Posts Tagged ‘Virginia Pandolfi’

Przepis na tangowy kisiel

28 marca, 2008

Podstawowy stan w tangu argentyńskim „salon”  to stan indywidualnej równowagi sprzyjający kontroli nad ruchem/krokiem. Dotyczy to zarówno otwartego jak i bliskiego trzymania (w takim samym stopniu). W Buenos milongi skupiające miłośników tanga klasycznego najczęściej są bardzo ale to naprawdę bardzo zatłoczone. Jednocześnie jest „nie do pomyślenia”  przepychanie się, potrącanie czy nawet delikatne dotknięcie między parami. Jeśli spowodujesz najdrobniejszą nawet kolizję otoczenie reaguje albo z niemym oburzeniem albo z wyraźną troską czy nie uległeś atakowi np. kolki nerkowej, omdleniu itp. (w tym kraju miłych ludzi najczęstsze domniemanie jest takie, że nie jesteś jednak cymbałem nie potrafiącym tańczyć czy agresywnym dupkiem). Dlatego też właśnie maksymalna kontrola nad każdym ruchem jest nie tylko wyrazem tradycyjnej kultury ale praktyczną koniecznością. Robisz krok, twoja partnerka z zamkniętymi oczami wsparta na twoim ramieniu przeżywa ekstazę, a ty z miną rozdartego emocjami macho i paniką w sercu szukasz – w tej puszce sardynek jaką jest parkiet – miejsca do postawienia kolejnego kroku jej nogą i własną. A przecież gdzieś jeszcze w przestrzeni trzeba pomieścić Jej apetyczne pośladki, uda i ogarnięte twoimi ramionami inne wspaniałości… .  Dlatego prócz równowagi Argentyńczycy wymyślili „kisielowanie” (choć być może wielu z nich nie zdaje sobie sprawy zarówno z tego faktu jak i jego doniosłości). Wczoraj, na mojej pierwszej – po powrocie z wakacji – warszawskiej milondze kilka osób pytało mnie oco mi chodzi z tym kisielowaniem. Postaram się wyjaśnić. Zacznę może od samego kisielu jako „kulinarium”. Opiszę na podstawie stołówkowych wspomnień z dzieciństwa kiedy to kisielu nie znosiłem i zdegustowany przelewałem go z pewną niechęcią z kubeczka na talerz albo do innego kubeczka i z powrotem. Kisiel  stołówkowy dość wolno i płynnie się lał jednym kleistym „ciekiem” (słowo „strumyczek” byłoby tu zbyt dynamiczne), a od czasu do czasu – pluuum! – z zaskakującym przyspieszeniem wylatywał „glut” i kisiel powracał do kleistego ciekniecia. Tangowe kisielowanie to właśnie taki nieco kleisty „stan zmienny” ciągłego, raczej powolnego (nabrzmiałego od emocji) nieprzerwanego ruchu tańczącej pary (absolutnie niezbędna równowaga własna obu partnerów) z nieoczekiwanymi – pluuum! – przyspieszeniami (bo właśnie zobaczyłeś mikroprzestrzeń do postawienia nogi i zmieszczenia prowadzonych apetyczności). Po „plum!” nie ma żadnej przerwy tylko dalszy ciąg kleistego wycieku ruchu. Załączam tu przykładowe adresy na YouTube jako ilustrację kisielowania w pokazie – a więc z nieograniczona przestrzenią. Podczas milong rzecz jest oczywiście daleko bardziej zwarta i oszczędna:

– Fernando i Vilmy http://www.youtube.com/watch?v=7oc1x6iNiMI

– innych naszych nauczycieli – Fabiana i Virginii: http://www.youtube.com/watch?v=S3GAh0jvxyw . 

Teraz moje notatki „techniczne” (wiele z nich mogłoby powstać w Rajgrodzie albo w Złotej Milondze – nie jest to „wiedza tajemna”. Powstały jednak w Bs. As.). 

  1. STANIE / CHODZENIE
    1. Głowa nieco wyciągnięta na szyi (jakby „podwieszona” na drucie czy lince)
    2. Ramiona (barki) wyraźnie wyprostowane (nie zgarbione) ale maksymalnie „swobodne”, puszczone w dół
    3. Klatka piersiowa i splot słoneczny nieco podciągnięte do góry i wyprowadzone do przodu
    4. Przepona, mięśnie brzucha podciągające brzuch do góry i miednicę nieco do przodu (tak żeby nie było zwieszonego brzucha w dół do przodu i żeby nie było nadmiernego wygięcia pupy do tyłu i nadmiernego zapadnięcia kręgosłupa lędźwiowego)
    5. Noga bazowa
  •  i.      Obciążona wyraźnie (choć niekoniecznie zawsze w 100% ale zawsze kiedy to możliwe właśnie w 100%)                                                           
  •  ii.      Oparta na „wyprostowanym” biodrze („zrelaksowanie” stawu biodrowego nogi bazowej jest równoznaczne z jej zablokowaniem, zablokowaniem możliwości ruchu, utratą stabilności). „Wyprostowane” biodro to biodro „ściągnięte do dołu”.                                                         
  •  iii.      Odblokowane kolano (ale bez widocznego ugięcia nogi).                                                          
  •  iv.      Pełna stopa na podłożu z rozłożeniem ciężaru 60% na śródstopiu / 40% na obcasie. Uwaga! Większość dobrych partnerek w BsAs staje na obcasach i chodzi na obcasach, a nie w „baletowym” ustawieniu na palcach (uważają to za niewygodne i niestabilne). Są natomiast niezwykle gotowe i  wrażliwe aby  elegancko odrywać obcasy dla piwotu, ozdobnika, wykończenia kroku itp.                                                             
  •  v.      Ciężar nieco w większym stopniu na wewnętrznej części śródstopia (absolutnie unikać utrzymywania ciężaru na „przedłużeniu małego palca”) i też prowadzenie oraz opieranie stopy właśnie wewnętrzną krawędzią.                                                           
  • vi.      Palce stopy maksymalnie „rozczapierzone”  i „wyciągnięte do przodu” co zwiększa stabilność (w żadnym wypadku nie podkurczone)

d. Noga wolna / swobodna

  •    i.      Nigdy nie jest zrelaksowana czy rozluźniona („zrelaksowana może być we śnie lub w trumnie” jak mawiają w Bs As) ani napięta czy zablokowana, a zawsze jest swobodna i gotowa do ruchu, lub wykonuje ruch nieobciążony (np. krok, boleo, ozdobnik…)                                                           
  • ii.      Kolano i stopa w znaczącym stopniu  bez napięcia – prowadzone lub trzymane w gotowości ale swobodnie                                                         
  • iii.      Stopa raczej równolegle do kierunku ruchu lub nieco na zewnątrz sylwetki. Absolutnie unikać skręcania stopy ku osi sylwetki (nieliczne wyjątki to rzadkie ozdobniki).

 g. Ręka prowadząca / przyjmująca

  •  i.      Dłonie pozostają w lekkim ale wyraźnym uścisku, na wysokości ucha prowadzącego lub między uchem prowadzącego, a uchem partnera                                                           
  •  ii.      Łokcie wyraźnie w dół i delikatnie z przodu ciała (w bliskim trzymaniu) lub bardziej wyraźnie z przodu w dalekim trzymaniu – ważne aby w obrotach czy „zygzakach” nie uciekać z ręką, a zwłaszcza nie uciekać w tył poza linię piersi (utrata stabilności i komunikacji miedzy partnerami)                                                         
  • iii.      Wyraźnie „sprężynuje” w ruchu – nigdy nie jest napięta czy zablokowana ani „sflaczała”. Partner Prowadzony również utrzymuje sprężynowanie (żadnego sflaczenia) i wykorzystuje rękę prowadzącą Prowadzącego jako wsparcie w ruchu  (ale bez wieszania się czy napierania lub ciągnięcia bo przecież utrzymuje generalnie własną stabilność). Uwaga! Mimo sprężynowania ręki barki (ramiona) są opuszczone swobodnie w dół.                                                          
  • iv.      Ręka prowadząca prowadzi w pełnej „systemowej komunikacji” z Partnerem Prowadzonym i ciałem Prowadzącego (nie boimy się używać rąk do prowadzenia ale nie ciągniemy nimi i nie pchamy „samoistnie” a w koordynacji z ruchem reszty sylwetki)

 h. Ręka obejmująca

  •    i.      Ręka obejmująca Prowadzącego obejmuje Partnera tuż poniżej / na granicy łopatek (łopatki powinny mieć swobodę ruchu). Uwaga! Na YouTube można zobaczyć Starych Tangueros nie stosujących się do tej zasady. Im wolno „wszystko”, a więc i podszczypywać i ślinić się i trzymać Partnerkę  „za kark”.  W trzymaniu bliskim dłoń obejmująca może sięgać aż do przeciwległej, prawej  pachy partnera wyraźnie obejmując plecy ale bez blokowania ich ruchu. W trzymaniu w dystansie dłoń Prowadzącego opiera się o owal pleców Partnera Prowadzonego na granicy boku tuż pod lewą łopatką.                                                           
  • ii.      Ręka obejmująca Partnera Prowadzonego w zależności od proporcji wzrostu partnerów, upodobań, ekspresji bliskości itp. może być położona dłonią w rozmaitych miejscach karku, pleców, ramienia (nie barku) Prowadzącego ale zawsze tak aby: (1)  nie blokować swobody ruchu stawu prawego ramienia (barku) Prowadzącego (2) dłoń całą powierzchnią wewnętrzną stykała się z ciałem Prowadzącego (daje to lepszy kontakt komunikacyjny, oparcie w ewolucjach – stabilność). Uwaga! Dłonie odwrócone, opierane krawędzią, dotykające jednym palcem ze sterczącymi innymi palcami itp. są uważane za niepraktyczne i nieeleganckie, a może i pretensjonalne.
  1. KROK
    1. Istnieją wyłącznie kroki do przodu, do tyłu, na boki i piwoty. Istnieją jeszcze ozdobniki, które nie są właściwie krokami bo nie są wykonywane ruchem nogi bazowej, a jedynie ruchem  nogi swobodnej. Wszelkie inne „kroki” (skośne, obłe itd.) należy traktować jako kroki nieumiejętne lub ostatecznie  awaryjne w sytuacji „ratowania Partnerki” w tłoku na milondze.
    2. Krok (w każdą stronę) jest wyprowadzany zawsze z góry ciała. Nogi mogą ruszyć do kroku wyłącznie za górą ciała. Nigdy – najpierw ruch nogą do kroku, a później ruch górą ciała (tak można zrobić jedynie własny ozdobnik). Dotyczy to zarówno prowadzącego jak i partnera prowadzonego.
    3. Z odrobina przesady (ale niewielką) męski krok można opisać w sposób następujący (damskiego nie jestem pewien):
  •   i.      Ustanawiasz nogę bazową i stajesz na niej jak opisano wyżej (noga swobodna może dotykać podłoża np. wewnętrzną krawędzią stopy lub być leciutko oparta całością powierzchni). Ważne abyś stał na jednej nodze, na wyciągniętym biodrze (opuszczonym w kierunku ziemi),  nie zablokowanym kolanie, pełnej stopie bazowej (żadnego wspinania się na palce) z „rozczapierzonymi” palcami                                                            
  • ii.      Świadomie (oceniając sytuację przestrzenną, słysząc muzykę itd.) decydujesz w którą z trzech stron świata postawisz krok (czwarta strona jest zablokowana wyborem nogi bazowej). Uwaga! Opisuje tu własny krok podczas prowadzenia, a nie samo  prowadzenie.                                                          
  •  iii.      Zgodnie ze swoją decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz górę ciała nieco przed granicę utraty równowagi nie ciągnąc ani nie popychając  jeszcze nogi swobodnej (zostawiając ją w gotowości do ruchu w poprzedniej pozycji – w ćwiczeniu najlepiej położoną pełną stopa na podłożu )                                                          
  • iv.      Następnie znowu zgodnie ze swoją wcześniejszą decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz nogę swobodną do miejsca (nie dalej) gwarantującego ci, że jeśli uczynisz za chwilę tę nogę nogą bazową to aż do chwili obciążenia  jej w pełni nie będziesz musiał oderwać od podłoża aktualnej nogi bazowej, która wtedy będzie już swobodną. Jest to akcja nieco „w dół”. To bardzo ważne nie tylko dla elegancji ruchu ale też absolutnie przeciwdziała tendencji do kroków z tendencją „w górę” mających charakter „podskoków” a więc odrywających nas od podłoża i destabilizujących krok. Uwaga! Popularnym błędem jest jednoczesne jeszcze obciążanie nogi nie całkiem bazowej i już odrywanie od podłoża nogi nie całkiem swobodnej, a także przestawanie na obu nogach częściowo obciążonych.                                                            
  • v.      Kiedy masz już w pełni (lub co najmniej w 90%) przeniesiony ciężar na tę „nową” nogę bazową możesz oderwać od podłoża nogę swobodną (do niedawna bazową). Ale przecież możesz zrobić nią też ozdobnik prowadząc ją (jako nieobciążoną) wewnętrzną krawędzią stopy. Możesz też jej nie odrywać prowadząc partnerkę do obrotu i wrócić na nią w pełni bez kolejnego widocznego kroku (a tylko przenosząc kolejny raz na nią ciężar ciała jako na nogę bazową znowu).                                                           
  • vi.      Ważne jest aby podczas kroku nie wykonywać żadnych kołysań lub łuków biodrami na obciążonej nodze (blokuje ruch, zakłóca czytelną komunikację i wytrąca ze stabilności). Uwaga! Chyba jest to przyjęte w stylu tango nuevo ale nie tym się tu zajmuję.
  • vii. Ku mojemu zdziwieniu Fernando i Vilma uważają, że stopy nalezy prowadzić zdecydowanie równolegle, a nie w jednej linni (czy „krzyżowo”) jak uczy i tańczy wielu innych mistrzów. Jak zwykle w ich przypadku chodzi tu o większą stabilność i naturalność.
  • viii. W kroku stopy stawiane są swobodnie (męskie lekko człapiąco) – płasko od razu całą powierzchnią albo lekko z pięty (męskie, bo na temat damskich nie mam pewności). „Z palców” robi się jedynie ozdobniki nieobciążoną stopą.
  1. PROWADZENIE
    1. Samo prowadzenie opiera się o wyraźną zasadę „ja ciebie prowadzę, a ty dajesz się prowadzić – cal po calu niczego nie zakładasz co się stanie ani nie wyprzedzasz domniemanej intencji”. Bardzo wyraźnie zakłada to, że nie ma „Prowadzącego” i „Podążającego” (odgadującego jakiego „podążania” oczekuje lider). Jest para, a w parze Prowadzący i Partner Prowadzony.
    2. Każdy ruch pary zaczyna się ruchem góry ciała (ramą) Prowadzącego, następnie ten ruch przenoszony jest na górę ciała (ramę) Partnera Prowadzonego, z ramy „spływa” na jego nogi i dopiero uruchamia nogi Prowadzącego – to kluczowa zasada prowadzenia F&V.
    3. Góra ciała „prowadząca” i „prowadzona” oznacza elastyczną „ramę”, system  składający się z torsu (ze słynnym „centrum” gdzieś w splocie słonecznym lub między splotem, a pępkiem w zależności od proporcji wzrostu), z ramion i z dłoni.
    4. Tu nie prowadzi się samym torsem, ani absolutnie nie prowadzi się barkami (prowadzenie barkami prowadzi do utraty stabilności), które powinny pozostawać wyraźnie swobodne, a nawet rozluźnione i opuszczone w dół. Prowadzenie odbywa się całą ramą, a więc i sprężynującymi ramionami i dłońmi. Podkreślam, że wbrew nawykom wielu polskich tangueros Partner Prowadzony JEST  WYRAŹNIE  PROWADZONY, a nie „naśladuje” ruchy lidera.
    5. Zawsze dążyć do ciężaru na jednej nodze (bazowej).
    6. Zawsze zachowywać drugą nogę swobodną ale w gotowości do ruchu (Uwaga! istnieją nieliczne i bardzo, bardzo krótkie w czasie bo dynamiczne sytuacje obciążenia obu nóg ale nie czuję kompetencji żeby to omawiać).
    7. Ruch nogą swobodną Partnera Prowadzonego może być poprowadzony (i wtedy patrz wyżej o prowadzeniu do kroku lub figury) albo może być ozdobnikiem wynikającym z decyzji Partnera Prowadzonego. Nigdy jednym i drugim na raz!
    8. Ozdobnik Partnera Prowadzonego może być przez niego robiony wyłącznie w pozycji stabilnej (choćby bardzo krótkiej w czasie), a nigdy w czasie ruchu, który jest właśnie  prowadzony (przecież Partner Prowadzony nigdy nie wie do czego jest właśnie prowadzony więc nie ma wiedzy na jaki ozdobnik może sobie pozwolić podczas prowadzonego kroku czy ruchu).
    9. To samo co wyżej, dotyczy prowadzenia piwotów, boleo, sacad, volcad itp. Wszystkie te rzeczy są odseparowane od prowadzenia kroku. Czyli: krok, sacada, krok, piwot, volcada, krok, boleo, a nigdy: krok z sacadą, krok z volkadą, krok z piwotem itp.
    10. Podczas prowadzenia cały czas pamiętajmy o kisielowaniu. Tango może dziać się w miejscu ale nigdy w bezruchu. Droga tańczenia jednego utworu w takich miejscach jak Salon Canning to mniej więcej jedno okrążenie parkietu ale bez sekundy „zamarcia” w bezruchu.
    11. Doceniajmy „siłę” zmiany dynamiki poprzez zmiany szybkości, zmiany rytmu, zmiany kierunku.
  2. MUZYKALNOŚĆ I INTERPRETACJA
    1. Niezależnie od rozmaitych twierdzeń (pewnie słusznych), że każdy tańczy własne tango albo, że nie ma policji tangowej, to jednak istnieje naprawdę „kultura tanga argentyńskiego”. Argentyńczycy słuchają tang (w BsAs jest kilka rozgłośni podających 24/24 tanga) i niektórzy je tańczą. Słuchanie tanga jest prawdopodobnie bardziej rozpowszechnione niż samo jego tańczenie. Np. spotkaliśmy taksówkarzy jeżdżących tylko „przy tangu” ale na pytanie czy tańczą odpowiadali „Ja nie tańcze. Mój ojciec świetnie tańczył tango.”  Co z tego wynika? Moim zdaniem to, że tango argentyńskie nie służy do „stawiania kroków w rytmie tanga”. Tango argentyńskie służy do słuchania muzyki, przeżywania emocji pod wpływem muzyki, a dodatkowo tym, którzy je tańczą do wyrażania tych emocji w kisielowatym ruchu w zespoleniu w parze.
    2. Słuchaj, odczuwaj, interpretuj, wyrażaj. Wspólnie.

  (*) Wszystko co tu napisałem o „standardach tango salon”, o „kisielu” itp. jest jedynie moją osobistą interpretacją tego co widziałem i doświadczałem podczas naszych tangowych wakacji w Buenos. Interpretacją podglądanych stylów tańczenia znanych i nieznanych milongowych bywalców i mistrzów, ale przede wszystkim tego co wyniosłem z lekcji u Fernando Galera i Vilmy Vega.  W żadnym wypadku nie jest to przekaz przez nich jakkolwiek autoryzowany. Nie mam nawet „subiektywnej pewności”, że – gdyby ich o to spytać – zgodziliby się z większością tez płynących z moich notatek. Nie uzgadniałem też niczego z Joanną żeby zachować maksymalną „subiektywność” (choć mam nadzieję, że mogłaby podpisać się pod większością tego co napisałem nie chcę stwarzać tu wrażenia że to coś zobiektywizowanego). W dodatku oświadczam, że obecnie daleki jestem od opanowania powyższej wiedzy w praktyce mojego tańca, więc nie mogę nawet z autopsji -dla samego siebie – wykazać, że to wszystko ma sens. Zastrzeżenia te wypisuję aby uniknąć ewentualnych nieporozumień płynących ze zbyt poważnego traktowania moich osobistych notatek (ku mojemu zaskoczeniu ten blog jest na razie odwiedzany przez bardzo wiele osób, z których część interesuje się głównie wołowiną lub butami ale część poszukuje użytecznych informacji o tym jak tańczyć) . Sam staram się całkiem poważnie dążyć do wdrożenia płynących stąd wskazówek w moją tangową praktykę.  Co ilustruję poniżej.0803_robocze_bsas-631.jpg 

janusz 

Zachwyceni Fernando i Vilmą

12 marca, 2008

Z zakwasami nie jest tak źle jak sądziłem ale nie łatwo się ruszać z wdziękiem. W samym „salonie” naszego mieszkania są cztery duże lustra – więc nie ma przebacz. Czy masz ochotę czy nie to i tak po szklankę wody chodzisz tangowym posuwistym krokiem, wracasz z nią robiąc piwoty i ładne hiro na dokładkę przed krzesłem, jeszcze na koniec, stajesz na jednej nodze i wysmażasz wymyślne ozdobniki aby wreszcie zasiąść do kompa … .

Dziś na śniadanie … kto zgadnie?

Później poczta, czytanie. Cały czas towarzyszy nam tangowe radio (chociaż wczoraj wieczorem mieliśmy dość tanga i był jazz z CD-ka).

Joasia poszła do łóżka ze swoim przeziębieniem, a po południu od 16.00 z małymi przerwami do co najmniej 22.00, a jeśli siły pozwolą to do 24.00 lekcje i practiki.

Pogoda fajna jak wczoraj czyli chłodek trochę ponad 20 stopni i wiaterek (tylko jak zwykle trzeba uważać na słońce). Argentyńczycy chodzili w swetrach, a w salach tanga nie otwierano okien i nie włączano wiatraków – zima. Jutro ma powrócić namiastka lata między 26 a 28 stopni i pewnie znowu wzrośnie wilgotność. Aaaaa !

Przyszła Pani sprzątająca i żeby nie zrobić afery poszedłem do Carefoura po jogurty, wodę itp (nie znoszę jej stylu rozmazywania wszystkich resztek równą warstwą po blatach i wzbudzania wirów z kurzu zmiotką z piór).

Trzeba było coś zjeść przed lekcjami więc postanowiliśmy skoczyć na kanapki do naszej ulubionej kawiarni. Asia ledwie wygrzebała się na czas i wyglądało, że może nie przetrwać dzisiejszego popołudnia na nogach. W Buenos ludzie są szalenie mili ale w ogóle się nie śpieszą. W Carefourze osoba z małym koszykiem zakupów załatwiana jest przy kasie nawet 15 minut. W pustej kawiarni czekaliśmy pół godziny na dwie kanapki i dwie kawy. W konsekwencji taksówkarz – miły pan w sile wieku – ubłagany przez Joasię, która mogłaby być jego wnuczką – bił rekordy prędkości i ilości zajechań drogi innym użytkownikom. W Buenos większość ulic jest jednokierunkowych i wiele ulic naprawdę szerokich na 5-8 pasów. Kierowcy honorują światła i kierunki ruchu ale całkowicie nie dostrzegają pasów ruchu ani pierwszeństwa przejazdu z prawej. Jeżdżą z dowolną prędkością slalomami z dokładnością do 5 -10 milimetrów mijając lusterka samochodów, kanty tirów, słupy latarń, pieszych. Niemal wszystkie samochody pochodzą z ubiegłego tysiąclecia, a wiele nawet z lat siedemdziesiątych i ze względu na fatalny stan dróg dawno straciły resory i amortyzatory. Sprawia to szczególne wrażenie bo mimo niezwykłej „dynamiki” nie widać w ich jeździe ani śladu agresji, rywalizacji, bezinteresownego chamstwa tak powszechnych w naszej kochanej ojczyźnie. Nie widać też rozbitych czy obtartych samochodów ani trupów na przejściach dla pieszych. Po prostu facet elastycznie wjeżdża 80 km /h w lukę między samochodami, a stojącą ciężarówką, skręca w prawo wierząc, że Siła Wyższa nie chce aby za rogiem stał samochód lub przechodziła matka z dzieckiem, lekko trąbi żeby ktokolwiek kogo to dotyczy wiedział o jego istnieniu, a następnie na 50 metrach przejeżdża między innymi samochodami slalomem 5 pasów w poprzek. Nie widać zdenerwowania na jego twarzy ani na twarzach facetów za kierownicą mijanych pojazdów, którzy przed momentem powinni zrobić błyskawiczny rachunek sumienia. Spóźniliśmy się 10 minut.

wejście do szkoły w której uczy Fernando i Vilma

Fernando znowu był szalenie ciepły i wspierający ale profesjonalny i wymagający. Przez 50 minut lekcji indywidualnej robiliśmy trzy kroki w kółko pracując nad PROWADZENIEM i BYCIEM PROWADZONĄ. Trzy kroki w kółko (kobieta, mężczyzna, sacada, kobieta, mężczyzna, sacada, kobieta…). Przy okazji doznałem doświadczenia „granicznego” – poznałem niebywałą przyjemność bycia prowadzonym przez dobrego partnera. Fernando w 15 sekund wprowadził mnie niemal w prawdziwą ekstazę! Koledzy tangueros – polecam. Oboje jesteśmy nim oczarowani jako osobą i jako nauczycielem. Niestety wiele z wcześniejszego samozadowolenia odparowuje przy nim bo konfrontuje nas z błędami ale jednocześnie jest taki osobowościowo, że nie sposób obronić się myśląc sobie: „wstrętny dziad się czepia bo ma podły charakter!” W chwili rozdrażnienia chciałem uciec w mit, że tańczę w bliskim trzymaniu, a nie w dystansie na co ciepło powiedział „ja też tańczę w bliskim trzymaniu tylko uczę się i innych w dystansie bo to prowadzi do mniejszej ilości błędów”. Po prostu dociera, że po dwóch latach tańczenia nie umiesz z kimś zrobić należycie trzech kroków. Natomiast jak to poprawić jest proste. Wymaga tylko pracy, pracy, pracy (zwłaszcza żeby zmienić nawyki). Chciałbym podzielić się też kwestiami bardziej konkretnymi technicznymi (kisiel, stawanie, prowadzenie) ale nie wiem jeszcze jak to zrobić żeby nie stać się dętym „wirtualnym”, korespondencyjnym instruktorem (jakby nie było bez własnych kompetencji).

Po lekcji z Fernando taxi i do El Chino aby dalej dręczył Joasię. Ponieważ moje drugie śniadanie w „naszej” kawiarence składało się z małego rogalika z serem i szynką to kiedy ona była maltretowana ja udałem się do znanej nam już knajpki bez nazwy „na sąsiednim rogu” na argentyńską wołowinę. Danie składało się ze świeżych bułeczek, miski sałaty z pomidorami (można było wziąć frytki w zamian), wody lub wina do wyboru no i oczywiście z wołowiny „krzyżowej” na cały talerz – całość 15 peso. Wołowina była przewidywalnie smaczna i na tym zakończę jej opis. Przytrafiła mi się tu miła przygoda. Ta restauracyjka to właściwie taka trochę jadłodajnia. Układ stolików przypomina trochę układ ławek w szkole – podwójne ustawione krzesłami w jedną stronę i przyjęte jest siadać w dwie osoby (nawet jeśli są obce). Mnie przypadł niezbyt młody hombre, który wyraźnie męczył się tutaj od pewnego czasu nad wielkim płatem krwistej wołowiny. Argentyńczycy są towarzyscy i lubią rozmawiać. Zatem siedzieliśmy ramię przy ramieniu, a on próbował mi coś opowiedzieć bezzębnymi ustami. Nie interesował się jednak jak większość tubylców „skąd przybyłem” itp. Uznał zwyczajnie, że jak siedzimy przy jednym stole to zwykła kultura osobista nakazuje pogadać trochę. Starałem się na wszelkie sposoby wytłumaczyć mu, że nie rozumiem po hiszpańsku. Uważnie wysłuchał , a następnie bez skrępowania opowiedział mi po hiszpańsku długą historię. Zrozumiałem z niej, że dziś wołowina już nie ta – trudno ją gryźć, a wykałaczki do niczego się nie nadają, że sałata nie jest dobra, i w ogóle świat zmierza nie w TĘ stronę. W rewanżu ja też opowiedziałem mu – tylko, że po polsku – o naszych problemach z tangiem, o planowanym przyjeździe syna i kilku innych sprawach. Kiwał głową z dużym zrozumieniem i wyraźną przyjemnością z nawiązanego kontaktu. To przyjemne pogadać sobie przy stole z obcą osobą.

Zaraz potem poszliśmy na spacer w kierunku szkoły Fernando, gdzie chcieliśmy mieć wieczorem półtoragodzinną lekcję grupową z nim i z Vilmą. Po drodze skusiła nas kawiarnia o wiele obiecującej nazwie „ZEN”. Ja chciałem kawę, a Joasia dodatkowo „zdrowe” ciastko. Niestety Zen okazała się kompletnym kitem z plastikowymi sztućcami. Więc w innym miejscu znaleźliśmy jakąś pizzerię, gdzie zjedliśmy kilka włosko-argentyńskich pierogów na wczesną kolację (całkiem przyzwoite i szkoda, że u nas czegoś tak jakościowego nie sprzedają) oraz wypiliśmy po kieliszku białego wina.

0803_robocze_bsas-269.jpg

Ponieważ nie udało nam się wykombinować jak dojechać metrem wsiedliśmy w taxi i znowu u Fernando. Grupa około 20 osób, na podobnym lub trochę słabszym od naszego poziomie. Kilku obcokrajowców (dwie Japonki, Słowaczka, para Francuzów, my). Poznaliśmy Vilmę – fajna kobieta niemal w średnim wieku. Z wyraźnym charakterem i wielką życzliwością. Najpierw chodzenie do przodu i do tyłu. Później dwa kroki do przodu, piwot 90 stopni w prawo, piwot 180 stopni w lewo, dwa kroki do przodu i analogicznie w tył. Później piwot wewnętrzny i sacada, piwot zewnętrzny i sacada, wyjście. Oczywiście temat jest jeden: jak prowadzić i być prowadzonym, a raczej jak być w konstruktywnym kontakcie. Proste rzeczy, a nie okazywaliśmy się mistrzami tylko szło nam nieźle i tyle. Wszyscy bardzo mili a zajęcia w uroczej, pełnej życzliwości atmosferze.

0803_robocze_bsas-273.jpg

Zrobiła się 22.15 i wahanie czy jedziemy do domu po prysznic i przebranie się i dalej na practicę z asystą (Fabiana i Virginii), czy do domu odparować. Joanna dostała takiej energii po tych wszystkich zajęciach, że była gotowa practicować ale ja w trosce o jej zdrowie- rzecz jasna – postawiłem na swoim czyli na odpoczynku.

Wieczorna poczta, trochę czytania (przewodnik po Argentynie), blog, a teraz czas spać.

j

PS

skrytykowano mnie za literówki, ortografię i niedbałość składniową. Informuję zatem, że z „polaka” miałem zawsze tróję i się tego nie wstydzę. Czasem coś poprawię ale to Internet a nie periodyk literacki. Cmok.

Dzisiejsza lekcja u Fabiana i Virginii

11 marca, 2008

Na śniadanie płatki, jogurt, kawa.

Później Joasia pojechała na tortury do El Chino. Ja w tym czasie załatwiałem pocztę, pisałem bloga, trochę ogarnąłem różne rzeczy w mieszkaniu, czytałem i słuchałem naszej ulubionej lokalnej stacji w której 24/24 puszczają tanga albo ładnie brzmiącym hiszpańskim opowiadają o tangu (92,7 FM). Gdy wróciła szczęśliwie zmaltretowana i chwilę odpoczęła wyszliśmy na lunch i połazić po Palermo. Wybór padł na „Nemo” – tę wybitną restauracyjkę specjalizującą się w rybach.

Nemo

Wybraliśmy z grilla – ja – „typową tutejszą rybę rzeczną”, a Asia – „rybę morską ale nie łososia”, sałatę z pieczarkami i małymi pomidorkami (koktailowymi), butelkę białego wina z lodu, dużo wody. Na koniec kawa. Ryby znakomite w formie filetowanej – idealnie świeże o delikatnie rybim smaku bez przypraw i tylko lekko słonawe, na złoto przypieczone, soczyste. Ta morska minimalnie „gumowata” (gdzieś ją już jadłem na świecie) ale nie tak jak miecznik czy rekin, z własnym przyjemnym lekko mięsnym smakiem (podobnie jak świeży tuńczyk ale nie był to tuńczyk). Ta moja z „rio” delikatna (trochę jak halibut), podana ze skórą o drobniutkiej łusce i celowo niedopieczona tak, że w samym środku płata była zachowana substancja o czerwono-brunatnej barwie wzdłuż jakiejś pręgi (może gruby nerw?) całkiem surowa ale jednocześnie rozpływająca się w ustach. Między białym mięsem, a skórą milimetrowa warstwa tłuszczowej, przyjemnej w smaku galaretki. Ta sama galaretka tylko nieco bardziej sztywna w konsystencji na obrzeżu fileta. Sałatę doprawiliśmy balsamico i oliwą (moim zdaniem słabszą niż włoskie czy greckie). Pieczarki w sałacie pokrojone na półprzeźroczyste plasterki nadawały jej relatywnie silnego smaku w kontekście delikatnej ryby. Wino to co poprzednio – bardzo przyjemne. Espresso niestety bardziej jak mocna kawa i tyle ale świat jak wiadomo idealny być nie może.

obiad w Nemo

Po lunchu spacer po okolicy. Najpierw apteka żeby kupić lekarstwa dla Joasi (jest podziębiona). Później po ulicach, po kilku lokalnych butikach. Jakaś tania bluzka, jakaś tania spódnica (kilkadziesiąt peset). Drobne zakupy w delikatesach – suszone pomidory z oliwy, marynowane oliwki z ziołami, ser, kawałek pieczywa. Przyjemna pogoda. Nie cieplej niż 20-22 stopnie, delikatny „chłodny” wiaterek, słońce (aby cię nie zabiło wystarczy wędrować cieniem i patrzeć na piękne plamy światła).

Zwraca uwagę niemal obsesyjna „ochrona mienia” powszechna w Buenos. Do większości sklepów z wejściem z ulicy sprzedawcy wpuszczają widząc cię przez szybę i wciskając guzik magnetycznego zamka. W aptece każde opakowanie w zasięgu rąk klientów specjalnie ofoliowane tak aby ktoś się nie poczęstował lekarstwem zostawiając jego resztę na półce. Towar (tzn np. aspirynę) wydają, ci w zapieczętowanej specjalnym klipsem od alarmu teczce abyć poszedł z nim kilka metrów do kasy i zapłacił (dopiero wtedy uwalniają aspirynę z teczki). W wielu sklepach agent ochrony w drzwiach. W każdym domu, który nie jest slumsem (lub blisko tej jakości) portiernia z ochroną. Nawet ciut droższe wina na półkach z „klipsami” od alarmu. Każdy banknot sprawdzają na sto sposobów czy nie jest fałszywy, a jeśli ma uszkodzenia najczęściej go nie przyjmują (problem bo ich banknoty niemal rozłażą się przy dotknięciu). Jednocześnie nie widzieliśmy ani jednej sytuacji naruszenia prawa czy chociażby nieprzyjemnej społecznie (wyłączając ubogich ludzi przegrzebujących śmietniki i z rzadka żebrzących dzieci).

Do domu i czytanie, słuchanie radio-tango, później drzemka i prysznic przed zajęciami. Taxi i za kwadrans (i 8 peso) jesteśmy w Escuela Carlos Copella na grupowych trzygodzinnych zajęciach Fabiana i Virginii. Pierwsze półtorej godziny w dwu oddzielnych salach – Fabian uczy hombres, a Virginia chicitas. To grupa dla średnio i wyżej zaawansowanych. Na oko wśród 20 facetów jestem 3-5 ale od końca. Pierwsza godzina to chodzenie bo większość z nas nie umie chodzić, a zwłaszcza w zmiennym rytmie. Niestety w Złotej Milondze (i chyba w ogóle w Polsce) nie uczymy sie chodzenia w wystarczającym stopniu co utrudnia lub wprost uniemożliwia wiele technik, no i pozbawia nasze ruchy znacznej części potencjalnego wdzięku. Moje ścięgna, mięśnie, przyczepy i stawy trzeszczą i boję się myśleć co będzie jutro rano po przebudzeniu. Jak już byłem gotów się rozpłakać z bólu i wściekłości przeszliśmy do uczenia się jakiejś sekwencji w dalekim trzymaniu do której to chodzenie było niezbędne (przez mgłę pamiętam, że kiedyś tę sekwencję poznaliśmy w naszej grupie ale nikt z nas tego nie tańczy – pewnie z powodu braków w chodzeniu). Na tym etapie dziwiło mnie bardzo, że właściwie uczymy się kroków i „skrętów” zupełnie bez prowadzenia – najpierw indywidualnie z wyimaginowaną partnerką, a później z partnerem udającym partnerkę (tylko z amortyzującą ręką bez trzymania za plecy). Dziesiątki (a może ze dwie setki) powtórzeń aż ciało na pamięć wie co ma robić. Widać, że to ich kultura – łapią w lot, a młodzi faceci potrafią być szybcy jak mistrzowie kung-fu (niczego podobnego nie widziałem w Polsce). Ja ze swoim powolnym sposobem załapywania sekwencji kroków czułem się jak kompletny debil.

Krótka przerwa podczas, której inna para instruktorów pokazuje jakiś popowy taniec oparty na argentyńskim tańcu ludowym wywodzącym sie od emigrantów francuskich. Myslę, że jak się ma poniżej 25 to może być fajne do tańczenia. Później bez szans bo oboje tancerze wykonują bardzo intensywne ruchy koliste i wahadłowe obręczą biodrową, a dodatkowo ona gnie kręgosłup w kolistym ruchu w jakiś niewyobrażalny, nieco transowy sposób – trzeba być młodym i bardzo wysportowanym. Kto chce może się zapisać na zajęcia.

Po przerwie ćwiczenia z chicitas (które przez poprzednie półtorej godziny tez wykonywały swoją technikę i swoją rolę w nauczanej sekwencji). Ciągłe zmiany w parach (tym bardziej że ponad połowa osób przyszło samych). Dziesiątki powtórzeń, F&V chodzą i korygują i co 15 minut robią publicznie uwagi na temat kolejnych aspektów prowadzenia. Na koniec kwadrans tańczenia „dla przyjemności” z oczekiwaniem zastosowania wyuczonych kroków. Niby to robimy z Joanną ale wiemy, że odstajemy. Ja mam wątpliwości czy przyjść za tydzień ale Asia jest chyba zdeterminowana. Zobaczymy.

Jutro razem mamy Fernando, później Asia ma El Chino, a wieczorem idziemy na „practicę z asystą” w Villa Malcolm (Av Cordoba 5064) prowadzoną przez Fabiana i Virginię. Przed chwilą ledwie doszedłem do szklanki wody (byłem bliski przeczołgania się) bo moje nogi już się zasiedziały przed kompem i na wpół sparaliżowały mnie zakwasy. Nie wiem co będzie jutro.

Escuela Carlos Copello

Po lekcji zjedliśmy małą kolację w domu: oliwki, suszone pomidory, świeże pomidory, sery, odrobina kiełbasy (kiełbasę tylko ja).

Znowu bardzo późno. Myślę, że przed końcem tygodnia będę gotowy do opisania czegoś bliżej na temat tangowego kisielu.

Głośny cmok w lewy policzek.