Posts Tagged ‘Malbec’

Długaśna i nudna „Krótka Instrukcja Obsługi” wyprawy do Buenos Aires, a zwłaszcza wyprawy tangowej. Cz.II

6 kwietnia, 2008

 CZĘŚĆ DRUGA – KILKA  INFORMACJI  PRZYDATNYCH NA MIEJSCU

 

  1. Pranie. Nie jestem podróżnikiem. Ani zapalonym turystą, mimo że widziałem dotąd paredziesiąt krajów. W dodatku – szczerze mówiąc – od dawna nie interesuje mnie tzw. zwiedzanie. National Geographic, a później Discovery i Planete zamiast pobudzić moją ciekawość uczyniły coś takiego, że wszelkie budowle i krajobrazy straciły szanse na wzbudzenie zaskoczenia czy poczucia „świeżości”.  Obecnie w życiu zwracają moją uwagę, powodują dreszcz emocji, angażują rzeczy, które właściwie mogę znaleźć wszędzie choć jednocześnie nie są takie znów łatwe do spotkania, uchwycenia i przeżycia. Zagranicą zawsze czuję się trochę zagubiony i niedostosowany i – mimo, że dalekie to od cierpienia czy nawet niewygody – chętnie wracam do Warszawy. Lubię Polskę. To „mój” kraj i chociaż staje się coraz brzydszy architektonicznie, zaśmiecony krajobrazowo oraz irytujący (a często wstydliwy) społecznie nigdy nie chciałem się z niego wynieść na dłużej. Buenos Aires zaskoczyło mnie. W ciągu trzech dni poczułem się „jak u siebie”. Po dwóch tygodniach zacząłem wypowiadać zdania w rodzaju – „gdybym był młodszy i nie miał tylu zobowiązań w Polsce chciałbym tu zostać na zawsze”. Ale po kolejnych kilku dniach dodawałem już w myślach: -„gdyby nie to cholerne pranie”. Tak, pranie. Dzisiaj pranie, jawi mi się największym problemem turystycznego życia w Buenos. A właściwie nie samo pranie tylko brak sensownego rozwiązania dla utrzymywani ubrań w cyklicznej czystości bez robienia z nich strzępów i porozciąganych ścierek  Wysoka temperatura i okresowo wysoka wilgotność powodują znaczącą nadprodukcję ubrań do uprania. W mieszkaniu (mimo, że duże i z wielkim balkonem) praktycznie z trudem można było rozwiesić tylko mokre majtki, skarpetki i ręczniki. Zostawienie czegoś na zewnątrz oznaczało niemal pewne odfrunięcie z powodu gwałtownego i zawsze niespodziewanego wiatru. Pralnie, które są dostępne co krok dewastują każde ubranie.  Żadne pocieszenie, że te usługi kosztują dosłownie grosze. Bębny pralnicze przypominają raczej maszynki do mielenia mięsa. Powszechnie używane środki piorące przepalają nawet wysokiej jakości len, a pozostałym resztkom nadają trwale smrodliwe piętno. W dodatku suszarki to właściwie młynki do kawy, a na koniec personel w jakimś niezrozumiałym dla mnie ataku miłosierdzia rutynowo chce obficie spryskać wszystko zapachem przypominającym sowieckie „duchi”. (Młodzieży wyjaśniam – „duchi” przez dziesięciolecia były sprzedawane np. na dworcach i w domach towarowych w ZSRR z automatu. Za 5 kopiejek można było nadstawić się na prawdziwy prysznic „perfum” zabijających wszy, głęboki zapach miesiącami nie mytego ciała oraz odór nigdy nie pranych ubrań). Do jakości prasowania w Buenos nie będę się już odnosił bo w zasadzie wszystko jedno jak wyprasują ci strzępy upranych, a dopiero co  nowych spodni. Podstawowy postulat dotyczący prania brzmi: „przejmij kontrolę”. Jeśli już musisz coś oddać do pralni kup własny proszek (a najlepiej płyn) do prania, zakaż perfumowania i  suszenia. Najlepiej pierz sam.
  2. Pieniądze. Peso dla nas jest tanie, a w Argentynie ma sporą siłę nabywczą. Niemal wszystko jest 30-50 % tańsze niż w Polsce (zwłaszcza rzeczy nieco wyższej jakości). W marcu 2008 1 Peso = 0,75-0,80 zł lub inaczej 1US $ = 3,05-3,14 $(peso). Nadal dość wysoka inflacja więc za kilka miesięcy będzie trochę inaczej. 
    1. Trzeba uważać na fałszywe banknoty (już na oko wyglądające na kserówki), i na banknoty uszkodzone. Wszyscy, wszędzie sprawdzają pieniądze i często ktoś nie chce przyjąć np. 100 peso (to dużo forsy więc duże ryzyko) albo nawet 20 peso (bo naderwane). Niestety nowe miejscowe banknoty po wyjęciu z bankomatu już po 5 minutach rozpadają się nawet od kichnięcia.
    2. Nie wszędzie przyjmują karty płatnicze (a zwłaszcza nie w szkołach tanga i tanich knajpkach). Popularna jest Visa i Master ale najbardziej chyba American Express. W wielu miejscach można płacić w dolarach USA „negocjując”  kurs wymiany ale widać, że to raczej akceptowany kłopot niż pożądana forma. Bankomatów jest naprawdę niewiele i – co zadziwiające – też czasem wypłacają fałszywe pieniądze.
    3. Wymiana dolarów lub euro możliwa jest w kantorach. Są to nie oznakowane dziwne miejsca ale można trafić pytając się np. policjanta. Kantory – poza tymi na lotnisku czy w domach towarowych – mają dość jednolity kurs zgodny z bankowym. Banki teoretycznie też wymieniają pieniądze (i podobno jest mniejsze ryzyko fałszywych) ale nam się to nie udało mimo podjętych kilku prób (straszne kolejki, musisz mieć paszport w oryginale, często okazuje się, ze przeszkodą jest brak stałego pobytu w Argentynie albo brak konta w tym konkretnym banku…). Banki najczęściej otwarte są do 15.00.
  3. Zakupy, jedzenie, komunikacja. Można w skrócie powiedzieć, że to wszystko – z małymi wariacjami – jest podobne jak w Europie. Z kilkoma zastrzeżeniami.
    1. Dominuje zasada „żyjemy dla przyjemności więc nie psujmy sobie humoru, a zwłaszcza pośpiechem”.  Większość rzeczy toczy się niebywale powoli, nieporadnie i z koncentracją uwagi rozchwianą jakby w świecie „dzieci specjalnej troski” (jednym z chlubnych wyjątków są niektórzy nauczyciele tanga argentyńskiego pracujący z europejczykami). Niemal wszyscy  są mili ale bez jakiejkolwiek służalczości i najchętniej od drugiego spotkania już cię całują jak bliską sercu osobę. W Buenos powiedzenie „klient nasz pan” należałoby zmienić na „klient nasz amigo”. Oznacza to, że nic nie jest problemem dopóki sam nie uczynisz z tego problemu. Nie oczekuj jednak od „przyjaciela”, który cię obsługuje czegoś więcej niż pamiętanie, że jesteś jego przyjacielem i głośnego całusa w policzek (przy okazji dementuję błąd występujący w poprzednich moich wpisach – całusy są zawsze w prawy policzek czyli całujesz w lewy tylko z twojego punktu widzenia). W żadnym wypadku nie rób awantur. Uwierz – życie wymaga czasu, a jego doraźne efekty nie są idealne..
    2. W restauracjach jest słaby wybór chociaż średni poziom gastronomii dużo lepszy niż w Polsce i chyba w ogóle w Europie. Warto pamiętać, że zazwyczaj mają przerwę od 15 albo16 do 20. Dominuje nieprzekazywalnie smaczne mięso (przy czym można trafić na każdą część krowy, a raczej … byka). Alternatywą lub uzupełnieniem są „empanadas” – pieczone pierożki z rozmaitym nadzieniem, omlety, kanapki i świetna pizza. Ryby, pasty, risotta wymagają polowania i poza tymi pierwszymi są mało udane (moim zdaniem bo np. Wojtkowi smakowały). Bardzo smacznie i tanio (duży obiad 20 peso) można jeść w lokalnych knajpkach w bocznych ulicach ale każdy sanepid w UE natychmiast zamknąłby większość z nich. Jako osoba doświadczona w gastronomii nie miałem jednak oporów aby korzystać z tych miejsc przede wszystkim z powodu bazowej higieny (np. zawsze czyste sztućce i talerze) i wyjątkowej świeżości składników. Jeśli chodzi o zwyczajne wina, to powszechnie zaskakująco przyjemne są białe, a czerwone tylko te lepsze. Chyba najbardziej bezpiecznym wyborem jest Malbec. Często trzeba – grzecznie bo jesteśmy przecież amigos – prosić o ochłodzenie. Malbec smakuje pity w temp. 15-18 st.C, a podają go w „pokojowo-kuchennej” czyli nawet powyżej 25st. C !. Smakosze włoskiej kawy będą zawiedzeni. Warto nosić ze sobą słownik, bo do rzadkości należą menu po angielsku, a personel z zasady  mówi po hiszpańsku i jeżeli danego wieczora nie planujesz zjedzenia grilowanych byczych jąder to zadbaj aby zrozumieć co ci proponują.
    3. W sklepach jest to co u nas. Tylko taniej i trochę inaczej. Prawie nie ma musli, a wszelkie sosy, jogurty, majonezy są żelatynowane, z paskudnym mdławym absmakiem. Trzeba uważać na twarożki, bo większość z nich to jakieś dziwne miksy z rozrzedzonymi topionymi serkami (tak, wpadli na coś takiego!).
  4. Komunikacja. Trzeba uważać na ulicach bo nigdzie pieszy nie ma pierwszeństwa. Jednocześnie jeśli idziesz zdecydowanym, jednostajnym krokiem to nikt cię nie potrąci (mimo, że pozornie może wyglądać jakby na ciebie polowali). Taxi – nieprawdopodobnie tanie i wszędzie dostępne praktycznie bez czekania. Jako pasażer najlepiej podaj adres na kartce i zamknij oczy.  Jedyne pierwszeństwo przejazdu wynika z tego kto jest pierwszy na krzyżowaniu, nie uznaje się pasów (w ogóle!), w nocy wiele samochodów jeździ bez świateł lub na postojowych z lewej strony, taksówkarze uwielbiają z pełną szybkością mijać samochody, przechodniów i inne przeszkody dosłownie o centymetry… . Nie widzieliśmy jednak wypadków. Tanie i dobre metro obejmuje większą część turystycznie ważnego Buenos. Czasem warto pojechać gdzieś metrem i dojechać taxi (jeśli zbyt daleko na piechotę). Autobusy są ale ich nie poznaliśmy.
  5. Bezpieczeństwo. Argentyńczycy z „klasy średniej” często twierdzą, że Buenos jest pełne cwaniaków i oszustów. Myśmy mieli generalne wrażenie dużego bezpieczeństwa na ulicach. Bardzo dużo widocznej policji i różnych służb ochrony wskazuje jednak, ze jest tu jakaś cienka granica. Tzw „ubogie dzielnice” chyba realnie bywają niebezpieczne po zmroku (Aldona przeżyła nawet jakiś „atak”- na szczęście niegroźny w skutkach). Ścisłe centrum z pewnością pełne jest kieszonkowców bo ludzie chodzą z torbami i plecakami ogarniętymi mocno ramionami na brzuchu. Myśmy – poza przygodą Aldony – nie widzieli jednak niczego co sprawiałoby wrażenie choćby cienia zagrożenia podobnego do tego co jest w wielu dzielnicach w Warszawie (żadnych „napakowanych” grupek, nikt nikomu nie wyrwał torebki na ulicy, żadnych niespokojnych pijanych czy narkomanów, żadne dzieciaki nigdzie się nie szarpały, nikt nie terroryzował metra, zero agresywnych żebraków itp.). Wiele osób wyraźnie bezinteresownie życzliwych i pomocnych, co jak wiadomo budzi w nas – Polakach – silną nieufność ale we mnie też i tęsknotę.

 janusz

PS. Część III „Instrukcji” będzie wokół tanga.

Powrót Joasi, kilka refleksji i przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”

1 kwietnia, 2008

31 marca – poniedziałek.

Joanna wylądowała około 14 tutejszego czasu. Różnica 5 godzin w stosunku do Buenos (tu już czas letni, a tam już zimowy no i kilka południków w bok). Postanowiła przetrzymać i położyć się dopiero wieczorem żeby nie wpadać głębiej w jetlug (ja nie mogę wybrnąć od prawie tygodnia czego wyrazem ta pisanina w środku nocy). Umówiliśmy się więc, że zaprosimy Wojtka z Marysią do mnie na kolację i ugotuję jakąś dobrą pastę. Lubimy czosnek i to pierwsza od tygodni okazja, że możemy zionąć przeszkadzając tylko domowemu kotu (psy jak wiadomo kochają bezwarunkowo). Ponieważ wiele osób twierdzi, że nieco śliniło się czytając niektóre kawałki tego bloga, a także był już przepis na „tangowy kisiel”, to na końcu wpisu podam mój całkowicie oryginalny przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Zazwyczaj do takich past z owocami morza pijemy mocno schłodzone portugalskie vino verde (orzeźwia i przyjemnie minimalnie gazuje). Myśmy dzisiaj – trochę na fali wakacji w Buenos – zdecydowali się na argentyński czerwony Malbec Cicchitti Reserva z 2003 (mimo, że polecany do mięs i serów ale nam bardzo pasował do mocno pikantnej, wyrazistej pasty).  

Do kolacji słuchaliśmy Gardela (co może dotykać niektórych ortodoksów, że boski Gardel tak „do kotleta”. Choć właściwie do „przyssawki” to może jakoś się broni…).

Asia opowiadała też swoje przygody z ostatnich dni. Zdążyła być (poza sprawami zawodowymi) na dwóch lekcjach u Fernando i Vilmy, dokupiła dla koleżanek buciki (mniam, mniam…), tańczyła z wielką przyjemnością na jeszcze jednej popołudniowej milondze (między innymi ze świetnie prowadzącym facetem z parkinsonem – jestem zdania, że to może nie parkinson a prowadzenie do szybkich ozdobników), a na koniec od swoich argentyńskich partnerów biznesowych dostała prezent tangowy – niezwykły i z pewnością pamiętny. Niestety nie mam upoważnienia żeby opowiadać ale jestem pod wrażeniem i zazdroszczę.

Tango jako muzyka, opowieści o tangu, buciki do tanga – nudy na pudy. Jak tylko pasta i wino się skończyły nasza słodka młodzież zajęła się jakimiś ważnymi i z pewnością wreszcie interesującymi sprawami w pokoju Wojtka, a my zaczęliśmy sobie trochę  „plotkować”, a trochę też rozważać co nas czeka z tym tangiem w Polsce. Jak się dalej uczyć, jak dalej tańczyć. Joasia wypytywała mnie o moje pierwsze wrażenia i doświadczenia milongowe po powrocie do Warszawy. Jak mi się tu tańczy teraz? Lepiej?  Gorzej? Inaczej? Bez zmian? Czy umiem coś wdrażać z moich dwudziestu kilku godzin argentyńskich lekcji i dziesiątek godzin obserwacji? Opowiedziałem jej jednocześnie trochę to sobie porządkując. Pierwsza prosta odpowiedź – nie łatwo.

Na milondze czwartkowej – pierwszej po przyjeździe – przez kilka godzin nie byłem w stanie zmobilizować się do wyjścia na parkiet jakoś obawiając się oceny części znajomych – „no i z czym on z tej Argentyny przyjechał?”, a też i intuicyjnie czując, że czeka mnie jakiś twardy wybór między uporczywym i mało atrakcyjnym (dla mnie i partnerek) powolnym doskonaleniem tego co ostatnio poznałem lub uporządkowałem, a kompromisem polegającym na łatwiejszym i doraźnie przyjemniejszym tańczeniu w „starym” stylu.  W wyniku tego w końcu odważyłem się na kilka tand. W sporym napięciu i zamieszaniu wewnętrznym, w sinusoidzie nastrojów. Szczęśliwie – korzystając z prawa „atrakcji wieczoru” – miałem bardzo doświadczone partnerki.

W sobotę i w niedzielę z mniejszym stresem – „jak mnie ocenią” ale z ogromnym trudem najzwyklejszego ruchu. Nagle okazało mi się, że większość koleżanek (nawet tych bardziej doświadczonych) „nie czeka” grzecznie na poprowadzenie kroku jak Argentynki tylko uprawia permanentną „samowolkę”, a te mniej doświadczone dodatkowo „przelatują krok”. Co z tym robić? Zwłaszcza, że rzecz nakłada się na moje bardzo niedoskonałe i nieugruntowane jeszcze nawyki. W tej sprawie dała mi wielkie wytchnienie jedna dama, z którą nieczęsto tańczę. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że mogę postawić ją na którejkolwiek nodze, szybko skoczyć do bufetu napić się kawy, a gdy wrócę – bez pośpiechu – mam czas wykończyć boleo – całkiem jakbym był w Plaza Bohemia na przykład. Joanna twierdzi, że w Buenos faceci w reakcji na „samowolki” łapią w żelazne objęcie i bezwzględnie zmuszają „do posłuszeństwa” – stawiają gdzie zamierzają prowadzić i nie dają się ruszyć aż przyjdzie właściwy czas (najczęściej dotyczy to Europejek). Później przy stolikach słychać anglojęzyczne niezadowolone komentarze pań – „taki niby mistrz, a tak mocno prowadził mnie rekami i czasem nawet szarpał”.

Inny mój „lokalny” problem to gnące się powabnie i często we wszystkie strony kibici (nie chodzi tu o rozluźnione ramiona czy łopatki). Prowadzenie, którego chcę się nauczyć wymaga aby energia nadana przez moją ramę „jej” ramie przenosiła się od razu na nogi, a jest to możliwe jeśli po drodze – między ramą a nogami – NIEMA kilku dodatkowych łożysk kulowych i łożysk kulkowych. Odkrywam, że wiele koleżanek jest rozkosznie miękkich lub krętych w kręgosłupie tyle tylko, ze oznacza to jednocześnie – w pewnej konwencji –  „niesterowność”.  Jakie na to rozwiązanie? W Argentynie takie osoby najczęściej tańczą szeroko pojęte nuevo. Ale ja chcę „salon”, a prócz tego z wieloma z tych pań zwyczajnie lubię tańczyć. Tyle tylko, że jak to teraz robić?

Kolejny problem to ozdobniki. Ozdobniki często pakowane w sytuacji braku własnej równowagi, robione podczas kroku i paraliżujące jego prowadzenie, ozdobniki bez uważności na innych uczestników milongi i narażające prowadzącego jeśli nie na pojedynek od razu to na wstydliwe przepraszanie otoczenia.

Dodatkowo wczorajsza Milonga Rosyjska w Złotej Milondze cudowna w klimacie i fantastycznie przygotowana przez Kasię Z. była jednocześnie tangowym bezhołowiem. Benczmarkiem „sowieckiego zatracenia” i antywzorem   argentyńskiej milongi. Kochani, bliscy ludzie, wiele kapitalnych przebrań, porywające kawałki, a jednocześnie ruch jak „na samochodzikach” w wesołym miasteczku. Żadnego kierunku tańca, latające jak ostrze piły tarczowej nogi, wbijające się na ślepo piki obcasów, barki atakujące jak na meczach hokeja… .  I nawet jak już więcej wolnego miejsca ułatwiało robienie uników przed szarżującymi parami to jakaś taka całkiem nie tangowo-argentyńska, a słowiańsko-mazowiecka  rezygnacja już mnie dopadła i zjadła. Tym bardziej wdzięczny byłem tym koleżankom, które z wyrozumiałością znosiły moje trochę bezradne próby odnalezienia się w tańcu.

Na koniec zatańczyliśmy z Joasią – kisielując jak tylko potrafiliśmy – miedzy fotelem, stołem, krzesłami, telewizorem i przez wąski przedpokój i z powrotem (zupełnie jakby w Salon Canning) do świetnej muzyki Anibala Troilo…

Zamieszczając tu te smutnawe refleksje obawiam się oczywiście społecznych konsekwencji – ktoś weźmie do siebie i poczuje się dotknięty albo ktoś uzna, że mi odwaliło w Argentynie. Do tanga – jak wiadomo – trzeba dwojga. Chciałbym znaleźć lepszy wspólny język aby starać się tańczyć w sposób bliższy źródłom. Tym może bardziej, że w samym Buenos młodzi chcą tańczyć już niemal tylko nuevo, a klasyczne tango tańczą przede wszystkim „starcy”. I być może za 10 lat obcokrajowcy zafascynowani „tangiem argentyńskim” będą  głównym nośnikiem jego kultury.  

  „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Wersja łopatologiczna dla mniej wprawnych kucharzy w ilości  na cztery średnio głodne osoby.

Najpierw należy przygotować sobie na wierzchu wszystkie narzędzia kuchenne:

1.      5-3 litrowy (nie mniejszy) garnek z przykrywką do gotowania makaronu (może też być zwykły + spory durszlak)

2.      2-1 litrowy rondel z przykrywką (lub garnek ze stali nierdzewnej lub z żeliwa) do zrobienia sosu

3.      mały rondelek lub patelenka do podsmażenia czosnku

4.      deseczka do krojenia (polecam z tworzywa lub szklane z powodów higienicznych)

5.      duża łyżka z dziurkami (ewentualnie zwykła duża łyżka)

6.      nóż (dowolnej wielkości oby ostry – ja do wszystkiego używam format „szefa kuchni”)

7.      wyciskarka do czosnku (jeśli nie ma, to można będzie go posiekać)

8.      coś do zgniecenia peperoncino (gumowe rękawiczki albo talerzyk i łyżeczka).

Teraz  produkty (wszystkie do kupienia w 15 minut w delikatesach np. Bomi lub w większości sklepów klasy Kaufland, Carefour itp.):

  1. woda (bez chloru i fenolu)
  2. dwie kostki rosołowe warzywne lub rybne
  3. sól (wystarczy łyżeczka do herbaty)
  4. oliwa z oliwy z pierwszego tłoczenia na zimno
  5. cztery ząbki czosnku (albo mniej jeśli ktoś nie jest entuzjastą)
  6. suszone lub świeże posiekane: ½ łyżeczki oregano i ½ łyżeczki bazylii (jeśli nie ma to można poratować się odpowiednio 1 łyżeczką natki pietruszki) + 4 łyżeczki grubiej pokrojonej zielonej pietruszki (do posypania na talerzu).
  7. 4-1 suszone peperoncino (od biedy mogą być chili, turecki pieprz itp.) – nie wolno dotykać tego gołymi dłońmi !
  8. dwie łyżeczki małych kaparków z zalewy
  9. 4-6 kawałków suszonych pomidorów z oliwy
  10. 8- małych ośmiorniczek (mogą być mrożone) – dobrze przepłukane zimną wodą
  11. 12-20 dużych krewetek (w żadnym wypadku NIE tzw. cocktailowych) bez łupinek (tylko z „ogonkami”). Krewetki mogą być świeże lub mrożone surowe albo mrożone gotowane (jeśli mają skorupki wówczas należy je obrać na surowo albo sparzyć wrzątkiem – ale nie gotować – i po sparzeniu obrać zostawiając ogonki).  Krewetki powinny być opłukane (żeby wymyć resztki skruszonych skorupek itp.).
  12. 1-2 łyżeczki octu z białego wina (ewentualnie jabłkowy lub po prostu ½ cytryny)
  13. makaron 500g – zdecydowanie włoski – 9-10 minutowy (ja używam penne dopia rigatura).

 Instrukcja przyrządzenia:

1.      nalać ¾ objętości wody do garnka na makaron, wrzucić 1 kostkę rosołową, wlać łyżkę oliwy (lub oleju z pomidorów), dodać płaską łyżeczkę soli. Przykryć zostawiając szczelinę dla ulatniania się pary, postawić na duży ogień.

2.      Czekając na zagotowanie się wody w garnku – Nakryć do stołu. Opłukać ośmiorniczki i każdą przeciąć na pół (cztery nogi z prawej i cztery z lewej – mniej więcej). Opłukać krewetki, wyciągnąć z oliwy (widelcem) na deseczkę suszone pomidory i każdy przytrzymując widelcem przeciąć wzdłuż na 4-6 pasków, obrać ząbki czosnku, rozgnieść peperoncino (1 na głowę to dawka dla lubiących zdecydowanie ostre jedzenie), otworzyć paczkę z makaronem. Teraz postaw na małym ogniu patelenkę lub rondelek na czosnek, po chwili (30-60 sek.) wlej około 1 łyżkę oliwy, a następnie wgnieć do niej czosnek (resztki wrzucając do garnka na makaron), posyp minimalną ilością soli (mała szczypta), mieszaj i gdy zobaczysz że wydziela małe bąbelki i intensywnie pachnie zdejmij z ognia, wrzuć do niego pocięte pomidory (obniżą temperaturę, a nie wolno go zrumienić), zamieszaj i przykryj (żeby zachować aromat).

3.      Gdy woda już zacznie wrzeć przygotuj się do sprawnej akcji. Jeśli czegoś nie zdążyłeś z powyższych punktów to zrób to teraz. Gdy wszystko jest gotowe wsyp ostrożnie makaron do wrzątku (na pełnym ogniu) od razu mieszając i zaraz przykryj zachowując szczelinę (aby nie kipiał). Jeszcze nie łap czasu.

4.      Postaw na średnim ogniu rondel na sos, po 30 sek. wlej trzy łyżki oliwy, wrzuć przekrojone ośmiorniczki, i nalej łyżeczkę octu lub wyciśnij cytrynę (nie tylko dla smaku ale też neutralizuje „morski” zapach w kuchni) i zamieszaj. KONIECZNIE zajrzyj do garnka z makaronem – powinien znowu zaczynać się gotować (jeśli nie to chwile odczekaj aż zacznie). Gdy makaron zaczyna się gotować:

       a.      Złap czas (zapisz, zapamiętaj, nastaw budzik itp.)

       b.      Zamieszaj

       c.      Zmniejsz ogień prawie do minimum (ale żeby był ruch w garnku) i znowu przykryj ze szparą

5.      Zobacz czy nie przypalasz ośmiorniczek (powinny się dusić a nie smażyć). 6-5 minut przed terminem makaronu (zależy czy krewetki mrożone czy nie) dołóż szybko, sprawnie do ośmiorniczek:

        a.      Krewetki

        b.      Całość polej oliwą z czosnkiem i pomidorami

        c.      Rozkrusz kostkę rosołową (NIE dodawaj soli nawet jeśli lubisz bardzo słono)

        d.      Dodaj kaparki.     

                 e. Posyp oregano i bazylią

         f.        Posyp równomiernie peperoncino (rozkrusz w rękawicach lub zmiażdż łyżeczką na talerzyku  i wysyp – NIE dotykaj gołymi dłońmi).

         g.      Wlej drugą łyżeczkę octu (lub dociśnij cytrynę). Zamieszaj i przykryj bez szparki.  Przykręć ogień.

6.      Zamieszaj makaron i sprawdź czas. Na 1,5-1 minutę przed terminem makaronu umieść durszlak w zlewie, wyłącz gaz pod makaronem i przelej makaron przez durszlak. Koniecznie polej go szybko po całości (ale nie bardzo intensywnie) zimną wodą.

7.      Zestaw garnek z sosem z ognia (nie wyłączaj ognia) i zamieszaj (możesz jeszcze dodać trochę oliwy jeśli lubisz jej wyrazisty smak). Jeśli lubisz psuć naturalne smaki solą to teraz możesz wreszcie dosolić sos i zamieszać.

8.      Postaw na przykręconym ogniu garnek po makaronie, wsyp do niego ugotowany zahartowany makaron i zalej go sosem z krewetkami i przyssawkami, trochę delikatnie zamieszaj i przykryj na 1 minutę (aby pasta przeszła zapachem).

9.      Po jednej minucie zakręć ogień pod potrawą i nakładaj tą łyżką z dziurkami – sprawiedliwie wyławiając odpowiednie ilości przyssawek i krewetek.

10. Na talerzu posyp zieloną pietruszką. 

Odradzam parmezan bo zabije smaki. 

janusz

Znowu jedzenie i buty i lekcje tanga…

20 marca, 2008

18 marca – wtorek.

Poranne płatki z jogurtem w domu. Coraz bardziej brakuje mi przyzwoitej kawy. Tu mają mały wybór i specyficzny smak.

Poszliśmy do lokalnego centrum handlowego żeby odebrać pierścionek i może kupić jakieś t-schirty i tp. dla Joasi i Wojtka bo upał załatwia przynajmniej dwie zmiany dziennie (nie licząc ewentualnych lekcji tango, milong itp). Ja mam ze sobą z Warszawy dwa tuziny koszulek i ponad tuzin koszul więc wystarcza mi pralnia. Niestety pierścionek tym razem okazał się za duży. Ale to żaden problem (jak wszystko w Buenos) – teraz po prostu go pomniejszą i już. Przeszukanie sklepów z ciuchami. Wojtek poszedł swoją drogą zwiedzać Buenos, a my w kierunku butów (wciąż mamy zobowiązania wobec przyjaciół no i sami też byśmy chętnie coś jeszcze dla siebie).

W międzyczasie poczuliśmy porę wczesnego lunchu. Ponieważ uwielbiam lokalne narożne restauracyjki wybraliśmy najbliższą z szaloną różową elewacją.

0803_robocze_bsas-496.jpg

Kilka osób majaczy w środku przez dość brudne szyby (to niezły znak), naciskamy klamkę – zamknięte. Zaglądamy przez jakieś czystsze miejsce (pewnie ktoś się ostatnio tam oparł ramieniem) i widzimy, że jakiś niesamowicie latynosko wyglądający facet, z czarnymi mokrymi od żelu włosami zaczesanymi nad ramiona, w malowniczo białej rozchełstanej koszuli z zawiniętymi rękawami, w czarnych spodniach i z szerokim pasem powolnym krokiem zmierza do drzwi i otwiera je kluczem. Pół na migi, a pół po hiszpańsku pytamy trochę głupkowato czy otwarte, na co on – na pół tarasując sobą drzwi – bez żadnego gestu mogącego wskazywać na zaproszenie – chrapliwą, głęboką hiszpańszczyzną mówi że przecież widać, że otwarte. Gdybym był sam pewnie bez słowa bym odszedł. Umiem zrozumieć kiedy jakiś „macho” sugeruje mi żebym poszedł swoją drogą ale Asia gibkim unikiem ominęła faceta i popędziła ku malowniczemu stolikowi między barem a oknem. Gość bez wahania ale z wyraźnym tangowym kisielem w ruchach cofnął się pół kroku abym mógł przecisnąć swój brzuch przez szparę między drzwiami a futryną. Usłyszałem za sobą kliknięcie przekręcanego klucza i zrobiło mi się nieco nieswojo. Stolik, który nam się podobał był czymś w rodzaju „mostka kapitańskiego” z którego nasz piękny „Banderas” zarządza „sprawami”. Od razu dodam, że nie wnikam co to za sprawy, nie interesuje mnie to i uważam, że każdy może mieć własne sprawy i nikt nie powinien się nimi interesować bez wyraźnego zaproszenia i nic nie rozumiem po hiszpańsku, a gdybym coś zrozumiał – co oczywiście jest niemożliwe – to i tak mam fatalną pamięć i nie byłbym w stanie nic z tych spraw zapamiętać. Zostaliśmy poproszeni o zajęcie innego stolika co skwapliwie uczyniliśmy. Na tym etapie zrozumieliśmy, że jesteśmy w unikatowym miejscu. Cały lokal obdrapany, mocno brudnawy (z wyjątkiem lśniących czystością stolików z białymi materiałowymi serwetkami na talerzykach), wyposażony w rzeczy przypadkowe i mające swoją długą historię pełną przeprowadzek, upadków a może i wypadków.

0803_robocze_bsas-490.jpg

Jednocześnie czuć i nosem i intuicją, że dla kogoś to miejsce jest centrum świata i spraw (odnośnie spraw – patrz wyżej), jest jakimś przedłużeniem Domu, Rodziny… Można tu więc dobrze zjeść jak w domu, mieć też swoje intymne domowe życie i dlatego drzwi zamyka się na klucz kiedy jest „otwarte”. Ostatecznie przecież w dzisiejszym świecie wścibstwa i przemocy zamykamy nasze domy choć otwieramy je dla domowników i gości ale gdy wejdą do środka znowu zamykamy zamek. Podszedł kelner i dał nam menu. Grzecznie ale bez cienia uśmiechu czy służalczości. Jeszcze niepewni, uzgodniliśmy między sobą, że zostajemy. Joasia wzięła rybę, ja „befe de lomo” (czyli polędwicę) oprócz tego dużo sałaty „completa”, małą butelkę lokalnego białego wina (upał, ryba i spodziewana chuda wołowina dały sie tak pogodzić), dużo wody. Skądś dolatywał chwilami niezbyt przyjemny dla mnie zapach pewnego zioła zwanego zielem. Jedzenie okazało się świetne. Sałata świeża i wieloskładnikowa: sałata, pomidory, marchewka, buraki, słodka cebula i coś tam jeszcze. Ryba w postaci cienkiego pachnącego morzem fileta panierowanego smakowitą bułeczką. Polędwica olśniewająca. 3-4 centymetrowy kotlet bez grama tłuszczu, soczysty, delikatny, półkrwisty, niemal rozpływający się w ustach, smakowicie mocno przyrumieniony ale bez żadnego przypalenia. Gdy powoli go żułem czułem w dziąsłach to szczególne swędzenie biorące się z delikatnego „skrzypienia” pod zębami dobrej polędwicy. Minimalnie osolona i bez innych przypraw. Poezja. Na koniec espresso. Gruba warstwa kawowej gęstej pianki. Najlepsze jakie piliśmy w Buenos. Właściwie jak znakomite włoskie (tylko z tą charakterystyczną miejscową wytrawnością). Wszystko razem około 50 peso.

0803_robocze_bsas-495.jpg

Zapłaciliśmy zostawiając 10% napiwku ze szczerym podziękowaniem. Tym razem już tylko kelner – nie Banderas – przekręcił klucz aby nas wypuścić i za nami. Jeśli będziecie w Buenos wybierzcie się do Parrilla „San Cayetano” na róg Sanchez de Bustamante na odcinku numeracji 1900-1800.
Tak wzmocnieni mogliśmy udać się do słynnego sklepu z butami do tanga – Comme il Faut (Arenales 1239). W głębi bramy z różnymi butikami lokal „M”. Dla klientów dostępny pokój około 18-20 m2 z kilkoma miejscami do siedzenia. Żadnej wystawki. Młode sprzedawczynie pytają cię o numer buta i przynoszą najpierw kilka par których chyba nikt nie kupił przez ostatnie 3 lata. Jeśli jesteś grzeczna – przymierzysz, uśmiechniesz się itd – masz szansę zobaczyć kilka innych par. Jeśli wskażesz na buty, które przymierza inna klientka, z rozdrażnieniem wytłumaczą ci (oczywiście po hiszpańsku choć klientkami są same turystki), że ten fason w twoim numerze nie występuje. Jeśli podejrzysz, że jednak na tamtym pudełku (tej innej klientki) jest twój numer nie waż się zwracać na to uwagi – za karę możesz już niczego nie zobaczyć, a jeśli tamta nie kupi to masz swoją szansę, że pokażą ci jej buty dla ciebie. Terrrrrorrrr. Po długich upokarzających umizgach udało się Joasi kupić dwie pary dla przyjaciół i jedną dla siebie.

0803_robocze_bsas-499.jpg

Następnie jazda do krawca odebrać „pantalones” czyli w tym wypadku zamówione spodnie do tanga. To tylko miara. OK będą na wieczór. Niestety wieczorem okazało się, że są ale z niewiadomego powodu część z nich nie ma szlufek do paska. „My Friend Miguel” twierdzi że tak jest lepiej ale ja upieram się. Spodnie ze szlufkami będą „maniana”.

Następnie do „zagłębia” butów do tanga na ulicę Suipacha w okolicach nr 200-300. Jest tam co najmniej 5 sklepów i niższe ceny niż w tych „najlepszych”. Między innymi Darcos Tango (www.darcostango.com).

0803_robocze_bsas-501.jpg

0803_robocze_bsas-500.jpg

Oglądamy tylko po łebkach bo zaraz mamy lekcję u Fernando i Vilmy – będziemy musieli tu wrócić. Na lekcji oczywiście tematem jest prowadzenie ale na przykładzie boleo. U nich boleo prowadzi sie robiąc partnerce piwot dokładnie w osi (bez żadnego wychylania, gięcia sie itd), a następnie ten piwot kolistym ruchem całego ciała stanowczo choć delikatnie dokręca. Tak jak w każdej innej akcji prowadzący musi być wyraźnie na jednej nodze, a drugą mieć wolną. Trochę filmujemy. Później mamy zajęcia grupowe (w Święta chyba zrobię wreszcie jakieś podsumowanie tych lekcji). Joasia w przerwie między zajęciami odwiedza sklep Tango Brucho (Esmeralda 754) i kupuje zwykłe dżinsowe buciki.

Wieczorem jesteśmy umówieni z A&A na kolację do „naszej rybnej” Nemo. Nie chcę zanadto ciągnąć opisów jedzenia ale znowu było świetnie. Wzięliśmy na kilku wspólnych talerzach 6 gatunków ryb oraz przekąski w postaci krewetek, kalmarów i ośmiorniczek. Ośmiorniczki i kalmary były wyjątkowe bo nie tylko świetnie przyrządzone z czosnkiem i jakąś tajemniczą drobno siekaną zieleninką (na pewno nie kolendra i nie bazylia i niemal na pewno nie natka pietruszki) to jeszcze wyjątkowo mięciutkie. Krewetki były smaczne (ale sam robię je lepiej). Ryby znakomite jak poprzednio – delikatne, świeżutkie, pachnące wodą (a nie sklepem rybnym), soczyste. Sałata. Wino. Nie pamiętam czy pisałem już o tutejszym wyśmienitym białym winie – Ampakama szczep Viognier z Casa Montes. Najwyższa ocena poparta przez francuskie kompetencje Arnaud (nie będę rozpisywał się o orzechowych posmakach bo się na tym nie znam wystarczająco). Niestety mieli ostatnia butelkę i później piliśmy różowe Jean Rivier szczep Malbec z Jean Rivier. Na deser mieliśmy creme brule i espresso. Brule był smaczny ale o zbyt mało ścisłej konsystencji, zdaniem Arnoud też zbyt biały, a skorupka karmelu była co prawda udanie „skarmelizowana” ale nieco zbyt mało delikatna.

0803_robocze_bsas-508.jpg

Później spać.

janusz

Słów kilka o niedzieli

17 marca, 2008

16 marca – niedziela.

Noc z poważnym kryzysem  przeziębieniowym Asi. Rano biegnę do apteki (Joasia znalazła w Internecie spis aptek dyżurnych w Buenos) po jakiś inhalator, który mógłby ułatwić Asi przeżycie. Znowu brak hiszpańskiego okazuje się  nielada przeszkodą. Tylko wyjątkowa jak na Joasię zapobiegliwość pozwoliła mi dokonać odpowiedniego zakupu. Dyżurna apteka oczywiście zamknięta. Jest okienko jak w polskich aptekach dyżurnych ale przez okienko tu się nie rozmawia, a jedynie przyjmuje pieniądze i wydaje leki. Nie rozmawia się to znaczy to co czytasz: po prostu personel cię przez otwarte okienko nie słyszy i nie widzi – jesteś „aires”, jesteś powietrzem tak jak na milondze w oczach Argentynki z pierwszej ligi tangowej dopóki nie oceni cię w tandzie z inna partnerka. Tyle tylko, że tu nie ma jak sie pokazać. Trzeba skierować się za długą strzałką, podejść do trzeszczącego domofonu i bez kontaktu wzrokowego – w którym mógłbyś gestykulować czy robić uroczo bezradne miny – głośno i wyraźnie (jak do mojej mamy) powiedzieć o co ci chodzi. Oczywiście angielski nie działa. Ale przezorna Asia napisała mi ze słownikiem w ręku kilka słów po hiszpańsku. Czytam je więc w dość przypadkowej kolejności: „duży, bardzo proszę, nie, nos, lekarstwo, oddychać, trzeba, bardzo proszę …” . W odpowiedzi słyszę minutowe przemówienie jak mi się wydaje zakończone pytajnikiem. Więc robię co mogę ale już sprawniej mi się czyta (jestem nieco dyslektyczny więc to w ogóle problem): „trzeba nos duży bardzo proszę lekarstwo nie oddycha…” (albo coś podobnego). I na wszelki wypadek dodaję: „nie hiszpański”. Cisza. Po chwili widzę kontem oka, że ktoś otwiera okienko, i przywołuje mnie wdzięcznym latynoskim władczym gestem z głośnym strzałem z palców. Miły młody facet, rozglądając się uważnie czy to aby nie podstęp i czy go ktoś przez to okienko zaraz nie wyciągnie w celu uzyskania okupu w  postaci działki narkotycznych leków po kolejnym kwadransie dyskusji wydaje mi krople i inhalator. Mój mały sukces tego ranka. Inny sukces to pozyskanie kolejnej godziny życia w związku z przestawieniem czasu na zimowy (brzmi to głupio w kontekście 28 st. C).

Leki niemal od razu sprawiają jakąś ulgę. Jemy śniadanie. Po śniadaniu Ja zasiadam do bloga, Asia wreszcie się przesypia, a Wojtek idzie z A&A zobaczyć kolejne cuda Buenos.  Około 17 wyskakuję na sałatkę i kanapkę (oraz po kanapkę dla Asi) do The Coffee Store. Robią tam z ciemnego pieczywa fajną kanapkę z mazistym pleśniowym serem, rucolą i mieszaną sałatą oraz z „sercem palmy”. Wytrawna, smakowita i świeża. Trzeba ją tylko jeść nożem i widelcem bo inaczej się rozpada.

Około 18 spotykamy się aby pojechać we trójkę (A&A i ja) na milongę do Plaza Bohemia.  Udajemy, że jesteśmy oddzielnie. Aldona ląduje w środku strefy dla „Pań z drugiej ligi” tangowej, a my z Arnoud w kącie przy kiblu. Mamy co prawda wystawkę pań na przeciwko po skosie ale to „pierwsza liga” dla której nie istniejemy. Jestem pewien, że moglibyśmy zrobić na ich oczach harakiri, a ich godność osobista nie pozwoliłaby  tego dostrzec. Przez dwie godziny wgapiamy się w nie probując złapać jakieś spojrzenie. Całkowicie bezskutecznie. Po prostu tylko nam się wydaje, że istniejemy. Arnaud śledzi linie wzroku faceta, który siedzi po jego prawej stronie (tam zaczyna się pierwsza liga męska) ale nie odkrywa jak facet to robi, że ciągle tańczy. Zaczynam się zastanawiać czy aby nie zacząć rzucać papierowymi kulkami lub strzelać z procy. Coraz poważniej wracamy do pomysłu laserowego wskaźnika konferencyjnego.  Jednocześnie nie do uwierzenia ale Aldona mimo słabego miejsca i braku okularów (co utrudnia jej widzenie czy jest proszona, czy może proszą sąsiadkę) tańczy co chwila (i tylko dwie tandy z Arnoud). Wreszcie na kwadrans przed naszym wyjściem wyrywa mnie blondynka w średnim wieku (wyciągnęła szyje jak żyrafa i mrugała oczami jak szalona). Okazało się, że jest Kanadyjką, a jej babcia była Polką. Miła tanda i wyjątkowo mogliśmy rozmawiać, choć głownie o tym, że oboje nie rozumiemy dlaczego Argentyńczycy tyle gadają wokół tańca.

Zaraz potem do domu, gdzie czekał na nas Wojtek, z którym byliśmy umówieni na pójście na argentyńską wołowine do Anastasji (Bulnes esq. Cabello, Palermo).  Na wejście „szampan” Brut – zbyt mało delikatny. Kolacja bardzo smaczna, a Arnaud jako rodowity Francuz wybrał fajnego argentyńskiego Malbeca – reserva. Ja z Aldoną wybraliśmy „ojo” (czyli „oko” wołowiny, a Wojtek i Arnaud krzyżową. Wszytko tak jak za pierwszym razem (soczystość, tłuszczyk itp)  tylko, że „ojo” bardzo delikatne. Jako strzemiennego podano nam lekki likier brzoskwiniowy (moim zdaniem umiarkowanej jakości tak zresztą jak i espresso). Wziąłem jeszcze sałatkę do domu dla Joasi.

Zrobiła się północ i postanowiliśmy podjechać na dwie godzinki do El Beso. Ku naszemu zdumieniu nie zostaliśmy w ogóle wpuszczeni z powodu panującego tam dziś tłoku. Nie pomogły tłumaczenia, że będziemy stać przy barze i nie potrzebujemy stolika. Nie i już.

Powrót do domu, a jutro rano jesteśmy umówieni na kawę w The Coffee Store i zakupy u Diora. Później lekcje.

janusz