejkolwiek służalczości i najchętniej od drugiego spotkania już cię całują jak bliską sercu osobę. W Buenos powiedzenie „klient nasz pan” należałoby zmienić na „klient nasz amigo”. Oznacza to, że nic nie jest problemem dopóki sam nie uczynisz z tego problemu. Nie oczekuj jednak od „przyjaciela”, który cię obsługuje czegoś więcej niż pamiętanie, że jesteś jego przyjacielem i głośnego całusa w policzek (przy okazji dementuję błąd występujący w poprzednich moich wpisach – całusy są zawsze w prawy policzek czyli całujesz w lewy tylko z twojego punktu widzenia). W żadnym wypadku nie rób awantur. Uwierz – życie wymaga czasu, a jego doraźne efekty nie są idealne..
    2. W restauracjach jest słaby wybór chociaż średni poziom gastronomii dużo lepszy niż w Polsce i chyba w ogóle w Europie. Warto pamiętać, że zazwyczaj mają przerwę od 15 albo16 do 20. Dominuje nieprzekazywalnie smaczne mięso (przy czym można trafić na każdą część krowy, a raczej … byka). Alternatywą lub uzupełnieniem są „empanadas” – pieczone pierożki z rozmaitym nadzieniem, omlety, kanapki i świetna pizza. Ryby, pasty, risotta wymagają polowania i poza tymi pierwszymi są mało udane (moim zdaniem bo np. Wojtkowi smakowały). Bardzo smacznie i tanio (duży obiad 20 peso) można jeść w lokalnych knajpkach w bocznych ulicach ale każdy sanepid w UE natychmiast zamknąłby większość z nich. Jako osoba doświadczona w gastronomii nie miałem jednak oporów aby korzystać z tych miejsc przede wszystkim z powodu bazowej higieny (np. zawsze czyste sztućce i talerze) i wyjątkowej świeżości składników. Jeśli chodzi o zwyczajne wina, to powszechnie zaskakująco przyjemne są białe, a czerwone tylko te lepsze. Chyba najbardziej bezpiecznym wyborem jest Malbec. Często trzeba – grzecznie bo jesteśmy przecież amigos – prosić o ochłodzenie. Malbec smakuje pity w temp. 15-18 st.C, a podają go w „pokojowo-kuchennej” czyli nawet powyżej 25st. C !. Smakosze włoskiej kawy będą zawiedzeni. Warto nosić ze sobą słownik, bo do rzadkości należą menu po angielsku, a personel z zasady  mówi po hiszpańsku i jeżeli danego wieczora nie planujesz zjedzenia grilowanych byczych jąder to zadbaj aby zrozumieć co ci proponują.
    3. W sklepach jest to co u nas. Tylko taniej i trochę inaczej. Prawie nie ma musli, a wszelkie sosy, jogurty, majonezy są żelatynowane, z paskudnym mdławym absmakiem. Trzeba uważać na twarożki, bo większość z nich to jakieś dziwne miksy z rozrzedzonymi topionymi serkami (tak, wpadli na coś takiego!).
  4. Komunikacja. Trzeba uważać na ulicach bo nigdzie pieszy nie ma pierwszeństwa. Jednocześnie jeśli idziesz zdecydowanym, jednostajnym krokiem to nikt cię nie potrąci (mimo, że pozornie może wyglądać jakby na ciebie polowali). Taxi – nieprawdopodobnie tanie i wszędzie dostępne praktycznie bez czekania. Jako pasażer najlepiej podaj adres na kartce i zamknij oczy.  Jedyne pierwszeństwo przejazdu wynika z tego kto jest pierwszy na krzyżowaniu, nie uznaje się pasów (w ogóle!), w nocy wiele samochodów jeździ bez świateł lub na postojowych z lewej strony, taksówkarze uwielbiają z pełną szybkością mijać samochody, przechodniów i inne przeszkody dosłownie o centymetry… . Nie widzieliśmy jednak wypadków. Tanie i dobre metro obejmuje większą część turystycznie ważnego Buenos. Czasem warto pojechać gdzieś metrem i dojechać taxi (jeśli zbyt daleko na piechotę). Autobusy są ale ich nie poznaliśmy.
  5. Bezpieczeństwo. Argentyńczycy z „klasy średniej” często twierdzą, że Buenos jest pełne cwaniaków i oszustów. Myśmy mieli generalne wrażenie dużego bezpieczeństwa na ulicach. Bardzo dużo widocznej policji i różnych służb ochrony wskazuje jednak, ze jest tu jakaś cienka granica. Tzw „ubogie dzielnice” chyba realnie bywają niebezpieczne po zmroku (Aldona przeżyła nawet jakiś „atak”- na szczęście niegroźny w skutkach). Ścisłe centrum z pewnością pełne jest kieszonkowców bo ludzie chodzą z torbami i plecakami ogarniętymi mocno ramionami na brzuchu. Myśmy – poza przygodą Aldony – nie widzieli jednak niczego co sprawiałoby wrażenie choćby cienia zagrożenia podobnego do tego co jest w wielu dzielnicach w Warszawie (żadnych „napakowanych” grupek, nikt nikomu nie wyrwał torebki na ulicy, żadnych niespokojnych pijanych czy narkomanów, żadne dzieciaki nigdzie się nie szarpały, nikt nie terroryzował metra, zero agresywnych żebraków itp.). Wiele osób wyraźnie bezinteresownie życzliwych i pomocnych, co jak wiadomo budzi w nas – Polakach – silną nieufność ale we mnie też i tęsknotę.

 janusz

PS. Część III „Instrukcji” będzie wokół tanga.

Długaśna i nudna „Krótka Instrukcja Obsługi” wyprawy do Buenos Aires, a zwłaszcza tangowej. Cz I.

4 kwietnia, 2008

CZĘŚĆ PIERWSZA – PODRÓŻ DO BUENOS.

 

  1. Argentyna i wiza. W dzisiejszych czasach, przy pewnej swobodzie finansowej można skoczyć do Argentyny decydując się właściwie z dnia na dzień. Polacy (i chyba wszyscy obywatele UE) dla pobytu do 90 dni nie muszą mieć żadnej wizy. Wystarczy ważny paszport (ważny przez 3 miesiące chyba). Ktoś spytał mnie ostatnio czy nie wystarczy unijny dowód osobisty. Informuję – nie wystarczy. Jedna z naszych znajomych w średnim wieku nie mająca zbyt wielu podróżniczych doświadczeń (w dodatku jedyną „geografię” miała w szkole) spytała nas przed wyjazdem, czy do Argentyny lecimy samolotem, czy jedziemy samochodem. Spokojnie wyjaśniłem, że Argentyna leży poza Europą, a więc zdecydowanie wybieramy samolot. Na co odparła z powagą i ze zrozumieniem: „No tak, to kawał drogi, a ty nie lubisz prowadzić.” Przyznam, że dręczy mnie pytanie czy żartowała, tylko że ogromnie głupio mi spytać… Inny znajomy – skądinąd po dwóch fakultetach – próbował mnie przekonać, że Buenos musi mieć większą różnicę czasu wobec Polski niż 3-5 godzin (zależnie od sezonu) bo jego znajomi, którzy mieszkają w Kanadzie nad Pacyfikiem … .  Właściwie to całkowicie usprawiedliwiam taką ignorancje. W żadnej księgarni w Warszawie nie udało mi się kupić przewodnika w języku polskim ani po Argentynie ani po Buenos (w końcu kupiliśmy na allegro.pl całkiem przyzwoity z drugiej reki wydany przez Agorę i dodawany niegdyś do Gazety).  

Tu zatem kilka informacji bazowych:

  1.  
    1. Buenos Aires (Buenos: dobrze, świetnie; Aires: powietrze, wiatr?) jest stolicą Argentyny,
    2. Argentyna nie jest członkiem Unii Europejskiej – leży w Ameryce Południowej generalnie po jej wschodniej stronie czyli nad Atlantykiem. Warto mieć świadomość, że w stosunku do nas leży poniżej równika, a więc ma „odwrócone” pory roku. Jeśli ktoś chciałby zrobić sobie wycieczkę gdzieś poza Buenos to niech ma świadomość, że – ze względu na wymiary kraju – długość około 3700 km i szerokość około 1400 km. – musi mieć trochę wolnego czasu. Argentynę zaludnia  niemal 40 mln. mieszkańców z czego około 50% mieszka w aglomeracji Buenos (to trochę jak aglomeracja Katowicka z przyległościami tylko tu nie kopie się węgla), jakieś 40% w kilkunastu mniejszych miastach, a jedynie 10% to ludność wiejska. Paradoksalnie Argentyna ma się za „kraj rolniczy”. Ludzie ci posługują się językiem kastylijskim (czyli jak my mówimy – hiszpańskim). W Buenos generalnie nie posługują się żadnym innym językiem. Ponieważ jednak uwielbiają się komunikować, są mili i otwarci to są gotowi z prawdziwą pasją rozmawiać z tobą nawet jeśli nie masz pojęcia o hiszpańskim. Oni będą mówić za siebie i ciebie. Przy czym jeśli znasz 3-7 hiszpańskich słów to konwersacja stanie się bardziej płynna i zbierzesz komplementy, że całkiem nieźle mówisz w ich języku. Jeśli słabo mówisz po hiszpańsku ale nie znasz co najmniej 500 słów i podstawowych form gramatycznych nie ujawniaj że potrafisz wypowiedzieć więcej niż 7 słów. Powód zalecanej wstrzemieźliwości? Wtedy najpewniej uznaliby, że władasz biegle ich językiem w mowie i piśmie  i paplaliby bez przystanku, nie reagując na twoja bezradność. Z drugiej strony – mimo, ze jestem prawdziwym antytalenciem językowym – po dwóch tygodniach pobytu miałem wrażenie niemal jakby mówili tu po polsku tylko z innymi końcówkami. W przeciwieństwie do wielu innych języków my, Polacy słyszymy tu każdą głoskę, a wiele brzmień jest podobnych do łacińskich naleciałości języka polskiego. Jak łatwo policzyć, połowa obywateli Argentyny mieszka gdzieś „poza Buenos”. Ale połowa z tej połowy nie używa elektryczności i bieżącej wody.  Za to „wszyscy” świetnie jeżdżą konno, znają się na bydle i uprawie winorośli, grają na gitarach i tańczą tańce ludowe. Etnicznie tworzą dość nieprzeciętną mieszankę. Rysy latynoskie w skandynawskich kolorytach. Twarze słowiańskie (podobno 15% to osoby pochodzenia polskiego i ukraińskiego), żydowskie, włoskie z domieszkami indiańskich krasnoludzich sylwetek. Ni stąd ni zowąd 99-cio procentowi Indianie o postawach „Szwarcenegerów”. Trochę zwykłych Indian (podobno przyjezdnych z zagranicy). Gdzieniegdzie jakaś dwumetrowa „Helga”. Tylko tak zwanych „murzynów” w ogóle się nie widuje – chociaż sto lat temu stanowili 1/3 populacji –  i podobno nie ma dobrego wytłumaczenia co się z nimi stało. Wszyscy i wszędzie wcinają krwistą wołowinę – najlepszą na świecie – i dużo gadają.
    3. Argentyna „białego człowieka” istnieje od XVI w (najpierw jako kolonia hiszpańska, a w XIX w już oddzielne państwo). Przez pierwszą połowę XXw była jednym z najszybciej rozwijających się państw na świecie i podobnie u schyłku tysiąclecia. Aktualnie wychodzi z dziesięcioletniej zapaści ekonomicznej (przeżyła 300% inflacji, powszechne bankructwa i straszne bezrobocie).
    4. Waluta to peso. Ma wprowadzające w błąd oznaczenie identyczne z dolarem USA – $ (przez wiele lat rząd Argentyny utrzymywał nieco sztuczny do dolara USA kurs – 1:1).
  2. Termin wyjazdu do BsAs. Najczęściej jest nieco przymusowy ale jeśli mieć wybór to wydaje się, że marzec i kwiecień to najlepszy czas dla Buenos (zdecydowanie ciepło ale bez zabójczych upałów oraz dużo warzyw i owoców, których brakuje „na wiosnę” – w październiku i listopadzie). Tamtejsza zima (czyli nasze lato) jest podobno zimna jak w Anglii, a lato (czyli nasza zima) nie do zniesienia gorące. Jako ciekawostkę można podać, że patrząc na cały kraj maksymalne temperatury to parawie 50 st C, a minimalne to minus 35 st. C. Na mnie robi wrażenie.
  3. Wybór linii lotniczych. Głównym (i dość bolesnym) kosztem jest bilet lotniczy. Warto załatwiać go tak wcześnie jak to tylko możliwe (kilka miesięcy wyprzedzenia daje kilka tysięcy zł oszczędności). My zapłaciliśmy około 3500 zł na osobę. Nie wiem czy latają tu jakieś „tanie linie”. My byliśmy dość zadowoleni (a biorąc pod uwagę cenę to bardzo zadowoleni) z British Airways, dla którego podwykonawcą lotu była Iberia. Ogromnie ważne jest sprawdzenie warunków dotyczących bagażu, wszelkich dodatkowych opłat i tego co w cenie biletu dostaniemy na pokładzie samolotu. Nadbagaż (zwłaszcza powrotny) może kosztować prawdziwy majątek, a do samolotu nie wniesiecie kabanosów, jajeczek na twardo i maminego serniczka na drogę. Wojtek opowiadał mi ostatnio, że podczas jakiegoś „taniego lotu” musiał płacić na pokładzie za buteleczkę wody. Byliśmy zachwyceni mając prawo do 2 x 23 kg na głowę + podręczny 10 kg + prawo do osobistych drobiazgów (typu kamera, komputer czy kosmetyczka) i w cenie całkiem znośne jedzenie i picie (ale co najważniejsze bez ograniczeń ilościowych). Pewnie gdybym był studentem „na dziekance” zorientowałbym się jakie są możliwości podróży statkiem towarowo-osobowym.
  4. Wylot z warszawy. Podróż trwa mniej więcej dobę.
    1. Pakowanie bagażu. Zdecydowanie zachęcam do odnalezienia w Internecie jakiegoś serwisu pogodowego i sprawdzenie jaka pogoda nas czeka na miejscu w tym określonym terminie. My, mimo to wzięliśmy  za mało naprawdę letnich ubrań. Przenosząc się z zimowej Polski trudno wyobrazić sobie co w praktyce oznacza 28 st. C. Ubrania na miejscu są tanie więc można je dokupić ale poco kupować jeśli już masz je w Polsce, a prócz tego pamiętaj o nadbagażu. Za to nie warto brać ze sobą żadnych rzeczy, które specjalnie musisz kupić w Polsce bo w BsAs są dużo tańsze. Zabierz jedną parę butów do tanga. Potrwa kilka dni zanim z sensem zaczniesz kupować pierwsze pary z tuzina, który ostatecznie tu nabędziesz. Na drogę zrezygnuj z futer i garniturów, a za to zadbaj o sporo kieszeni – np. bojówki (na pieniądze, bilet, chusteczki, paszport itp.). Zamknij walizki na zamki z kluczykami lub kłódki.
    2. Kilka dni przed odlotem warto sprawdzić co aktualnie wolno, a czego nie wolno wnieść na pokład. Później człowiek głupio się czuje jak wyrzucają do kosza jego ulubione perfumy, scyzoryk Victorinoxa, łyżkę do butów, albo staje wobec wyboru, że straci zabraną z domu pięćdziesięcioletnią „Starkę” w cenie 3800 zł butelka albo wypije ją duszkiem przy odprawie na lotnisku.
    3. Jeśli słabo sypiasz w podróży to zadbaj o stopery do uszu (apteka), okularki na oczy i poduszkę „obwarzanek” (np. sklepy z walizkami). Ja w dodatku jestem fanem skarpetek „antyżylakowych”, które wydatnie usprawniają krążenie w warunkach samolotu (niestety kupuję je zawsze za późno na lotniskach). Arnaud, który robi samolotami tryliony mil rocznie twierdzi, że należy od razu zdjąć buty.  Warto więc zabrać ze sobą coś luźnego do chodzenia w samolocie – np. klapki.
    4. Jeśli ktoś ma ograniczenia żywieniowe to należy to zgłosić wcześniej i potwierdzić na lotnisku przy wyborze miejsc. Mnie najlepiej sprawdza się jedzenie „muzułmańskie”, „hinduskie” lub „koszerne”. Joanna właściwie zawsze jest niezadowolona z wegetariańskiego. „Dietetyczne” jest obrzydliwe.
    5. Na lotnisku warto być dużo wcześniej. To długa podróż i właściwie wszystko jedno czy trwa 23 czy 24,5 godziny natomiast daje ci kilka punktów do przodu przy wyborze miejsc (dotyczy klasy ekonomicznej) – warto zwrócić uwagę aby uprosić siedzenia albo przy wyjściach awaryjnych, albo z brzegu przy przejściu (daje ogromnie ważną swobodę ruchów, gimnastykowania się itp.). Później, jeśli jesteś wciśnięty między dwóch chrapiących i tulących się do ciebie przez sen grubasów każda sekunda wydaje się wiecznością i modlisz się o wehikuł czasu zamiast popijać wino i dla rozrywki ćwiczyć tangowe kroki. 
  5. Przesiadki. Musisz się z nimi liczyć: 1-2. W zależności od pory doby i czasu oczekiwania warto:
    1.  wydostać się z lotniska (trochę nie klimatyzowanego powietrza i minimum ruchu jest zbawienne). W Madrycie  jest blisko metrem i wystarczy 2,5 godziny żeby użyć jakiejś swobody lub nawet zjeść coś ludzkiego. Pamiętaj, że przy powrocie musisz mieć czas na odprawę paszportową, rewizję itp
    2. albo wykupić wejście do „business / VIP / executive lounge”. W Madrycie koszt to 22 Euro od osoby. W cenie można tam wziąć prysznic, przespać się na kanapie, robić przysiady i pompki, pić do woli zimne napoje, kawę, herbatę, zajadać się rogalikami, oliwkami i orzeszkami, oglądać telewizję, lub wygodnie siedzieć w stuporze. Zazwyczaj też jest dostęp do Internetu.  Tangowych kroków nie daje się ćwiczyć z powodu dywanów.
  6. Lotnisko w Buenos. Nie jest specjalnie wielkie i nie gubisz się w nim jak można w Londynie czy w Madrycie. Jeśli nie masz peso i chcesz wymienić, to wymień minimalną potrzebną ilość –  tu jest słaby kurs. Bankomat oczywiście wszędzie taki sam. Nie wiem jak jest z komunikacją inną niż taxi. Taxi do centrum miasta kosztuje od 60 do 100 peso. Jeśli masz załatwione przez pośrednika mieszkanie z transportem to uprzytomnij sobie gdzie masz znaleźć ten transport. Nam przytrafiło się, że w zmęczeniu wyszliśmy do hali przylotów, a w 15 sekund później w lekkiej panice tyłem „dla niepoznaki” z wieloma walizami – jakbyśmy cofali film z naszego życia – przeciskaliśmy się przez podróżnych z powrotem (całkowicie nielegalnie) do strefy bagażowej żeby znaleźć właściwe okienko firmy transportowej. Swoją drogą pokazało to, że każdy może w BsAs wejść do zakazanej zony i np. rąbnąć twój bagaż. Ciekawe jak to działa w Warszawie.

 c.d.n.

 

 

Kilka końcowych zastrzeżeń:

1. Argentyna wychodzi z poważnego kilkuletniego kryzysu gospodarczego i rzeczywistość ekonomiczna zmienia sie tam (chciałoby mi się powiedziec – „tu”) z miesiąca na miesiąc. Zwłaszcza ceny, „przeliczniki walutowe” itp.

2. „Instrukcja obsługi” pisana jest z pozycji jednorazowego i ograniczonego tangowymi zainteresowaniami doświadczenia, a nie analizy – powiedzmy – tuzina wyjazdów w charakterze przewodnika turystycznego.

3. Inny ważny układ odniesienia dla tej notatki, to mój wiek około 50. i brak konieczności mocnego „zaciskania pasa”.

4. Wreszcie głównym celem jest „zapamiętanie” kawałka tego doświadczenia jeśli zechcemy tu wracać (a jestem pewien, że będziemy się o to starać), a nie utworzenie jakiegoś optymalnego „przewodnika”.

 

 janusz