Posts Tagged ‘złota milonga’

Powrót Joasi, kilka refleksji i przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”

1 kwietnia, 2008

31 marca – poniedziałek.

Joanna wylądowała około 14 tutejszego czasu. Różnica 5 godzin w stosunku do Buenos (tu już czas letni, a tam już zimowy no i kilka południków w bok). Postanowiła przetrzymać i położyć się dopiero wieczorem żeby nie wpadać głębiej w jetlug (ja nie mogę wybrnąć od prawie tygodnia czego wyrazem ta pisanina w środku nocy). Umówiliśmy się więc, że zaprosimy Wojtka z Marysią do mnie na kolację i ugotuję jakąś dobrą pastę. Lubimy czosnek i to pierwsza od tygodni okazja, że możemy zionąć przeszkadzając tylko domowemu kotu (psy jak wiadomo kochają bezwarunkowo). Ponieważ wiele osób twierdzi, że nieco śliniło się czytając niektóre kawałki tego bloga, a także był już przepis na „tangowy kisiel”, to na końcu wpisu podam mój całkowicie oryginalny przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Zazwyczaj do takich past z owocami morza pijemy mocno schłodzone portugalskie vino verde (orzeźwia i przyjemnie minimalnie gazuje). Myśmy dzisiaj – trochę na fali wakacji w Buenos – zdecydowali się na argentyński czerwony Malbec Cicchitti Reserva z 2003 (mimo, że polecany do mięs i serów ale nam bardzo pasował do mocno pikantnej, wyrazistej pasty).  

Do kolacji słuchaliśmy Gardela (co może dotykać niektórych ortodoksów, że boski Gardel tak „do kotleta”. Choć właściwie do „przyssawki” to może jakoś się broni…).

Asia opowiadała też swoje przygody z ostatnich dni. Zdążyła być (poza sprawami zawodowymi) na dwóch lekcjach u Fernando i Vilmy, dokupiła dla koleżanek buciki (mniam, mniam…), tańczyła z wielką przyjemnością na jeszcze jednej popołudniowej milondze (między innymi ze świetnie prowadzącym facetem z parkinsonem – jestem zdania, że to może nie parkinson a prowadzenie do szybkich ozdobników), a na koniec od swoich argentyńskich partnerów biznesowych dostała prezent tangowy – niezwykły i z pewnością pamiętny. Niestety nie mam upoważnienia żeby opowiadać ale jestem pod wrażeniem i zazdroszczę.

Tango jako muzyka, opowieści o tangu, buciki do tanga – nudy na pudy. Jak tylko pasta i wino się skończyły nasza słodka młodzież zajęła się jakimiś ważnymi i z pewnością wreszcie interesującymi sprawami w pokoju Wojtka, a my zaczęliśmy sobie trochę  „plotkować”, a trochę też rozważać co nas czeka z tym tangiem w Polsce. Jak się dalej uczyć, jak dalej tańczyć. Joasia wypytywała mnie o moje pierwsze wrażenia i doświadczenia milongowe po powrocie do Warszawy. Jak mi się tu tańczy teraz? Lepiej?  Gorzej? Inaczej? Bez zmian? Czy umiem coś wdrażać z moich dwudziestu kilku godzin argentyńskich lekcji i dziesiątek godzin obserwacji? Opowiedziałem jej jednocześnie trochę to sobie porządkując. Pierwsza prosta odpowiedź – nie łatwo.

Na milondze czwartkowej – pierwszej po przyjeździe – przez kilka godzin nie byłem w stanie zmobilizować się do wyjścia na parkiet jakoś obawiając się oceny części znajomych – „no i z czym on z tej Argentyny przyjechał?”, a też i intuicyjnie czując, że czeka mnie jakiś twardy wybór między uporczywym i mało atrakcyjnym (dla mnie i partnerek) powolnym doskonaleniem tego co ostatnio poznałem lub uporządkowałem, a kompromisem polegającym na łatwiejszym i doraźnie przyjemniejszym tańczeniu w „starym” stylu.  W wyniku tego w końcu odważyłem się na kilka tand. W sporym napięciu i zamieszaniu wewnętrznym, w sinusoidzie nastrojów. Szczęśliwie – korzystając z prawa „atrakcji wieczoru” – miałem bardzo doświadczone partnerki.

W sobotę i w niedzielę z mniejszym stresem – „jak mnie ocenią” ale z ogromnym trudem najzwyklejszego ruchu. Nagle okazało mi się, że większość koleżanek (nawet tych bardziej doświadczonych) „nie czeka” grzecznie na poprowadzenie kroku jak Argentynki tylko uprawia permanentną „samowolkę”, a te mniej doświadczone dodatkowo „przelatują krok”. Co z tym robić? Zwłaszcza, że rzecz nakłada się na moje bardzo niedoskonałe i nieugruntowane jeszcze nawyki. W tej sprawie dała mi wielkie wytchnienie jedna dama, z którą nieczęsto tańczę. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że mogę postawić ją na którejkolwiek nodze, szybko skoczyć do bufetu napić się kawy, a gdy wrócę – bez pośpiechu – mam czas wykończyć boleo – całkiem jakbym był w Plaza Bohemia na przykład. Joanna twierdzi, że w Buenos faceci w reakcji na „samowolki” łapią w żelazne objęcie i bezwzględnie zmuszają „do posłuszeństwa” – stawiają gdzie zamierzają prowadzić i nie dają się ruszyć aż przyjdzie właściwy czas (najczęściej dotyczy to Europejek). Później przy stolikach słychać anglojęzyczne niezadowolone komentarze pań – „taki niby mistrz, a tak mocno prowadził mnie rekami i czasem nawet szarpał”.

Inny mój „lokalny” problem to gnące się powabnie i często we wszystkie strony kibici (nie chodzi tu o rozluźnione ramiona czy łopatki). Prowadzenie, którego chcę się nauczyć wymaga aby energia nadana przez moją ramę „jej” ramie przenosiła się od razu na nogi, a jest to możliwe jeśli po drodze – między ramą a nogami – NIEMA kilku dodatkowych łożysk kulowych i łożysk kulkowych. Odkrywam, że wiele koleżanek jest rozkosznie miękkich lub krętych w kręgosłupie tyle tylko, ze oznacza to jednocześnie – w pewnej konwencji –  „niesterowność”.  Jakie na to rozwiązanie? W Argentynie takie osoby najczęściej tańczą szeroko pojęte nuevo. Ale ja chcę „salon”, a prócz tego z wieloma z tych pań zwyczajnie lubię tańczyć. Tyle tylko, że jak to teraz robić?

Kolejny problem to ozdobniki. Ozdobniki często pakowane w sytuacji braku własnej równowagi, robione podczas kroku i paraliżujące jego prowadzenie, ozdobniki bez uważności na innych uczestników milongi i narażające prowadzącego jeśli nie na pojedynek od razu to na wstydliwe przepraszanie otoczenia.

Dodatkowo wczorajsza Milonga Rosyjska w Złotej Milondze cudowna w klimacie i fantastycznie przygotowana przez Kasię Z. była jednocześnie tangowym bezhołowiem. Benczmarkiem „sowieckiego zatracenia” i antywzorem   argentyńskiej milongi. Kochani, bliscy ludzie, wiele kapitalnych przebrań, porywające kawałki, a jednocześnie ruch jak „na samochodzikach” w wesołym miasteczku. Żadnego kierunku tańca, latające jak ostrze piły tarczowej nogi, wbijające się na ślepo piki obcasów, barki atakujące jak na meczach hokeja… .  I nawet jak już więcej wolnego miejsca ułatwiało robienie uników przed szarżującymi parami to jakaś taka całkiem nie tangowo-argentyńska, a słowiańsko-mazowiecka  rezygnacja już mnie dopadła i zjadła. Tym bardziej wdzięczny byłem tym koleżankom, które z wyrozumiałością znosiły moje trochę bezradne próby odnalezienia się w tańcu.

Na koniec zatańczyliśmy z Joasią – kisielując jak tylko potrafiliśmy – miedzy fotelem, stołem, krzesłami, telewizorem i przez wąski przedpokój i z powrotem (zupełnie jakby w Salon Canning) do świetnej muzyki Anibala Troilo…

Zamieszczając tu te smutnawe refleksje obawiam się oczywiście społecznych konsekwencji – ktoś weźmie do siebie i poczuje się dotknięty albo ktoś uzna, że mi odwaliło w Argentynie. Do tanga – jak wiadomo – trzeba dwojga. Chciałbym znaleźć lepszy wspólny język aby starać się tańczyć w sposób bliższy źródłom. Tym może bardziej, że w samym Buenos młodzi chcą tańczyć już niemal tylko nuevo, a klasyczne tango tańczą przede wszystkim „starcy”. I być może za 10 lat obcokrajowcy zafascynowani „tangiem argentyńskim” będą  głównym nośnikiem jego kultury.  

  „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Wersja łopatologiczna dla mniej wprawnych kucharzy w ilości  na cztery średnio głodne osoby.

Najpierw należy przygotować sobie na wierzchu wszystkie narzędzia kuchenne:

1.      5-3 litrowy (nie mniejszy) garnek z przykrywką do gotowania makaronu (może też być zwykły + spory durszlak)

2.      2-1 litrowy rondel z przykrywką (lub garnek ze stali nierdzewnej lub z żeliwa) do zrobienia sosu

3.      mały rondelek lub patelenka do podsmażenia czosnku

4.      deseczka do krojenia (polecam z tworzywa lub szklane z powodów higienicznych)

5.      duża łyżka z dziurkami (ewentualnie zwykła duża łyżka)

6.      nóż (dowolnej wielkości oby ostry – ja do wszystkiego używam format „szefa kuchni”)

7.      wyciskarka do czosnku (jeśli nie ma, to można będzie go posiekać)

8.      coś do zgniecenia peperoncino (gumowe rękawiczki albo talerzyk i łyżeczka).

Teraz  produkty (wszystkie do kupienia w 15 minut w delikatesach np. Bomi lub w większości sklepów klasy Kaufland, Carefour itp.):

  1. woda (bez chloru i fenolu)
  2. dwie kostki rosołowe warzywne lub rybne
  3. sól (wystarczy łyżeczka do herbaty)
  4. oliwa z oliwy z pierwszego tłoczenia na zimno
  5. cztery ząbki czosnku (albo mniej jeśli ktoś nie jest entuzjastą)
  6. suszone lub świeże posiekane: ½ łyżeczki oregano i ½ łyżeczki bazylii (jeśli nie ma to można poratować się odpowiednio 1 łyżeczką natki pietruszki) + 4 łyżeczki grubiej pokrojonej zielonej pietruszki (do posypania na talerzu).
  7. 4-1 suszone peperoncino (od biedy mogą być chili, turecki pieprz itp.) – nie wolno dotykać tego gołymi dłońmi !
  8. dwie łyżeczki małych kaparków z zalewy
  9. 4-6 kawałków suszonych pomidorów z oliwy
  10. 8- małych ośmiorniczek (mogą być mrożone) – dobrze przepłukane zimną wodą
  11. 12-20 dużych krewetek (w żadnym wypadku NIE tzw. cocktailowych) bez łupinek (tylko z „ogonkami”). Krewetki mogą być świeże lub mrożone surowe albo mrożone gotowane (jeśli mają skorupki wówczas należy je obrać na surowo albo sparzyć wrzątkiem – ale nie gotować – i po sparzeniu obrać zostawiając ogonki).  Krewetki powinny być opłukane (żeby wymyć resztki skruszonych skorupek itp.).
  12. 1-2 łyżeczki octu z białego wina (ewentualnie jabłkowy lub po prostu ½ cytryny)
  13. makaron 500g – zdecydowanie włoski – 9-10 minutowy (ja używam penne dopia rigatura).

 Instrukcja przyrządzenia:

1.      nalać ¾ objętości wody do garnka na makaron, wrzucić 1 kostkę rosołową, wlać łyżkę oliwy (lub oleju z pomidorów), dodać płaską łyżeczkę soli. Przykryć zostawiając szczelinę dla ulatniania się pary, postawić na duży ogień.

2.      Czekając na zagotowanie się wody w garnku – Nakryć do stołu. Opłukać ośmiorniczki i każdą przeciąć na pół (cztery nogi z prawej i cztery z lewej – mniej więcej). Opłukać krewetki, wyciągnąć z oliwy (widelcem) na deseczkę suszone pomidory i każdy przytrzymując widelcem przeciąć wzdłuż na 4-6 pasków, obrać ząbki czosnku, rozgnieść peperoncino (1 na głowę to dawka dla lubiących zdecydowanie ostre jedzenie), otworzyć paczkę z makaronem. Teraz postaw na małym ogniu patelenkę lub rondelek na czosnek, po chwili (30-60 sek.) wlej około 1 łyżkę oliwy, a następnie wgnieć do niej czosnek (resztki wrzucając do garnka na makaron), posyp minimalną ilością soli (mała szczypta), mieszaj i gdy zobaczysz że wydziela małe bąbelki i intensywnie pachnie zdejmij z ognia, wrzuć do niego pocięte pomidory (obniżą temperaturę, a nie wolno go zrumienić), zamieszaj i przykryj (żeby zachować aromat).

3.      Gdy woda już zacznie wrzeć przygotuj się do sprawnej akcji. Jeśli czegoś nie zdążyłeś z powyższych punktów to zrób to teraz. Gdy wszystko jest gotowe wsyp ostrożnie makaron do wrzątku (na pełnym ogniu) od razu mieszając i zaraz przykryj zachowując szczelinę (aby nie kipiał). Jeszcze nie łap czasu.

4.      Postaw na średnim ogniu rondel na sos, po 30 sek. wlej trzy łyżki oliwy, wrzuć przekrojone ośmiorniczki, i nalej łyżeczkę octu lub wyciśnij cytrynę (nie tylko dla smaku ale też neutralizuje „morski” zapach w kuchni) i zamieszaj. KONIECZNIE zajrzyj do garnka z makaronem – powinien znowu zaczynać się gotować (jeśli nie to chwile odczekaj aż zacznie). Gdy makaron zaczyna się gotować:

       a.      Złap czas (zapisz, zapamiętaj, nastaw budzik itp.)

       b.      Zamieszaj

       c.      Zmniejsz ogień prawie do minimum (ale żeby był ruch w garnku) i znowu przykryj ze szparą

5.      Zobacz czy nie przypalasz ośmiorniczek (powinny się dusić a nie smażyć). 6-5 minut przed terminem makaronu (zależy czy krewetki mrożone czy nie) dołóż szybko, sprawnie do ośmiorniczek:

        a.      Krewetki

        b.      Całość polej oliwą z czosnkiem i pomidorami

        c.      Rozkrusz kostkę rosołową (NIE dodawaj soli nawet jeśli lubisz bardzo słono)

        d.      Dodaj kaparki.     

                 e. Posyp oregano i bazylią

         f.        Posyp równomiernie peperoncino (rozkrusz w rękawicach lub zmiażdż łyżeczką na talerzyku  i wysyp – NIE dotykaj gołymi dłońmi).

         g.      Wlej drugą łyżeczkę octu (lub dociśnij cytrynę). Zamieszaj i przykryj bez szparki.  Przykręć ogień.

6.      Zamieszaj makaron i sprawdź czas. Na 1,5-1 minutę przed terminem makaronu umieść durszlak w zlewie, wyłącz gaz pod makaronem i przelej makaron przez durszlak. Koniecznie polej go szybko po całości (ale nie bardzo intensywnie) zimną wodą.

7.      Zestaw garnek z sosem z ognia (nie wyłączaj ognia) i zamieszaj (możesz jeszcze dodać trochę oliwy jeśli lubisz jej wyrazisty smak). Jeśli lubisz psuć naturalne smaki solą to teraz możesz wreszcie dosolić sos i zamieszać.

8.      Postaw na przykręconym ogniu garnek po makaronie, wsyp do niego ugotowany zahartowany makaron i zalej go sosem z krewetkami i przyssawkami, trochę delikatnie zamieszaj i przykryj na 1 minutę (aby pasta przeszła zapachem).

9.      Po jednej minucie zakręć ogień pod potrawą i nakładaj tą łyżką z dziurkami – sprawiedliwie wyławiając odpowiednie ilości przyssawek i krewetek.

10. Na talerzu posyp zieloną pietruszką. 

Odradzam parmezan bo zabije smaki. 

janusz

Jubileusz Gracieli Gonzales „La Negra”

24 marca, 2008

21 marca – piątek

Śniadanie jemy w domu. Jakaś korespondencja, trochę planowania dnia i na ostatnią lekcję do samego Fernando (Joasia będzie miała jeszcze jedną z samą Vilmą).

Szlifowanie prowadzenia. Fernando po raz kolejny tłumaczy nam, że oni (z Vilmą) mają nieco inny sposób uczenia, który prowadzi do tańca bardzo eleganckiego, efektywnego i z maksymalną kontrolą sytuacji (kluczowe na tutejszych zatłoczonych milongach, gdzie niemal nie zdarzają się kolizje). Dla początkujących ten styl nauki jest dość nudny bo przez dość długi czas nie daje się zrobić nic naprawdę efektownego. Dla średnio zaawansowanych (podobno tacy jesteśmy) jest frustrujący bo trzeba odrzucić szereg nawyków i wbrew przyzwyczajeniom działać inaczej – więc wrażenie jest jakbyś nic nie umiał i uczył się od nowa. Podobno dużo łatwiej jest zdecydowanie zaawansowanym bo mają w ogóle większą kontrolę nad tym co robią więc po prostu odkrywają (lub szlifują) większą „łatwość” i „większy feeling” w tańcu. Po lekcji przez chwilę rozmawiamy z Fernando na temat tego czy w ogóle byłby zainteresowany przyjazdem do Polski. Twierdzi, że na tydzień – tak i podaje swoje warunki. W lipcu będą w Barcelonie więc przedtem lub potem mogliby wpaść do Polski. Polecamy mu też Złotą Milongę jako wiodący klub tanga w Warszawie. Mamy nadzieję, że jakieś opiekuńcze duchy wspomogą los i będziemy mogli wziąć udział w warsztatach z nimi w Polsce. Ja sam z pewnością będę starał się przyjechać w przyszłym roku znowu do Buenos ale z planem intensywnych zajęć u nich. Na koniec Fernando zwraca mi uwagę na to, że lepiej byłoby abym tańczył w tradycyjnych butach, które lepiej stabilizują nogę.

I tak mieliśmy jeszcze wpaść do sklepów z butami kupić coś dla Joasi i ewentualnie dla mnie (gdyby było coś naprawdę fajnego). Idziemy do sklepu Tango Brujo (Esmeralda 754, http://www.tangobrujo.com.ar). Miasto jest praktycznie wymarłe. Wielki Piątek to dla nich kluczowy dzień w obchodach Wielkanocy. Wiele restauracji, punktów handlowych itp jest zamkniętych. Podobno 50% mieszkańców wyjechała „do lasu” lub „nad morze”, a pozostałe 50% zgodnie z tutejszym obyczajem okazuje żałobę Wielkiego Piątku poprzez siedzenie w domu przy zamkniętych oknach, okiennicach i zamkniętych drzwiach. Na zewnątrz nie widać oznak Świąt Wielkanocnych (podobnie zresztą jak w poprzednich dniach – np. w niedzielę palmową.

0803_robocze_bsas-565.jpg

Nieoczekiwanie dla mnie w sklepie jest kilka modeli całkowicie innych niż we wszystkich odwiedzanych wcześniej sklepach. Podobają mi się bardzo. Są też niesamowicie wygodne. Wybieram jedne, które podobają mi się szczególnie – całkiem nowy model również u nich. Gdy mierzę, nie tyle wkładam nogę do buta ile but „oblepia” mi nogę swoją cieniutką i elastyczną skórą. Gdy go zdejmuję … odrywam obcas. Pani sprzedawczyni jest zachwycona. Przynosi mi stertę pudełek z tym modelem i prosi abym poodrywał wszystkie obcasy, które zdołam. Z początku nie rozumiem o co jej chodzi i nie chcę tego zrobić ale wreszcie dociera do mnie, że mają w sklepie dostawcę z fabryki tych butów i chcą zrobić pokazówkę. Po chwili u moich stóp piętrzy się stosik butów i luźnych obcasów. Jednej pary nie udaje mi się zniszczyć. Szczęśliwie to mój numer i te kupuję. Jak zwykle w Buenos nie ma problemu – facet z fabryki z uśmiechem i żartami zabiera buble do wymiany. Niestety za swoją ciężką pracę nie dostaję nawet upustu. Za to sklep przyjmuje zapłatę w dolarach amerykańskich po dobrym kursie wymiany.

Bardzo zadowoleni idziemy na skromny „postny” lunch. W zestawie obiadowym jest deser o nieznanej nam (a właściwie zapomnianej) nazwie: „flan”. Okazuje się zupełnie znakomitym mocno zwartym jajeczno – waniliowym kremem z warstewką rzadkiego gorzkawo słodkawego karmelowego sosiku. Przypominam sobie, że niejednokrotnie jadłem go w Hiszpanii, a też na jakiś bankietach w warszawskim Marriottcie.

Po lunchu lądujemy w kolejnym już sklepie muzycznym i znowu kupujemy kilka płyt z tangami ale też i z argentyńską muzyką ludową. Niektóre z nich kosztują 10 peso, a niektóre około 20 peso (w tym są płyty podwójne!). Następnie kierujemy się w stronę dwóch najlepszych sklepów muzycznych w Buenos (zdaniem Fernando) – róg Callao i Corrientes, drugi na Suipacha 50 m od pierwszego. Niestety najeżdża na nas burza i uciekamy przed nią truchtem na milongę La Milonguita do Plaza Bohemia (w piątek rozpoczyna się o 18 i trwa do 3). Chcieliśmy tam pójść trochę później ale wiemy już jak możemy być sparaliżowani przez potoki wody oraz wichurę i nie ryzykujemy.

Wchodzimy oczywiście oddzielnie. Joanna jak zwykle dostaje najlepsze miejsce, a ja – szczęściu własnemu nie wierzę – ląduje też w środku „męskiego” szeregu i mam widok na wszystkie tancerki. A właściwie powinienem powiedzieć „miałbym widok na wszystkie tancerki gdyby były jakiekolwiek poza Joanną i jeszcze jedną damą w czerwonej sukni”. Po męskiej stronie siedzi też tylko jeden hombre. Puchy. Ale nie tracę ducha. Myślę sobie „wszystko zależy od punktu widzenia. Ciesz się! Jedna Argentynka i dwóch facetów. Musi tańczyć z tobą, bo z z tym drugim nie może więcej niż dwie tandy z rzędu bo stałaby się ‚jego’ „. Mój sąsiad podrywa Joannę do tańca. „Dobra nasza: ‚Jeden na jedną’ i siedzę dokładnie vis a vis!” Wgapiam się w nią pewny swego, a ona przez chwilę patrzy na tę jedyną tańczącą parę, a następnie uważnie i wolno cal po calu taksuje dość obojętnie cały pusty męski szereg stolików. Nie, nie przejęzyczyłem się – CAŁY PUSTY męski szereg stolików. Mnie tam w ogóle nie ma! Nie istnieję! Mogę zatańczyć kankana na stole, stanąć na rękach albo zrobić sobie harakiri – to tak jakbym to robił wyłącznie w swojej wyobraźni. Ona tego nie dostrzeże mimo, że dzieli nas nie więcej niż 10 m i gdyby ktoś strzelił nią na wprost z wielkiej procy, to musiałaby przelecieć dokładnie przeze mnie i walnąć w ścianę tuż za moimi plecami (obawiam się, że nadal byłbym w jej subiektywnej rzeczywistości doskonałą pustką). Po pierwszym kawałku widzę kiwniecie głową ale … w inną stronę. Od baru odrywa się jakiś starzec, a dama w czerwieni wstaje i wychodzi rozanielona przed swój stolik w oczekiwaniu słodkiej reszty tandy. Niewiarygodne! Brałem wcześniej tego faceta za antynikotynowy plakat wiszący na ścianie z wyobrażeniem „jak będziesz wyglądać rok po śmierci jeśli nie przestaniesz palić”! ON tańczy, a JA siedzę! Na całe szczęście sala zaczęła się zapełniać i miałem pierwszą milongę w Buenos z Argentynkami do woli. Przed wyjściem zmaterializowałem się też dla „Czerwonej Sukienki”.

Około 21 wróciliśmy do domu zjeść z Wojtkiem kolację. Ot, kanapki z żółtym serem.

Na północ umówiliśmy się z A&A na milongę Parakultural z pokazami w Salon Canning. Fernando Galera mówił nam, że warto przyjść z kamerą, bo będzie uroczystość na cześć wielkiej nauczycielki tanga – Gracieli Gonzales „La Negra” (www.gracielagonzalez.com) – pokazy (między innymi F&V), a też mistrzowie tanga salon będą robić karykaturę tanga nuevo. Niestety żadnej możliwości rezerwacji. Na miejscu okazało się, że tłok jest taki, że ledwie daje się wejść na teren milongi. Nawet nie bardzo jest jak zmienić buty (chociaż ja i tak z kamerą i aparatem czekałem po prostu na pokaz). Wszystkie możliwe stare sławy i wiele młodych sław też. Kamery, światła, flashe… Przez przypadek dostaliśmy od jakiś zrezygnowanych Amerykanów mały stolik, który stał się naszą bazą. Aldona z Joanną znowu ruszyły w tany. Nie wiem jak to robiły, bo samo oddychanie trzeba było koordynować z sąsiadami – nie na raz nabierać powietrze w płuca żeby jakoś się w ogóle mieścić w tej stłoczonej przestrzeni.

0803_robocze_bsas-572.jpg

Uroczystości rozpoczęły się o 2 w nocy. Bardzo bezpretensjonalna impreza ale zdumiewająco profesjonalnie przygotowana. Na wielkim ekranie film z życia Gracieli, wypowiedzi przyjaciół, uczniów – bez żadnego zadęcia miły i dowcipny (wnioskuję po reakcjach publiczności). Później niesamowicie odegrana parodia środowiska tangowego ze szczególnym uwzględnieniem tango nuevo. Zrywaliśmy boki ze śmiechu i podziwialiśmy niesamowity kunszt aktorski i taneczny szkoły „salon” (w wykonaniu Jose Garofalo i Veronica Alvarenga). Poniżej zamieszczam adres do filmiku na YouTube:

http://www.youtube.com/watch?v=98CmUhcJWbw

 

Później pokazy. Było na co patrzeć!.

 

http://www.youtube.com/watch?v=bmARSPbg5gk&feature=related

 

0803_robocze_bsas-596.jpg

Później odbijany, życzenia, kwiaty itd.

 http://www.youtube.com/watch?v=F_T-Wu3t-Mg&feature=related

 

0803_robocze_bsas-605.jpg

 

Całkiem przez przypadek w czasie uroczystości – szukając na podłodze miejsca z dobrą widocznością do filmowania – wylądowaliśmy z Aldoną po obu stronach Gracielowych stópek. Siedzieliśmy jak dwójka dzieciaczków (tylko wyrośniętych ponad miarę) u stóp Naszej Pani Profesor. Wszystkie kamery i aparaty fotograficzne były cały czas w nas wycelowane, a kolejne zastępy mistrzów kończąc swoje występy „najeżdżały” na nas pędząc z życzeniami do „La Negra” i tylko modliliśmy się abśmy nie zostali przybici jakimiś „szpilkami” do posadzki (na wyżej zaadresowanej parodii nuevo widać nas z Aldoną w prawym rogu parkietu  – ona błyska nogami a ja białą koszulą).

Wyszliśmy kompletnie wykończeni koło 4, a później była jeszcze muzyka na żywo i inne atrakcje (wiemy to z opowiadań znajomych A&A z DNI).

janusz

 

Dzień lekcji, butów i oczekiwania na Wojtka z A&A

14 marca, 2008

Czwartek 13 marca.

Na wstępie apel do naszych miłych blogowych gości: gorąco prosimy wszystkie osoby, które mają chęć nawiązać z nami nawet krótki „komentarzowy” kontakt, o podpisywanie się w jednoznacznie rozpoznawalny sposób. To miejsce to taki nasz pamiętnik z podróży, relacja z wakacji, czyli trochę domowa sprawa, chcielibyśmy więc móc Was rozpoznawać albo po prostu poznać. Dziękujemy.

Od rana jesteśmy podekscytowani bo około 7 rano odlecieli z Warszawy Wojtek z Aldoną i Arnaud. Londyn, Madryt, Buenos. Mają wylądować w nocy i spodziewamy się ich koło trzeciej. W związku z tym dziś nie idziemy na milongę.

Przed południem ostatni rytuał Joasi u El Chino (facet jutro ma obiecaną wizę i odlatuje uczyć na Islandię). Później o 13.00 spotykamy się na lekcji grupowej u Fernando i Vilmy. Dziś jest tłok – około 30 osób. Kroki. Kroki. Kroki do przodu do tyłu na boki. Później w parach (co dwa utwory zmienianych) prowadzenie piwot, piwot, sacada, krok, krok, piwot, piwot, sacada – aż do znudzenia ale jakoś nikomu się nie nudzi. Gdy mówię Fernando, że nasi nauczyciele wstydziliby się za nas (mając na myśli Jakuba i Luizę) ten spontanicznie mówi, że jak na dwuletnie zajęcia raz w tygodniu (i w dodatku w Europie) i trochę zajęć dodatkowych radzimy sobie świetnie i widzi, że mamy bardzo dobrych nauczycieli w Polsce. Tłumaczy też, że oni z Vilmą mają nieco inną koncepcję efektywności w tangu i uczenia tanga i odczuwane przeze mnie trudności nie są wynikiem jakiejś obiektywnej nieumiejętności tylko przestawiania z jednego „dobrego” stylu do drugiego „dobrego” stylu – takiego rozszerzania świadomości i umiejętności. Bardzo podnosi mnie to na duchu tym bardziej, że brzmi to przekonująco nie tylko w słowach ale i w emocjach. Emocje towarzyszą nie tylko mnie. Pewien nordycko wymuskany Niemiec z naszej grupy – w moich oczach świetnie tańczący – w którymś momencie padł na czworaki i popędził ku stopom Vilmy krzycząc niemal, że ona uczy stawiać stopy w określony sposób, a sama przed chwilą postawiła stopę inaczej. Chwycił jej but i zaczął wyliczać nieprawidłowy kąt czegoś tam (nikt zanadto nie rozumiał o co mu chodzi). Przez chwilę Vilmie nie udawało się strząsnąć ze stopy dłoni kolegi. Wszyscy zbaranieliśmy. Tylko najwyższa kultura instruktorów pozwoliła zapanować nad sytuacja bez rękoczynów.

Po lekcji grupowej półgodzinna przerwa na lunch i zaraz lekcja indywidualna. Na zewnątrz upał, w salach jeszcze większy bo w zimie okien się nie otwiera, a tym bardziej nie używa się klimatyzacji. Zdumiewające, że oni rzeczywiście w tych koszmarnych warunkach prawie się nie pocą. Zjedliśmy jakieś „byle co” w barze na dole przypominającym nieco dawny bar Zodiak w Śródmieściu Warszawy (tylko ten tu był czystszy).

Lekcja z Vilmą na temat … kto zgadnie? … Tak!!! 70/100 punktów Pani/Pan (niepotrzebne skreślić) wygrała/wygrał (skreślić jak wyżej) : chodzenie, piwoty i boleo!- prowadzenie. Nie chcę zagłębiać się w detale ale ogólnie ich koncepcja polega na następujących rzeczach:

1/ w dalekim czy bliskim trzymaniu każde z partnerów jest w swojej osi (i równowadze)

2/ para tworzy zamknięty system powiązany bezpośrednim kontaktem (ręce zawsze i ewentualnie stykające się centra w bliskim trzymaniu) – bez napięcia ale z ciałem gotowym, wolnym dla ruchu (nie „rozluźnionym” – rozluźnienie dopiero w trumnie)

3/ partner wyraźnie prowadzi partnerkę do każdego pojedynczego kroku czy ruchu (takiego jak piwot) oddziałując „intencją” wyrażaną NIE ramionami, a torsem i rękami (tu używa się zdecydowanie ale miękko rąk (z nienapiętymi puszczonymi w dół ramionami) i łokciami i dopiero po wykonaniu kroku lub ruchu przez partnerkę partner wykonuje swój krok lub ruch, a następnie prowadzi ją do następnego kroku lub ruchu.

3/ Partner prowadzi właściwie tylko do kroków w przód, w tył, w bok i izolowanych ruchów jak piwot w miejscu (trudno mi to wytłumaczyć bez rozwijania tematu ale jeśli ktoś uczył się u Thierego Le Cock to będzie wiedział o co chodzi).

3/ Oznacza to, że w tej koncepcji partnerka nie naśladuje ruchów partnera – może mieć zamknięte oczy w otwartym trzymaniu, a nie tylko w zamkniętym – jest przez niego prowadzona i to on w sensie następstwa zdarzeń „podąża” za nią. Oznacza to, że torsy często nie są naprzeciwko siebie (choć dążą do tego na koniec sekwencji). Oznacza to również, że każde odpowiada za własną równowagę i własne kroki. Prowadzący odpowiada za wyraźne prowadzenie, a prowadzony (całkiem nieadekwatne tu jest powszechne słowo „podążający” – „follower”) za to żeby był w kontakcie i nie robił „swojego”.

W moim odczuciu dziś zaczęliśmy dużo lepiej chwytać o co chodzi i dużo lepiej zaczęło nam iść.

Vilma ze śmiechem wyznała, że Fernando przez pierwsze lata był słynny z tego że tańczy swoje tango i wymaga, żeby partnerki za nim „podążały” i nadążały ale było to nieefektywne (nikt nie był dość genialnie telepatyczny żeby za nim nadążyć). Była ucieszona z naszych postępów.

Vilma jest cudowna w kontakcie. Myślę, że ma silny, a być może i trudny, autorytarny charakter ale żeby to odczarować wypracowała kilka fajnych „myków” dzięki którym nie dochodzi z nią do konfrontacji. I tak np. dziś kilka razy – tańcząc z nią – wytrąciłem ją trochę z równowagi, a ona zamiast coś na ten temat mówić (pewnie ma tendencje do silnych odzywek) zaczynała wydawać odgłosy jakby jakaś mała myszka walczyła o litościwe przeżycie topiona przypadkiem przez niedźwiedzia. Był to komunikat poza wszelką dyskusją i natychmiast przynosił efekt.

Po lekcji bieg przez miasto (skwarne, duszne od spalin i głośne od ulicznego zgiełku) aby dopaść do butów – 13 kwartałów i już sklep „Neo Tango” (Sarmiento 1938, http://www.neotangoshoes.com).

Buenos Aires

Sklep Neo Tango

Na kilkunastu metrach kwadratowych potencjalnie wolnej przestrzeni około 15 osób (nie licząc trójki sprzedawców). Wszyscy przekrzykują wszystkich, komunikacja katalogowa nie istnieje, obowiązuje język hiszpański ale przynajmniej rozumieją tu liczebniki po angielsku. Setki wystawionych butów ale niemal niczego nie ma bo albo obcas innej wysokości albo numer nie ten, a dyskusja o podeszwach całkiem już bezprzedmiotowa. Joasia pyta kiedy będzie luźniej, a sprzedawca odpowiada: „mam nadzieję, że nigdy! tak jest każdego dnia!”. Oooooooo… ! Po dwóch godzinach (wywalili nas po 19) zgiełku, szaleństwa, przepychanek – jak w latach 80. w mięsnym gdy „rzucili” coś przed Świętami – wyszliśmy z dwiema parami zamówionych przez przyjaciół butów (a właściwie z 1,5 parą bo jedne są takie jak ktoś chciał, a drugie przypominają takie jak ktoś chciał), z jedną parą butów dla Joasi (ale może są za małe?), z jedną parą butów dla mnie (niestety takie czarno-perłowe jakie ma Jacek M. – Jacku wybacz ale nie mogłem się oprzeć, a nic innego nie widziałem dla siebie).

sklep Neo Tango

Dokładnie po drugiej stronie ulicy jest mniej znany sklep „Tango Leike” (www.tangoleike.com). Jeszcze pół godziny przeczesywania półek i znaleźliśmy fajne buciki dla jeszcze jednej przyjaciółki, która była tak nieroztropna, że dała nam wolną rękę.

sklep Tango Leike

Przemieleni przez tę maszynkę do mięsa skok w taxi i do domu. Jeszcze kupić wodę i colę „zero” i zrobić sobie mały relaks i coś zjeść. Poszliśmy do naszej ulubionej pizzerii, zajęliśmy ostatni stolik pod gołym niebem. Przede wszystkim dużo sałaty i tym razem nasączyliśmy się piwem. Potrzebowaliśmy chłodnego płynu. Mają tu w litrowych butelkach miejscowe lekkie jasne o dziwacznej nazwie Brahma. Mała pizza i jakiś szaszłyk. Zdumiewające jak smacznie robią tu te proste rzeczy. Tajemnica chyba w świeżych produktach (nic z puszki). Przekonaliśmy się, że wielu ludzi ocenia to miejsce jak my – przez cały czas naszej kolacji przewalał się prawdziwy tłum oczekujących na stolik (a okolica jest pełna małych restauracyjek).

Później do domu i czekamy na naszych gości.

PRZYLECIELI

Janusz

Dzień trochę w poprzek z nieoczekiwanym zakończeniem

14 marca, 2008

Środa 12 marca. Dzisiejszy dzień był trochę w poprzek. Wstaliśmy niezbyt wcześnie bo ulica strasznie hałasowała i słabo spaliśmy. Śniadanie jak zwykle, tylko więcej kawy dla przebudzenia.

Zrobiliśmy długą listę spraw do załatwienia bo to taki wolniejszy od tangowych zajęć dzień. Mieliśmy w pół godziny opędzić bieżączkę, a później zacząć kupować liczne zamówione przez przyjaciół ze Złotej Milongi buty.

Najpierw pranie. Tu co 200-500 metrów są pralnie, a na strychu naszego małego apartamentowca mamy pralki do użytku dla mieszkańców. Nikt zatem nie pierze u siebie w domu. Ale miejscowi Życzliwi ostrzegli nas aby nie zostawiać rozwieszonego prania na strychu bo ktoś może ukraść. Z nie pojmowalnych dla mnie powodów – tak jak w Polsce chodzą kolesie i wyrywają miedziane kable elektryczne żeby sprzedać je na złom – tak tutaj w ciepłym kraju miłych ludzi istnieje statystycznie istotny problem, że ktoś rabuje stare ubrania. Tak, rabuje. Nie chodzi o to, że jakaś dziewczyna chce mieć fajne dżinsy i zwędzi je ze sznurka sąsiadce. Zanieśliśmy nasze „brudy” do pobliskiej obdrapanej pralni dla zwykłych ludzi i ku naszemu zdumieniu musieliśmy oddać pranie przez otwór w stalowej przegrodzie uczynionej z niezwykłą dbałością z grubych krat. Nie z takich jakiś byle prętów ale solidnych krat grubych na kciuk drwala i powiązanych 10 mm płaskownikiem. Takich jakie widziałem na filmie „Ucieczka z Alcatraz”! Przed pralnią na skrzynce po owocach siedział facet, który wyglądał na kogoś w rodzaju „obstawy”. Jeśli będziecie w Buenos oddawać swoje T-shirty do prania pamiętajcie żeby mieć dłonie na widoku ochrony bo mogą was wziąć za rabusiów majtek i koszul. Pamiętajcie także aby przynieść ze sobą własny płyn lub proszek do prania. Po pierwsze jest to mile widziane przez obsługę ale po drugie standardowe środki do prania czuć. Czuć w znaczeniu słowa takim, w jakim niegdyś używano go do opisu wrażeń węchowych związanych z „kruszeniem” dziczyzny na mrozie: „o, już dobrze czuć ten comber – skruszał – można go na pasztet”. Przekonałem się o tym dzisiaj kiedy wyszedłem na nasz wielki balkon i zamiast zaczerpnąć świeżego powietrza zachłysnąłem się czymś całkiem nieświeżo pachnącym. Pierwsze skojarzenie to takie, że zaśmierdziały się rozsypane na ulicy śmieci. Tutaj ubodzy ludzie rozsypują worki ze śmieciami wystawione do zabrania przez służby i wybierają z nich wszystko co nadaje się do jakiegoś użytku. Czasem to właśnie czuć. Ale nie, ulica czysta. Więc o co chodzi? Wiatr od rzeki? Nie, to sąsiedzi odebrali swoje pranie z pralni i suszyli na balkonie obok na sznurkach. Noście więc własny proszek. Pamiętajcie też o tym aby zaznaczyć, że nie chcecie (tzn bardzo serdecznie dziękujecie za…) aby używano po praniu standardowych perfum (mają one zapobiegać właśnie tej „czujności” prania standarowym proszkiem i wprowadzają z naszego punktu widzenia „czujność” alternatywną. Perfumowaną. Głośno i wyraźnie: „NO PERFUMO, PER FAVORE” i szeroki przyjazny uśmiech. Nasze pranie będzie na piątek popołudniu, a koszule mają być uprasowane. Niestety nie zaznaczyliśmy żeby nie gotowali naszych ubrań i żeby prasowali patrząc na metki. Nie zabroniliśmy też prania suszyć w suszarce (podobno można odebrać w strzępach). W związku z tym zaczęliśmy obstawiać czy moje nowe koszule od Diora staną się jednorazówkami czy jakoś to przetrzymają.

Po oddaniu prania uświadomiliśmy sobie, że nie przetrwamy dnia bez wymiany dolców na pesety bo za lekcje, milongi, taxi itp nie można płacić kartą, a zresztą taka wymiana jest korzystniejsza kursowo. Zatem do banku. Ale jak na złość banku nie znaleźliśmy szybko, za to złapała nam się taksówka ( aktywne łapanie w BsAs trwa zazwyczaj 3-7 sekund, a pasywne nawet zero bo taksowki jak widzą, że nie podążasz gdzieś zdecydowanym krokiem często zatrzymują się przy tobie same). Postanowiliśmy więc pojechać do jednego ze sklepów z butami i tam w okolicy wymienić pieniądze. Sklep nazywa się „Adolfo Marcos Calzados” i reklamuje się, że robi najwyższej jakości ręcznie szyte buty do tanga. Taksówkarz podwiózł nas na miejsce, a tam poprosiliśmy żeby wysadził nas przy lokalnym banku. Wszystko fajnie ale nasz numerek (taki jak w Warszawie na poczcie) ma przed sobą 45 innych numerków. Znając Argentyńskie tempo obsługi postanowilismy wrócić tu z naszym numerkiem w przyszłym roku, a tymczasem udać się do innego banku . W Bankpatagonia ucieszeni mniejszą kolejką odstaliśmy swoje, a na koniec dowiedzieliśmy się, że potrzebny jest paszport. Miałem przy sobie xero paszportu (tak nam zalecali rozmaici globtroterzy i miejscowi doradcy) i oryginał prawa jazdy. Niewystarczające i gdy próbowaliśmy dyskusji po 30 sekundach naszego delikatnie okazywanego niezadowolenia zbliżył się do nas facet w kuloodpornej kamizelce i napisem na plecach „policia federal” i zaczął odpinać kaburę z wielkim pistoletem. Uznaliśmy to za sygnał do zakończenia rozmowy. W kolejnym banku może nasze dokumenty byłyby wystarczające ale tam nie robią wymiany jeśli nie masz obywatelstwa argentyńskiego (!). W kolejnym facet miał na zegarku 15,01 (a ja 14,59). Płynną angielszczyzną wyjaśnił, że „nic nie może dla nas zrobić” bo o 15,00 nie wpuszczają już interesantów, a to jego zegarek pokazuje „oficjalny czas” a nie mój… Wreszcie jakaś Argentyńczyk powiedział nam o kantorze wymiany walut w pobliskiej „galerii” 20 m. stąd. Oczywiście 20 m przerodziło się w 200 m ze skrętem w boczną ulicę, galeria wyglądała na całkiem wymarłą, a kantoru nikt nie rozpoznałby bo był bez najmniejszego oznaczenia – ot, w obłażącej z farby wnęce kawałek lustrzanej szyby z otworem ledwie na oko i szparą na dole jak w skrzynce pocztowej.

kantor wymiany walut w Buenos

Decyzja żeby włożyć tam 500 dolców emocjonalnie była równa decyzji aby włożyć te 500 dolców do kratki ściekowej na ulicy. Sam w to nie wierzę ale zrobiłem to i odniosłem sukces – forsa nie popłynęła w dal tylko wróciła do mnie w postaci peso po całkiem dobrym kursie 3,12 peso za dolara.

Teraz niemal biegiem do „Adolfo Marcos Calzados” bo dzień prawie uciekł, a my ledwie pozyskaliśmy nieco gotówki. Niestety okazało się, że sklep istnieje (za kratami wewnątrz podwórka) ale buty do tanga? Tu gdzieś jest jedna para – męskie 38. Teraz nie robimy już do tanga ale proszę jakie przyjemne buty wizytowe…

0803_robocze_bsas-280.jpg

Wściekli i głodni (bo już po 16) wpadliśmy na pobliski róg coś zjeść. Niestety nie ma co opisywać prócz przestrogi aby nie brać w BsAs ziemniaków i sosów w „europejskim stylu”. Joasi ryba była niezjadliwa. Ja połknąłem kotlecik z polędwicy i sałatę – czyli najbezpieczniejszy wybór w Argentynie jeśli ktoś jada ssaki.

0803_robocze_bsas-287.jpg

Ze względu na porę postanowiliśmy się rozdzielić. Joasia do El Chino na swoje ulubione tortury. Ja postanowiłem sprawdzić „Fabio Shoes” – sklep z butami reklamowanymi jako szyte przez tancerzy dla tancerzy (Riobamba 10, X piętro, apartament 10A; http://www.fabioshoes.com.ar). Niestety okazało się, że Asia zapomniała butów do tańca, a na nogach ma klapki. W ostatniej chwili taxi do domu i do Chińczyka.
0803_robocze_bsas-310.jpg

Z przyjemnością pojechałem metrem i per pedes. Tu zazwyczaj dość łatwo znaleźć adres ale nie ma żadnych oznaczeń. Po prostu klatka schodowa z domofonem. „Ola!”, „ola, I’m interested in your shoes”, „bzzzzz” i możesz wejść. Jedziesz windą do mieszkania, w którym pod sufit pudełek, jest nawet dwoje jakiś klientów z Niemiec, trzy osoby obsługi. Bardzo fajny design ale właściwie wyłącznie do tango nuevo. Mnie nie pasowała również jakość (oczywiście ocena na oko wyłącznie – może ktoś ma takie buty dwa lata i w nich tańczy i jest zadowolony). Pod wkładkami czuć palcem prawdziwe szewskie pobojowisko, podeszwy cięte nożem, i ślady butaprenu od czasu do czasu. Pożegnałem się z miłym uśmiechem i tyle.

I tak za późno żeby jeszcze dziś cokolwiek załatwić więc dla odprężenia spacer przez miasto. Kongres (jak twierdzą Argentyńczycy za duży).

0803_robocze_bsas-298.jpg

To mnie zadziwia w Buenos, że w mieście ogromnego chaosu architektonicznego, wielu ruin, popsutych chodników, śmieci na ulicach, dużych obszarów prawdziwego ubóstwa prawie nie ma dewastacji „mienia publicznego”. Wiele skwerów z „ogródkami jordanowskimi” dla dzieci, gigantyczne pomniki i gmaszyska, parki z ławkami, metro i to wszystko oszczędzone przez wandali a nawet graficiarzy. Ci ostatni zajmują czasem z dużym kunsztem nikomu niepotrzebne powierzchnie brzydkich płotów. A może to tylko specyfika niezłych dzielnic w których bywamy?

graffiti w Buenos Aires

Mieszkańcy BsAs kochają psy, troszczą się o nie i mają dla nich wiele tolerancji. Wszystkie widziane przez nas zwierzaki (a było już ich ponad sto) widzieliśmy odkarmione, wyczesane, wesołe – wyraźnie zadowolone z życia. Psy często towarzyszą ludziom w pracy, na zakupach itd. Tak jak te urocze pieski w okienku „kiosku Ruchu”.

psy w Buenos Aires

W Palermo – gdzie mieszkamy – w środku dnia widać wielu zawodowych wyprowadzaczy psów wędrujących z uroczymi gromadkami po 5-8 sztuk zgodnie spacerujących czworonogów.

Jak już nieźle się zlazłem – w metro i do domu. Po chwili przyszła Joasia i postanowiliśmy po krótkim odpoczynku pójść na polecaną nam przez Fernando środową milongę do Plaza Bohemia. Powinna zaczynać się o 22.00 więc celowaliśmy na 22.45. Oczywiście próbujemy wejść jako nie para. Na miejscu rozczarowanie – jakieś zajęcia dla facetów. Chyba technika. Czterdziestu hombres uczy się w parach prowadzenia. Kolejny raz okazuje się, że to co napisane w zapowiedziach nie musi zgadzać się z życiem. Moja zwykła refleksja w takich sytuacjach to „no, znowu dzień do kitu”. Zacząłem już schodzić po schodach kiedy słyszę, że Joasia nie daje za wygraną i szlifuje swój hiszpański starając się ustalić dlaczego nie ma milongi, kiedy będzie następna, skąd można brać aktualne informacje itp. Nagle woła mnie na górę i mówi, że milonga zacznie się za kwadrans. Zawracam więc, ale słyszę tym razem już angielski (co znaczy że Joasia sprawdza czy aby dobrze zrozumiała po hiszpańsku) : „to znaczy, że może mnie poprosić kobieta? i ja mogę poprosić mężczyznę?, i każdy może poprosić każdego? i jego też może poprosić mężczyzna?” (i tu widzę palec wskazujący skierowany do mnie). „Janusz, wchodzimy!” – zapadła nasza wspólna decyzja.

gejowska milonga w Plaza Bohemia w Buenos Aires

Fantastyczny klimat dziecięcej wolności, prawdziwej zabawy, spontaniczności, szczęścia płynącego ze swobody wyrażania siebie poza konwenansem, czułości i miłości… Jeśli chcieć się czepiać to tego, że część osób naprawdę słabo tańczyła, a część poruszała się w tłumie jak miejscowi taksówkarze. Tak, czy inaczej wieczór wynagrodził nam wszystkie małe niepowodzenia dnia. Na tym zakończę dzisiejszą relację.

janusz

Dzisiejsza lekcja u Fabiana i Virginii

11 marca, 2008

Na śniadanie płatki, jogurt, kawa.

Później Joasia pojechała na tortury do El Chino. Ja w tym czasie załatwiałem pocztę, pisałem bloga, trochę ogarnąłem różne rzeczy w mieszkaniu, czytałem i słuchałem naszej ulubionej lokalnej stacji w której 24/24 puszczają tanga albo ładnie brzmiącym hiszpańskim opowiadają o tangu (92,7 FM). Gdy wróciła szczęśliwie zmaltretowana i chwilę odpoczęła wyszliśmy na lunch i połazić po Palermo. Wybór padł na „Nemo” – tę wybitną restauracyjkę specjalizującą się w rybach.

Nemo

Wybraliśmy z grilla – ja – „typową tutejszą rybę rzeczną”, a Asia – „rybę morską ale nie łososia”, sałatę z pieczarkami i małymi pomidorkami (koktailowymi), butelkę białego wina z lodu, dużo wody. Na koniec kawa. Ryby znakomite w formie filetowanej – idealnie świeże o delikatnie rybim smaku bez przypraw i tylko lekko słonawe, na złoto przypieczone, soczyste. Ta morska minimalnie „gumowata” (gdzieś ją już jadłem na świecie) ale nie tak jak miecznik czy rekin, z własnym przyjemnym lekko mięsnym smakiem (podobnie jak świeży tuńczyk ale nie był to tuńczyk). Ta moja z „rio” delikatna (trochę jak halibut), podana ze skórą o drobniutkiej łusce i celowo niedopieczona tak, że w samym środku płata była zachowana substancja o czerwono-brunatnej barwie wzdłuż jakiejś pręgi (może gruby nerw?) całkiem surowa ale jednocześnie rozpływająca się w ustach. Między białym mięsem, a skórą milimetrowa warstwa tłuszczowej, przyjemnej w smaku galaretki. Ta sama galaretka tylko nieco bardziej sztywna w konsystencji na obrzeżu fileta. Sałatę doprawiliśmy balsamico i oliwą (moim zdaniem słabszą niż włoskie czy greckie). Pieczarki w sałacie pokrojone na półprzeźroczyste plasterki nadawały jej relatywnie silnego smaku w kontekście delikatnej ryby. Wino to co poprzednio – bardzo przyjemne. Espresso niestety bardziej jak mocna kawa i tyle ale świat jak wiadomo idealny być nie może.

obiad w Nemo

Po lunchu spacer po okolicy. Najpierw apteka żeby kupić lekarstwa dla Joasi (jest podziębiona). Później po ulicach, po kilku lokalnych butikach. Jakaś tania bluzka, jakaś tania spódnica (kilkadziesiąt peset). Drobne zakupy w delikatesach – suszone pomidory z oliwy, marynowane oliwki z ziołami, ser, kawałek pieczywa. Przyjemna pogoda. Nie cieplej niż 20-22 stopnie, delikatny „chłodny” wiaterek, słońce (aby cię nie zabiło wystarczy wędrować cieniem i patrzeć na piękne plamy światła).

Zwraca uwagę niemal obsesyjna „ochrona mienia” powszechna w Buenos. Do większości sklepów z wejściem z ulicy sprzedawcy wpuszczają widząc cię przez szybę i wciskając guzik magnetycznego zamka. W aptece każde opakowanie w zasięgu rąk klientów specjalnie ofoliowane tak aby ktoś się nie poczęstował lekarstwem zostawiając jego resztę na półce. Towar (tzn np. aspirynę) wydają, ci w zapieczętowanej specjalnym klipsem od alarmu teczce abyć poszedł z nim kilka metrów do kasy i zapłacił (dopiero wtedy uwalniają aspirynę z teczki). W wielu sklepach agent ochrony w drzwiach. W każdym domu, który nie jest slumsem (lub blisko tej jakości) portiernia z ochroną. Nawet ciut droższe wina na półkach z „klipsami” od alarmu. Każdy banknot sprawdzają na sto sposobów czy nie jest fałszywy, a jeśli ma uszkodzenia najczęściej go nie przyjmują (problem bo ich banknoty niemal rozłażą się przy dotknięciu). Jednocześnie nie widzieliśmy ani jednej sytuacji naruszenia prawa czy chociażby nieprzyjemnej społecznie (wyłączając ubogich ludzi przegrzebujących śmietniki i z rzadka żebrzących dzieci).

Do domu i czytanie, słuchanie radio-tango, później drzemka i prysznic przed zajęciami. Taxi i za kwadrans (i 8 peso) jesteśmy w Escuela Carlos Copella na grupowych trzygodzinnych zajęciach Fabiana i Virginii. Pierwsze półtorej godziny w dwu oddzielnych salach – Fabian uczy hombres, a Virginia chicitas. To grupa dla średnio i wyżej zaawansowanych. Na oko wśród 20 facetów jestem 3-5 ale od końca. Pierwsza godzina to chodzenie bo większość z nas nie umie chodzić, a zwłaszcza w zmiennym rytmie. Niestety w Złotej Milondze (i chyba w ogóle w Polsce) nie uczymy sie chodzenia w wystarczającym stopniu co utrudnia lub wprost uniemożliwia wiele technik, no i pozbawia nasze ruchy znacznej części potencjalnego wdzięku. Moje ścięgna, mięśnie, przyczepy i stawy trzeszczą i boję się myśleć co będzie jutro rano po przebudzeniu. Jak już byłem gotów się rozpłakać z bólu i wściekłości przeszliśmy do uczenia się jakiejś sekwencji w dalekim trzymaniu do której to chodzenie było niezbędne (przez mgłę pamiętam, że kiedyś tę sekwencję poznaliśmy w naszej grupie ale nikt z nas tego nie tańczy – pewnie z powodu braków w chodzeniu). Na tym etapie dziwiło mnie bardzo, że właściwie uczymy się kroków i „skrętów” zupełnie bez prowadzenia – najpierw indywidualnie z wyimaginowaną partnerką, a później z partnerem udającym partnerkę (tylko z amortyzującą ręką bez trzymania za plecy). Dziesiątki (a może ze dwie setki) powtórzeń aż ciało na pamięć wie co ma robić. Widać, że to ich kultura – łapią w lot, a młodzi faceci potrafią być szybcy jak mistrzowie kung-fu (niczego podobnego nie widziałem w Polsce). Ja ze swoim powolnym sposobem załapywania sekwencji kroków czułem się jak kompletny debil.

Krótka przerwa podczas, której inna para instruktorów pokazuje jakiś popowy taniec oparty na argentyńskim tańcu ludowym wywodzącym sie od emigrantów francuskich. Myslę, że jak się ma poniżej 25 to może być fajne do tańczenia. Później bez szans bo oboje tancerze wykonują bardzo intensywne ruchy koliste i wahadłowe obręczą biodrową, a dodatkowo ona gnie kręgosłup w kolistym ruchu w jakiś niewyobrażalny, nieco transowy sposób – trzeba być młodym i bardzo wysportowanym. Kto chce może się zapisać na zajęcia.

Po przerwie ćwiczenia z chicitas (które przez poprzednie półtorej godziny tez wykonywały swoją technikę i swoją rolę w nauczanej sekwencji). Ciągłe zmiany w parach (tym bardziej że ponad połowa osób przyszło samych). Dziesiątki powtórzeń, F&V chodzą i korygują i co 15 minut robią publicznie uwagi na temat kolejnych aspektów prowadzenia. Na koniec kwadrans tańczenia „dla przyjemności” z oczekiwaniem zastosowania wyuczonych kroków. Niby to robimy z Joanną ale wiemy, że odstajemy. Ja mam wątpliwości czy przyjść za tydzień ale Asia jest chyba zdeterminowana. Zobaczymy.

Jutro razem mamy Fernando, później Asia ma El Chino, a wieczorem idziemy na „practicę z asystą” w Villa Malcolm (Av Cordoba 5064) prowadzoną przez Fabiana i Virginię. Przed chwilą ledwie doszedłem do szklanki wody (byłem bliski przeczołgania się) bo moje nogi już się zasiedziały przed kompem i na wpół sparaliżowały mnie zakwasy. Nie wiem co będzie jutro.

Escuela Carlos Copello

Po lekcji zjedliśmy małą kolację w domu: oliwki, suszone pomidory, świeże pomidory, sery, odrobina kiełbasy (kiełbasę tylko ja).

Znowu bardzo późno. Myślę, że przed końcem tygodnia będę gotowy do opisania czegoś bliżej na temat tangowego kisielu.

Głośny cmok w lewy policzek.

Pierwsza milonga w „El Beso”

6 marca, 2008

Z drzemki nici. Pojechałem na milongę niestety sam bo Joasia nie wróciła jeszcze do siebie po podróży.

Dla wzmocnienia formy poszlismy przed milongą na kolację do restauracji Anastasja poleconej nam jako dobre miejsce do poznania argentyńskiej wołowiny.

Restauracja Anastasja w Buenos Aires

Na wstępie dostaliśmy po kieliszku szampana i jakieś „czekadełko”. Asia wzięła wegetariańskie risotto (podobno słabe) i świetną sałatę, a ja poleconą przez szefa sali wołowinę z inną świetną sałatą. Trudno opisać to mięso bo nie przypominało żadnego mięsa jakie jadłem do tej pory ale z pewnością było to najlepsze mięso jakie jadłem – o wyraźnie mięsnym smaku, soczyste, wymagające żucia ale absolutnie nie twarde czy żylaste, samo w sobie chude ale otoczone integralną warstwą smakowitego tłuszczu (trochę jak z tradycyjnej szynki ale to przecież była część wołowiny), właściwie nie doprawione poza świeżym pieprzem (tylko odrobinę dosoliłem z wierzchu). Wyjątkowe. Do kolacji piliśmy Malbec Luigi Bosca – bardzo przyjemny. Na koniec kawa i znowu po kieliszku szampana… Po jedzeniu Joasia odmówiła współpracy w sprawie milongi oświadczając, że „przecież zaplanowaliśmy dwa dni odpoczynku”…

Do El Beso był niezły kawałek drogi ale taxi kosztowała 10 peso (i tak samo z powrotem o drugiej w nocy!) – czyli nic. Wejście 10 peso. Szatnia w której zostawiłem plecaczek.

Sala zaskakująco mała, prostokątna. Po prawej i lewej od wejścia kobiety w 2-3 rzędach (i kilka par). Na wprost mężczyźni. Na ścianie z wejściem rząd mistrzów-satyrów taksujących, prawie nie tańczących, dowcipkujących między sobą i robiących „dyskretne” miny (ale przecież wszyscy to obserwują) w reakcji na zbliżające się w tańcu pary. Tylko Tete jakby bez swojego miejsca, tańczący cały czas z werwą i radością na twarzy co chwila popisujący się prowadzeniem samym brzuchem (tzn. CENTRUM). Chyba schudł ostatnio bo na filmach na Youtube jakiś taki okrąglejszy tylko wciąż ten jego dziwny brzuch jak oddzielny organizm…

Dużo ludzi tak, że 1/3 tańczących zapychała dokumentnie parkiet. Mało komu to jednak przeszkadzało. Tańczenie odbywa się przez jakieś 2 minuty pierwszego utworu kiedy to pary schodzą się na parkiet i jeszcze jest trochę miejsca. Od drugiego utworu tandy przez każde 30-50% czasu kawałka wszyscy stoją i gadają, a właściwie wrzeszczą do siebie przekrzykując muzyke i wrzaski pozostałych, a później tak jakby w telepatycznym porozumieniu ruszają do tanga tańczonego jakby w kisielu urozmaiconego użyciem 3-5 kroków. Głównie wolniutkie obroty, ocho cortado, krok w tył, w bok i do przodu. Na tym tle od razu widać nowych turystów którzy myślą, że jak wydali forsę, poświęcają z trudem odkładany urlop, wycierpieli lotniska, samolot i przyjechali do Buenos to sobie potańczą. Zero szans.

To środowa milonga. Miejscowi faceci niemal wszyscy ubrani w jakieś koszule bez krawata, spodnie niegdyś w kant i najprostsze buty do tanga albo nawet zwyczajne mokasyny z klamerka (!). Dwóch elegancików spod igły i żelazka. Średnia wieku jakieś 150-200 lat (co podważa doniesienia, że to Gruzini albo Japończycy żyją najdłużej). Rzeczywiście proszą wzrokiem i dlatego miejscówka o dużym zakresie pola widzenia jest kluczowa. Jakis trzech kolesi łazi po sali probując desperacko prosić bezpośrednio. Przez 3 godziny tylko raz któremuś się udało. Bywalcy wpatrują się uporczywie w wybrankę łowiąc przyzwolenie. Zazwyczaj trwa to 2-3 tandy (o ile nie decydujesz sie na powszechnie znaną ofermę). Mistrzom zajmuje to jakieś 0,05 sek. i widziałem jak jeden musiał przez całą salę wskazać palcem kogo miał na oku bo poderwały się 3 damy aby złapać swoją szansę…

Pary przy tych samych stolikach w praktyce mogą tańczyć tylko ze sobą i widziałem – siedzące ze swoimi facetami – biedne piękne laski-turystki, których twarze wyraźnie mówiły: „nie do wiary! przez całe życie wystarczy, że kiwne palcem a las samców pada mi do stóp. od przedszkola nikt mnie tak nie spostponował brakiem zainteresowania jak ci cholerni Argentyńczycy. wszyscy mają mnie w nosie!!! co się dzieje? czyżbym weszła w krowi placek?”. Tak krowim plackiem jest towarzystwo faceta.

Kobiety wszystkie odstawione w kreacje (żadnych spodni), sporo odkrytego ciała, rozpuszczone włosy, silne makijaże. Twarze przy stolikach maskowate, niemal żadnych rozmów z sąsiadkami, oczy wpatrzone w dal całkowicie poza zasięgiem ale wszystkowidzące i od czasu do czasu ku mojemu zaskoczeniu na 2 sekundy krzyżujące się w spojrzeniu. Twarze w tańcu w błogostanie, dłonie na plecach partnerów wykonują pieszczotliwe głaski w takt zmian w muzyce i ruchu.

Kobiet 2x więcej niż mężczyzn. Kobiety mają kilka prostych sposobów zwracania na siebie uwagi. Często wychodzą i wchodzą na chwilę dając okazję do kontaktu facetom, których nie widzą od własnego stolika. Sam miałem fatalne miejsce pozwalające mi ogladać damskie plecy a nieliczne twarze wyłącznie przez lornetkę (może warto nosić ze soba wskaźnik laserowy?) Ale Jedna Pani wylała colę na stolik i odskoczyła mi niemal na kolana szczebiocząc po hiszpańsku jakieś usprawiedliwienia. Niestety jako osobnik o niskim IQ zająłem się porządkowaniem skutków wylanego płynu, a nie Panią. Nie przejęła się tym i przed następna tandą zdjęła z oparcia sweterek i upuściła mi go pod nogi. Wówczas już zrozumiałem. Taniec poszedł mi zadowalajaco choć z pewnością zbyt chciałem tańczyć jak na tamtejsze obyczaje zamiast przemieszczać się w kisielu. Zwraca uwagę, że – inaczej niż w naszej Złotej Milondze – nikt na nikogo nie wpada i nie nadeptuje. Pierwszą panią bez trudu złowiłem wzrokiem w pierwszej minucie po przyjściu zwyczajnie rozglądając się żeby złapać orientację. Niestety w tej tandzie wypadłem na tróję – ja jeszcze bez zrozumienia gdzie jestem, a ona bardzo miła w kontakcie ale słabo prowadząca się (później mogłem to potwierdzić patrząc jak tańczy z innymi). Trzecią partnerkę miałem znakomitą (czekałem na nią ponad pięć tand) i świetnie mi poszło, a ona też chyba była zadowolona chociaż okropnym ograniczeniem jest niemożność komunikatywnego wrzeszczenia do siebie na początku każdego utworu – i tak nie ma jak tańczyć i trzeba czekać aż inni się wywrzeszczą i głupio tak zwyczajnie sie uśmiechać i sterczeć jak kołek (angielski we wszystkich trzech wypadkach nie działał). Na trzeciej przetańczonej i udanej tandzie na wszelki wypadek przerzuciłem się na zblazowane taksowanie tanczących par.

Refleksje dot. pożądanych kompetencji tangowych (na aktualnym etapie rozpoznania):

– faceci – dobrze jeśli są w starzy (lub przynajmniej niemłodzi) , dobrze robi też istotna tusza lub chociał workowaty brzuch doczepiony do tułowia, bardzo pewny siebie i lekko zblazowany wyraz twarzy, trzeba umieć kisielować w miejscu bez wpadania na innych i deptania partnerki.

– kobiety – sztuka spojrzeń i drobnych prowokacji, oczy wszędzie a pozornie obojetne wpatrzenie w dal, umiejętność miękkiego wklejania sie w partnera i miziania go po plecach (ale w granicach konwencji), cierpliwość i jeszcze raz cierpliwość w rozpoznawaniu mikroruchów prowadzącego w kisielu.

Dziś wyspana Asia wyciągnęła mnie o 9.00 na śniadanie w Express The Coffe Store.

Nasi nauczyciele poprzesuwali nam wszystkie zajęcia a w wyniku tego powstały wzajemne kolizje i ja dziś nic nie mam. Zaraz jedziemy na lekcję indywidualną Joasi.

janusz

Jesteśmy już w Buenos

5 marca, 2008

Nie wiem jeszcze jakie będzie to pisanie. Nasi przyjaciele ze Złotej Milongi prosili nas o regularną korespondencję i wrażenia – stąd sam pomysł bloga.

W samolocie zacząłem czytać Dziennik Samuela Pepysa i urzekł mnie swoja „blogowatością” (co zresztą nic oryginalnego. Trochę może wstyd, że dopiero teraz go czytam).

Big pictrure: zamierzamy być w Buenos trochę ponad trzy tygodnie ze względu na tango. Nie mamy niczego twardo ustalonego. Postanowiliśmy znaleźć się spontanicznie. Trochę w oparciu o opowieści Teresy, Jacka i Agnieszki, a trochę w oparciu o informacje czerpane ze znakomitego edukacyjnie i literacko bloga Kasi i Mateusza. W połowie planowanego pobytu dojedzie Aldona z Arnaud i z naszym synem Wojtkiem (którego zaprosiliśmy żeby zobaczył kolejny kawałek świata i spędził z nami Święta). Po prawie dwóch tygodniach A&A wracają do Europy, a zaraz po Świętach ja odlatuję z Wojtkiem. Joasia jeszcze zostanie kilka dni z przyczyn zawodowych.

Jest teraz około pierwszej w nocy co oznacza 4 rano w Polsce. Na oko 20 stopni C ale miłe powietrze bez parnej zawiesiny, która zatykała nas popołudniu (wówczas było około 25-27 stopni).

Ostatnie 14 godzin zleciało nam na podstawowym zadomawianiu się. Na lotnisku czekał załatwiony wcześniej transport do wynajętego mieszkania w dzielnicy Palermo (35 km za 115 peso). Joasia niemal płynie gwarzyła po hiszpańsku z sympatycznym kierowcą w oparciu o kilkadziesiąt znanych słówek i rozmówki. Na miejscu czekali pośrednik i właściciel mieszkania (Angel ok. 60). Okazało się, że Angel jest żonaty z Polką z Poznania, zna kilkadziesiąt polskich słów (zaskakujące) i jest zachwycony mogąc je używać. Pośrednik mówi po angielsku (rzadkość). Obaj są bardzo mili (chyba reguła). Podpisujemy umowę płacąc zgodnie z ustaleniami z góry za miesiąc (w dolarach) i zostawiamy dużą kaucję. Joasia czuje się rozczarowana bo „apartament” wyglądał lepiej na zdjęciach w internecie, a do tego kilka rzeczy jest zdecydowanie nie tak jak było umówione (brak ekspresu do kawy a bez porannej kawy nie umiemy żyć, internet jeszcze nie działa, basen brudny nie do użytku, a całe mieszkanie wyraźnie nie jest sprzątnięte po naszych poprzednikach). Staramy się skupiać na jaśniejszej stronie pobytu, opierać o „dorosłe ego” i nie uruchamiać naszych trudnych charakterów.

Wreszcie nawet bez prysznica – aby nie skonać z głodu – siadamy o 15.40 w poleconej nam pobliskiej pizzerii. Jemy w tempie ekspresowym (o 16.00 zamykają) znakomite pizze: na przypieczonym kruchym spodzie z pleśniowym serem, oliwkami i cebula oraz z fantastyczną rucolą, parmezanem i oliwkami (nie jestem znawcą ale najlepsze w moim życiu) popijając karawką białego wina. Później kawa z rogalikiem (Asia wzięła czekoladowy mus – palce lizać). Po drodze małe delikatesy, w których rozpieszczali nas smakołykami na malutkich grzankach. Ostatecznie z myślą o kolacji wybraliśmy argentyński starzony ser w oliwie i ziołach, wędzonego łososia w plastrach i jakiś lekki, puszysty argentyński twarożek do niego, kawałek przyzwoitego włoskiego pecorino romano, a także odrobinkę jakiejś „spleśniałej” suszonej kiełbasy.

Po drodze wizyta w lokalnym Cerfurze (jakoś inaczej się pisze chyba) żeby kupić trochę chemii gospodarczej do odczyszczenia mieszkania, wino do kolacji i płatki śniadaniowe oraz jogurt na śniadanie. Wszystko kosztuje taniej lub duuużo taniej niż w Europie. Nie warto więc latać tu z mydłem, pastą do zębów czy czymkolwiek co i tak trzeba by kupić w Polsce, a wymaga dźwigania.

W domu zastaliśmy sprzątaczkę, która wreszcie trochę ogarnęła nasze mieszkanie (zwłaszcza zmieniła pościel!). Po jej wyjściu i tak musiałem „zdezynfekować” kluczowe powierzchnie bo wielu miejsc (jak blaty kuchenne i łazienki) nie tknęła i lepiej zrobić to samemu niż kłócić się z kolejną bezsprzecznie miłą osobą. Następnie udało się odpalić wireless i uzyskać zapewnienie, że zwrócą nam pieniądze jeśli kupimy na wyposażenie ekspres do kawy.

Prysznic. Pryyyyyszniiiic…

Umówiliśmy się na pierwsze lekcje indywidualne na czwartek i piątek i postanowiliśmy wybrać się jutro na jakieś grupowe (zakładając, że nasze dolne balony znowu staną się nogami – nie byliśmy w pozycji prawdziwie horyzontalnej od 45 godzin).

Kolację opędziliśmy butelką taniego argentyńskiego Syrach i tym lokalnym serem w oliwie i ziołach.

W innej notatce zrobię kilka uwag na temat samej podróży.

Czas spać.

Janusz