Posts Tagged ‘ośmiorniczki’

Powrót Joasi, kilka refleksji i przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”

1 kwietnia, 2008

31 marca – poniedziałek.

Joanna wylądowała około 14 tutejszego czasu. Różnica 5 godzin w stosunku do Buenos (tu już czas letni, a tam już zimowy no i kilka południków w bok). Postanowiła przetrzymać i położyć się dopiero wieczorem żeby nie wpadać głębiej w jetlug (ja nie mogę wybrnąć od prawie tygodnia czego wyrazem ta pisanina w środku nocy). Umówiliśmy się więc, że zaprosimy Wojtka z Marysią do mnie na kolację i ugotuję jakąś dobrą pastę. Lubimy czosnek i to pierwsza od tygodni okazja, że możemy zionąć przeszkadzając tylko domowemu kotu (psy jak wiadomo kochają bezwarunkowo). Ponieważ wiele osób twierdzi, że nieco śliniło się czytając niektóre kawałki tego bloga, a także był już przepis na „tangowy kisiel”, to na końcu wpisu podam mój całkowicie oryginalny przepis na „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Zazwyczaj do takich past z owocami morza pijemy mocno schłodzone portugalskie vino verde (orzeźwia i przyjemnie minimalnie gazuje). Myśmy dzisiaj – trochę na fali wakacji w Buenos – zdecydowali się na argentyński czerwony Malbec Cicchitti Reserva z 2003 (mimo, że polecany do mięs i serów ale nam bardzo pasował do mocno pikantnej, wyrazistej pasty).  

Do kolacji słuchaliśmy Gardela (co może dotykać niektórych ortodoksów, że boski Gardel tak „do kotleta”. Choć właściwie do „przyssawki” to może jakoś się broni…).

Asia opowiadała też swoje przygody z ostatnich dni. Zdążyła być (poza sprawami zawodowymi) na dwóch lekcjach u Fernando i Vilmy, dokupiła dla koleżanek buciki (mniam, mniam…), tańczyła z wielką przyjemnością na jeszcze jednej popołudniowej milondze (między innymi ze świetnie prowadzącym facetem z parkinsonem – jestem zdania, że to może nie parkinson a prowadzenie do szybkich ozdobników), a na koniec od swoich argentyńskich partnerów biznesowych dostała prezent tangowy – niezwykły i z pewnością pamiętny. Niestety nie mam upoważnienia żeby opowiadać ale jestem pod wrażeniem i zazdroszczę.

Tango jako muzyka, opowieści o tangu, buciki do tanga – nudy na pudy. Jak tylko pasta i wino się skończyły nasza słodka młodzież zajęła się jakimiś ważnymi i z pewnością wreszcie interesującymi sprawami w pokoju Wojtka, a my zaczęliśmy sobie trochę  „plotkować”, a trochę też rozważać co nas czeka z tym tangiem w Polsce. Jak się dalej uczyć, jak dalej tańczyć. Joasia wypytywała mnie o moje pierwsze wrażenia i doświadczenia milongowe po powrocie do Warszawy. Jak mi się tu tańczy teraz? Lepiej?  Gorzej? Inaczej? Bez zmian? Czy umiem coś wdrażać z moich dwudziestu kilku godzin argentyńskich lekcji i dziesiątek godzin obserwacji? Opowiedziałem jej jednocześnie trochę to sobie porządkując. Pierwsza prosta odpowiedź – nie łatwo.

Na milondze czwartkowej – pierwszej po przyjeździe – przez kilka godzin nie byłem w stanie zmobilizować się do wyjścia na parkiet jakoś obawiając się oceny części znajomych – „no i z czym on z tej Argentyny przyjechał?”, a też i intuicyjnie czując, że czeka mnie jakiś twardy wybór między uporczywym i mało atrakcyjnym (dla mnie i partnerek) powolnym doskonaleniem tego co ostatnio poznałem lub uporządkowałem, a kompromisem polegającym na łatwiejszym i doraźnie przyjemniejszym tańczeniu w „starym” stylu.  W wyniku tego w końcu odważyłem się na kilka tand. W sporym napięciu i zamieszaniu wewnętrznym, w sinusoidzie nastrojów. Szczęśliwie – korzystając z prawa „atrakcji wieczoru” – miałem bardzo doświadczone partnerki.

W sobotę i w niedzielę z mniejszym stresem – „jak mnie ocenią” ale z ogromnym trudem najzwyklejszego ruchu. Nagle okazało mi się, że większość koleżanek (nawet tych bardziej doświadczonych) „nie czeka” grzecznie na poprowadzenie kroku jak Argentynki tylko uprawia permanentną „samowolkę”, a te mniej doświadczone dodatkowo „przelatują krok”. Co z tym robić? Zwłaszcza, że rzecz nakłada się na moje bardzo niedoskonałe i nieugruntowane jeszcze nawyki. W tej sprawie dała mi wielkie wytchnienie jedna dama, z którą nieczęsto tańczę. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że mogę postawić ją na którejkolwiek nodze, szybko skoczyć do bufetu napić się kawy, a gdy wrócę – bez pośpiechu – mam czas wykończyć boleo – całkiem jakbym był w Plaza Bohemia na przykład. Joanna twierdzi, że w Buenos faceci w reakcji na „samowolki” łapią w żelazne objęcie i bezwzględnie zmuszają „do posłuszeństwa” – stawiają gdzie zamierzają prowadzić i nie dają się ruszyć aż przyjdzie właściwy czas (najczęściej dotyczy to Europejek). Później przy stolikach słychać anglojęzyczne niezadowolone komentarze pań – „taki niby mistrz, a tak mocno prowadził mnie rekami i czasem nawet szarpał”.

Inny mój „lokalny” problem to gnące się powabnie i często we wszystkie strony kibici (nie chodzi tu o rozluźnione ramiona czy łopatki). Prowadzenie, którego chcę się nauczyć wymaga aby energia nadana przez moją ramę „jej” ramie przenosiła się od razu na nogi, a jest to możliwe jeśli po drodze – między ramą a nogami – NIEMA kilku dodatkowych łożysk kulowych i łożysk kulkowych. Odkrywam, że wiele koleżanek jest rozkosznie miękkich lub krętych w kręgosłupie tyle tylko, ze oznacza to jednocześnie – w pewnej konwencji –  „niesterowność”.  Jakie na to rozwiązanie? W Argentynie takie osoby najczęściej tańczą szeroko pojęte nuevo. Ale ja chcę „salon”, a prócz tego z wieloma z tych pań zwyczajnie lubię tańczyć. Tyle tylko, że jak to teraz robić?

Kolejny problem to ozdobniki. Ozdobniki często pakowane w sytuacji braku własnej równowagi, robione podczas kroku i paraliżujące jego prowadzenie, ozdobniki bez uważności na innych uczestników milongi i narażające prowadzącego jeśli nie na pojedynek od razu to na wstydliwe przepraszanie otoczenia.

Dodatkowo wczorajsza Milonga Rosyjska w Złotej Milondze cudowna w klimacie i fantastycznie przygotowana przez Kasię Z. była jednocześnie tangowym bezhołowiem. Benczmarkiem „sowieckiego zatracenia” i antywzorem   argentyńskiej milongi. Kochani, bliscy ludzie, wiele kapitalnych przebrań, porywające kawałki, a jednocześnie ruch jak „na samochodzikach” w wesołym miasteczku. Żadnego kierunku tańca, latające jak ostrze piły tarczowej nogi, wbijające się na ślepo piki obcasów, barki atakujące jak na meczach hokeja… .  I nawet jak już więcej wolnego miejsca ułatwiało robienie uników przed szarżującymi parami to jakaś taka całkiem nie tangowo-argentyńska, a słowiańsko-mazowiecka  rezygnacja już mnie dopadła i zjadła. Tym bardziej wdzięczny byłem tym koleżankom, które z wyrozumiałością znosiły moje trochę bezradne próby odnalezienia się w tańcu.

Na koniec zatańczyliśmy z Joasią – kisielując jak tylko potrafiliśmy – miedzy fotelem, stołem, krzesłami, telewizorem i przez wąski przedpokój i z powrotem (zupełnie jakby w Salon Canning) do świetnej muzyki Anibala Troilo…

Zamieszczając tu te smutnawe refleksje obawiam się oczywiście społecznych konsekwencji – ktoś weźmie do siebie i poczuje się dotknięty albo ktoś uzna, że mi odwaliło w Argentynie. Do tanga – jak wiadomo – trzeba dwojga. Chciałbym znaleźć lepszy wspólny język aby starać się tańczyć w sposób bliższy źródłom. Tym może bardziej, że w samym Buenos młodzi chcą tańczyć już niemal tylko nuevo, a klasyczne tango tańczą przede wszystkim „starcy”. I być może za 10 lat obcokrajowcy zafascynowani „tangiem argentyńskim” będą  głównym nośnikiem jego kultury.  

  „Penne z krewetkami na przyssawkach”. Wersja łopatologiczna dla mniej wprawnych kucharzy w ilości  na cztery średnio głodne osoby.

Najpierw należy przygotować sobie na wierzchu wszystkie narzędzia kuchenne:

1.      5-3 litrowy (nie mniejszy) garnek z przykrywką do gotowania makaronu (może też być zwykły + spory durszlak)

2.      2-1 litrowy rondel z przykrywką (lub garnek ze stali nierdzewnej lub z żeliwa) do zrobienia sosu

3.      mały rondelek lub patelenka do podsmażenia czosnku

4.      deseczka do krojenia (polecam z tworzywa lub szklane z powodów higienicznych)

5.      duża łyżka z dziurkami (ewentualnie zwykła duża łyżka)

6.      nóż (dowolnej wielkości oby ostry – ja do wszystkiego używam format „szefa kuchni”)

7.      wyciskarka do czosnku (jeśli nie ma, to można będzie go posiekać)

8.      coś do zgniecenia peperoncino (gumowe rękawiczki albo talerzyk i łyżeczka).

Teraz  produkty (wszystkie do kupienia w 15 minut w delikatesach np. Bomi lub w większości sklepów klasy Kaufland, Carefour itp.):

  1. woda (bez chloru i fenolu)
  2. dwie kostki rosołowe warzywne lub rybne
  3. sól (wystarczy łyżeczka do herbaty)
  4. oliwa z oliwy z pierwszego tłoczenia na zimno
  5. cztery ząbki czosnku (albo mniej jeśli ktoś nie jest entuzjastą)
  6. suszone lub świeże posiekane: ½ łyżeczki oregano i ½ łyżeczki bazylii (jeśli nie ma to można poratować się odpowiednio 1 łyżeczką natki pietruszki) + 4 łyżeczki grubiej pokrojonej zielonej pietruszki (do posypania na talerzu).
  7. 4-1 suszone peperoncino (od biedy mogą być chili, turecki pieprz itp.) – nie wolno dotykać tego gołymi dłońmi !
  8. dwie łyżeczki małych kaparków z zalewy
  9. 4-6 kawałków suszonych pomidorów z oliwy
  10. 8- małych ośmiorniczek (mogą być mrożone) – dobrze przepłukane zimną wodą
  11. 12-20 dużych krewetek (w żadnym wypadku NIE tzw. cocktailowych) bez łupinek (tylko z „ogonkami”). Krewetki mogą być świeże lub mrożone surowe albo mrożone gotowane (jeśli mają skorupki wówczas należy je obrać na surowo albo sparzyć wrzątkiem – ale nie gotować – i po sparzeniu obrać zostawiając ogonki).  Krewetki powinny być opłukane (żeby wymyć resztki skruszonych skorupek itp.).
  12. 1-2 łyżeczki octu z białego wina (ewentualnie jabłkowy lub po prostu ½ cytryny)
  13. makaron 500g – zdecydowanie włoski – 9-10 minutowy (ja używam penne dopia rigatura).

 Instrukcja przyrządzenia:

1.      nalać ¾ objętości wody do garnka na makaron, wrzucić 1 kostkę rosołową, wlać łyżkę oliwy (lub oleju z pomidorów), dodać płaską łyżeczkę soli. Przykryć zostawiając szczelinę dla ulatniania się pary, postawić na duży ogień.

2.      Czekając na zagotowanie się wody w garnku – Nakryć do stołu. Opłukać ośmiorniczki i każdą przeciąć na pół (cztery nogi z prawej i cztery z lewej – mniej więcej). Opłukać krewetki, wyciągnąć z oliwy (widelcem) na deseczkę suszone pomidory i każdy przytrzymując widelcem przeciąć wzdłuż na 4-6 pasków, obrać ząbki czosnku, rozgnieść peperoncino (1 na głowę to dawka dla lubiących zdecydowanie ostre jedzenie), otworzyć paczkę z makaronem. Teraz postaw na małym ogniu patelenkę lub rondelek na czosnek, po chwili (30-60 sek.) wlej około 1 łyżkę oliwy, a następnie wgnieć do niej czosnek (resztki wrzucając do garnka na makaron), posyp minimalną ilością soli (mała szczypta), mieszaj i gdy zobaczysz że wydziela małe bąbelki i intensywnie pachnie zdejmij z ognia, wrzuć do niego pocięte pomidory (obniżą temperaturę, a nie wolno go zrumienić), zamieszaj i przykryj (żeby zachować aromat).

3.      Gdy woda już zacznie wrzeć przygotuj się do sprawnej akcji. Jeśli czegoś nie zdążyłeś z powyższych punktów to zrób to teraz. Gdy wszystko jest gotowe wsyp ostrożnie makaron do wrzątku (na pełnym ogniu) od razu mieszając i zaraz przykryj zachowując szczelinę (aby nie kipiał). Jeszcze nie łap czasu.

4.      Postaw na średnim ogniu rondel na sos, po 30 sek. wlej trzy łyżki oliwy, wrzuć przekrojone ośmiorniczki, i nalej łyżeczkę octu lub wyciśnij cytrynę (nie tylko dla smaku ale też neutralizuje „morski” zapach w kuchni) i zamieszaj. KONIECZNIE zajrzyj do garnka z makaronem – powinien znowu zaczynać się gotować (jeśli nie to chwile odczekaj aż zacznie). Gdy makaron zaczyna się gotować:

       a.      Złap czas (zapisz, zapamiętaj, nastaw budzik itp.)

       b.      Zamieszaj

       c.      Zmniejsz ogień prawie do minimum (ale żeby był ruch w garnku) i znowu przykryj ze szparą

5.      Zobacz czy nie przypalasz ośmiorniczek (powinny się dusić a nie smażyć). 6-5 minut przed terminem makaronu (zależy czy krewetki mrożone czy nie) dołóż szybko, sprawnie do ośmiorniczek:

        a.      Krewetki

        b.      Całość polej oliwą z czosnkiem i pomidorami

        c.      Rozkrusz kostkę rosołową (NIE dodawaj soli nawet jeśli lubisz bardzo słono)

        d.      Dodaj kaparki.     

                 e. Posyp oregano i bazylią

         f.        Posyp równomiernie peperoncino (rozkrusz w rękawicach lub zmiażdż łyżeczką na talerzyku  i wysyp – NIE dotykaj gołymi dłońmi).

         g.      Wlej drugą łyżeczkę octu (lub dociśnij cytrynę). Zamieszaj i przykryj bez szparki.  Przykręć ogień.

6.      Zamieszaj makaron i sprawdź czas. Na 1,5-1 minutę przed terminem makaronu umieść durszlak w zlewie, wyłącz gaz pod makaronem i przelej makaron przez durszlak. Koniecznie polej go szybko po całości (ale nie bardzo intensywnie) zimną wodą.

7.      Zestaw garnek z sosem z ognia (nie wyłączaj ognia) i zamieszaj (możesz jeszcze dodać trochę oliwy jeśli lubisz jej wyrazisty smak). Jeśli lubisz psuć naturalne smaki solą to teraz możesz wreszcie dosolić sos i zamieszać.

8.      Postaw na przykręconym ogniu garnek po makaronie, wsyp do niego ugotowany zahartowany makaron i zalej go sosem z krewetkami i przyssawkami, trochę delikatnie zamieszaj i przykryj na 1 minutę (aby pasta przeszła zapachem).

9.      Po jednej minucie zakręć ogień pod potrawą i nakładaj tą łyżką z dziurkami – sprawiedliwie wyławiając odpowiednie ilości przyssawek i krewetek.

10. Na talerzu posyp zieloną pietruszką. 

Odradzam parmezan bo zabije smaki. 

janusz