Posts Tagged ‘Fernando Galera & Vilma Vega’

Przepis na tangowy kisiel

28 marca, 2008

Podstawowy stan w tangu argentyńskim „salon”  to stan indywidualnej równowagi sprzyjający kontroli nad ruchem/krokiem. Dotyczy to zarówno otwartego jak i bliskiego trzymania (w takim samym stopniu). W Buenos milongi skupiające miłośników tanga klasycznego najczęściej są bardzo ale to naprawdę bardzo zatłoczone. Jednocześnie jest „nie do pomyślenia”  przepychanie się, potrącanie czy nawet delikatne dotknięcie między parami. Jeśli spowodujesz najdrobniejszą nawet kolizję otoczenie reaguje albo z niemym oburzeniem albo z wyraźną troską czy nie uległeś atakowi np. kolki nerkowej, omdleniu itp. (w tym kraju miłych ludzi najczęstsze domniemanie jest takie, że nie jesteś jednak cymbałem nie potrafiącym tańczyć czy agresywnym dupkiem). Dlatego też właśnie maksymalna kontrola nad każdym ruchem jest nie tylko wyrazem tradycyjnej kultury ale praktyczną koniecznością. Robisz krok, twoja partnerka z zamkniętymi oczami wsparta na twoim ramieniu przeżywa ekstazę, a ty z miną rozdartego emocjami macho i paniką w sercu szukasz – w tej puszce sardynek jaką jest parkiet – miejsca do postawienia kolejnego kroku jej nogą i własną. A przecież gdzieś jeszcze w przestrzeni trzeba pomieścić Jej apetyczne pośladki, uda i ogarnięte twoimi ramionami inne wspaniałości… .  Dlatego prócz równowagi Argentyńczycy wymyślili „kisielowanie” (choć być może wielu z nich nie zdaje sobie sprawy zarówno z tego faktu jak i jego doniosłości). Wczoraj, na mojej pierwszej – po powrocie z wakacji – warszawskiej milondze kilka osób pytało mnie oco mi chodzi z tym kisielowaniem. Postaram się wyjaśnić. Zacznę może od samego kisielu jako „kulinarium”. Opiszę na podstawie stołówkowych wspomnień z dzieciństwa kiedy to kisielu nie znosiłem i zdegustowany przelewałem go z pewną niechęcią z kubeczka na talerz albo do innego kubeczka i z powrotem. Kisiel  stołówkowy dość wolno i płynnie się lał jednym kleistym „ciekiem” (słowo „strumyczek” byłoby tu zbyt dynamiczne), a od czasu do czasu – pluuum! – z zaskakującym przyspieszeniem wylatywał „glut” i kisiel powracał do kleistego ciekniecia. Tangowe kisielowanie to właśnie taki nieco kleisty „stan zmienny” ciągłego, raczej powolnego (nabrzmiałego od emocji) nieprzerwanego ruchu tańczącej pary (absolutnie niezbędna równowaga własna obu partnerów) z nieoczekiwanymi – pluuum! – przyspieszeniami (bo właśnie zobaczyłeś mikroprzestrzeń do postawienia nogi i zmieszczenia prowadzonych apetyczności). Po „plum!” nie ma żadnej przerwy tylko dalszy ciąg kleistego wycieku ruchu. Załączam tu przykładowe adresy na YouTube jako ilustrację kisielowania w pokazie – a więc z nieograniczona przestrzenią. Podczas milong rzecz jest oczywiście daleko bardziej zwarta i oszczędna:

– Fernando i Vilmy http://www.youtube.com/watch?v=7oc1x6iNiMI

– innych naszych nauczycieli – Fabiana i Virginii: http://www.youtube.com/watch?v=S3GAh0jvxyw . 

Teraz moje notatki „techniczne” (wiele z nich mogłoby powstać w Rajgrodzie albo w Złotej Milondze – nie jest to „wiedza tajemna”. Powstały jednak w Bs. As.). 

  1. STANIE / CHODZENIE
    1. Głowa nieco wyciągnięta na szyi (jakby „podwieszona” na drucie czy lince)
    2. Ramiona (barki) wyraźnie wyprostowane (nie zgarbione) ale maksymalnie „swobodne”, puszczone w dół
    3. Klatka piersiowa i splot słoneczny nieco podciągnięte do góry i wyprowadzone do przodu
    4. Przepona, mięśnie brzucha podciągające brzuch do góry i miednicę nieco do przodu (tak żeby nie było zwieszonego brzucha w dół do przodu i żeby nie było nadmiernego wygięcia pupy do tyłu i nadmiernego zapadnięcia kręgosłupa lędźwiowego)
    5. Noga bazowa
  •  i.      Obciążona wyraźnie (choć niekoniecznie zawsze w 100% ale zawsze kiedy to możliwe właśnie w 100%)                                                           
  •  ii.      Oparta na „wyprostowanym” biodrze („zrelaksowanie” stawu biodrowego nogi bazowej jest równoznaczne z jej zablokowaniem, zablokowaniem możliwości ruchu, utratą stabilności). „Wyprostowane” biodro to biodro „ściągnięte do dołu”.                                                         
  •  iii.      Odblokowane kolano (ale bez widocznego ugięcia nogi).                                                          
  •  iv.      Pełna stopa na podłożu z rozłożeniem ciężaru 60% na śródstopiu / 40% na obcasie. Uwaga! Większość dobrych partnerek w BsAs staje na obcasach i chodzi na obcasach, a nie w „baletowym” ustawieniu na palcach (uważają to za niewygodne i niestabilne). Są natomiast niezwykle gotowe i  wrażliwe aby  elegancko odrywać obcasy dla piwotu, ozdobnika, wykończenia kroku itp.                                                             
  •  v.      Ciężar nieco w większym stopniu na wewnętrznej części śródstopia (absolutnie unikać utrzymywania ciężaru na „przedłużeniu małego palca”) i też prowadzenie oraz opieranie stopy właśnie wewnętrzną krawędzią.                                                           
  • vi.      Palce stopy maksymalnie „rozczapierzone”  i „wyciągnięte do przodu” co zwiększa stabilność (w żadnym wypadku nie podkurczone)

d. Noga wolna / swobodna

  •    i.      Nigdy nie jest zrelaksowana czy rozluźniona („zrelaksowana może być we śnie lub w trumnie” jak mawiają w Bs As) ani napięta czy zablokowana, a zawsze jest swobodna i gotowa do ruchu, lub wykonuje ruch nieobciążony (np. krok, boleo, ozdobnik…)                                                           
  • ii.      Kolano i stopa w znaczącym stopniu  bez napięcia – prowadzone lub trzymane w gotowości ale swobodnie                                                         
  • iii.      Stopa raczej równolegle do kierunku ruchu lub nieco na zewnątrz sylwetki. Absolutnie unikać skręcania stopy ku osi sylwetki (nieliczne wyjątki to rzadkie ozdobniki).

 g. Ręka prowadząca / przyjmująca

  •  i.      Dłonie pozostają w lekkim ale wyraźnym uścisku, na wysokości ucha prowadzącego lub między uchem prowadzącego, a uchem partnera                                                           
  •  ii.      Łokcie wyraźnie w dół i delikatnie z przodu ciała (w bliskim trzymaniu) lub bardziej wyraźnie z przodu w dalekim trzymaniu – ważne aby w obrotach czy „zygzakach” nie uciekać z ręką, a zwłaszcza nie uciekać w tył poza linię piersi (utrata stabilności i komunikacji miedzy partnerami)                                                         
  • iii.      Wyraźnie „sprężynuje” w ruchu – nigdy nie jest napięta czy zablokowana ani „sflaczała”. Partner Prowadzony również utrzymuje sprężynowanie (żadnego sflaczenia) i wykorzystuje rękę prowadzącą Prowadzącego jako wsparcie w ruchu  (ale bez wieszania się czy napierania lub ciągnięcia bo przecież utrzymuje generalnie własną stabilność). Uwaga! Mimo sprężynowania ręki barki (ramiona) są opuszczone swobodnie w dół.                                                          
  • iv.      Ręka prowadząca prowadzi w pełnej „systemowej komunikacji” z Partnerem Prowadzonym i ciałem Prowadzącego (nie boimy się używać rąk do prowadzenia ale nie ciągniemy nimi i nie pchamy „samoistnie” a w koordynacji z ruchem reszty sylwetki)

 h. Ręka obejmująca

  •    i.      Ręka obejmująca Prowadzącego obejmuje Partnera tuż poniżej / na granicy łopatek (łopatki powinny mieć swobodę ruchu). Uwaga! Na YouTube można zobaczyć Starych Tangueros nie stosujących się do tej zasady. Im wolno „wszystko”, a więc i podszczypywać i ślinić się i trzymać Partnerkę  „za kark”.  W trzymaniu bliskim dłoń obejmująca może sięgać aż do przeciwległej, prawej  pachy partnera wyraźnie obejmując plecy ale bez blokowania ich ruchu. W trzymaniu w dystansie dłoń Prowadzącego opiera się o owal pleców Partnera Prowadzonego na granicy boku tuż pod lewą łopatką.                                                           
  • ii.      Ręka obejmująca Partnera Prowadzonego w zależności od proporcji wzrostu partnerów, upodobań, ekspresji bliskości itp. może być położona dłonią w rozmaitych miejscach karku, pleców, ramienia (nie barku) Prowadzącego ale zawsze tak aby: (1)  nie blokować swobody ruchu stawu prawego ramienia (barku) Prowadzącego (2) dłoń całą powierzchnią wewnętrzną stykała się z ciałem Prowadzącego (daje to lepszy kontakt komunikacyjny, oparcie w ewolucjach – stabilność). Uwaga! Dłonie odwrócone, opierane krawędzią, dotykające jednym palcem ze sterczącymi innymi palcami itp. są uważane za niepraktyczne i nieeleganckie, a może i pretensjonalne.
  1. KROK
    1. Istnieją wyłącznie kroki do przodu, do tyłu, na boki i piwoty. Istnieją jeszcze ozdobniki, które nie są właściwie krokami bo nie są wykonywane ruchem nogi bazowej, a jedynie ruchem  nogi swobodnej. Wszelkie inne „kroki” (skośne, obłe itd.) należy traktować jako kroki nieumiejętne lub ostatecznie  awaryjne w sytuacji „ratowania Partnerki” w tłoku na milondze.
    2. Krok (w każdą stronę) jest wyprowadzany zawsze z góry ciała. Nogi mogą ruszyć do kroku wyłącznie za górą ciała. Nigdy – najpierw ruch nogą do kroku, a później ruch górą ciała (tak można zrobić jedynie własny ozdobnik). Dotyczy to zarówno prowadzącego jak i partnera prowadzonego.
    3. Z odrobina przesady (ale niewielką) męski krok można opisać w sposób następujący (damskiego nie jestem pewien):
  •   i.      Ustanawiasz nogę bazową i stajesz na niej jak opisano wyżej (noga swobodna może dotykać podłoża np. wewnętrzną krawędzią stopy lub być leciutko oparta całością powierzchni). Ważne abyś stał na jednej nodze, na wyciągniętym biodrze (opuszczonym w kierunku ziemi),  nie zablokowanym kolanie, pełnej stopie bazowej (żadnego wspinania się na palce) z „rozczapierzonymi” palcami                                                            
  • ii.      Świadomie (oceniając sytuację przestrzenną, słysząc muzykę itd.) decydujesz w którą z trzech stron świata postawisz krok (czwarta strona jest zablokowana wyborem nogi bazowej). Uwaga! Opisuje tu własny krok podczas prowadzenia, a nie samo  prowadzenie.                                                          
  •  iii.      Zgodnie ze swoją decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz górę ciała nieco przed granicę utraty równowagi nie ciągnąc ani nie popychając  jeszcze nogi swobodnej (zostawiając ją w gotowości do ruchu w poprzedniej pozycji – w ćwiczeniu najlepiej położoną pełną stopa na podłożu )                                                          
  • iv.      Następnie znowu zgodnie ze swoją wcześniejszą decyzją, spokojnie, płynnie i zdecydowanie przenosisz nogę swobodną do miejsca (nie dalej) gwarantującego ci, że jeśli uczynisz za chwilę tę nogę nogą bazową to aż do chwili obciążenia  jej w pełni nie będziesz musiał oderwać od podłoża aktualnej nogi bazowej, która wtedy będzie już swobodną. Jest to akcja nieco „w dół”. To bardzo ważne nie tylko dla elegancji ruchu ale też absolutnie przeciwdziała tendencji do kroków z tendencją „w górę” mających charakter „podskoków” a więc odrywających nas od podłoża i destabilizujących krok. Uwaga! Popularnym błędem jest jednoczesne jeszcze obciążanie nogi nie całkiem bazowej i już odrywanie od podłoża nogi nie całkiem swobodnej, a także przestawanie na obu nogach częściowo obciążonych.                                                            
  • v.      Kiedy masz już w pełni (lub co najmniej w 90%) przeniesiony ciężar na tę „nową” nogę bazową możesz oderwać od podłoża nogę swobodną (do niedawna bazową). Ale przecież możesz zrobić nią też ozdobnik prowadząc ją (jako nieobciążoną) wewnętrzną krawędzią stopy. Możesz też jej nie odrywać prowadząc partnerkę do obrotu i wrócić na nią w pełni bez kolejnego widocznego kroku (a tylko przenosząc kolejny raz na nią ciężar ciała jako na nogę bazową znowu).                                                           
  • vi.      Ważne jest aby podczas kroku nie wykonywać żadnych kołysań lub łuków biodrami na obciążonej nodze (blokuje ruch, zakłóca czytelną komunikację i wytrąca ze stabilności). Uwaga! Chyba jest to przyjęte w stylu tango nuevo ale nie tym się tu zajmuję.
  • vii. Ku mojemu zdziwieniu Fernando i Vilma uważają, że stopy nalezy prowadzić zdecydowanie równolegle, a nie w jednej linni (czy „krzyżowo”) jak uczy i tańczy wielu innych mistrzów. Jak zwykle w ich przypadku chodzi tu o większą stabilność i naturalność.
  • viii. W kroku stopy stawiane są swobodnie (męskie lekko człapiąco) – płasko od razu całą powierzchnią albo lekko z pięty (męskie, bo na temat damskich nie mam pewności). „Z palców” robi się jedynie ozdobniki nieobciążoną stopą.
  1. PROWADZENIE
    1. Samo prowadzenie opiera się o wyraźną zasadę „ja ciebie prowadzę, a ty dajesz się prowadzić – cal po calu niczego nie zakładasz co się stanie ani nie wyprzedzasz domniemanej intencji”. Bardzo wyraźnie zakłada to, że nie ma „Prowadzącego” i „Podążającego” (odgadującego jakiego „podążania” oczekuje lider). Jest para, a w parze Prowadzący i Partner Prowadzony.
    2. Każdy ruch pary zaczyna się ruchem góry ciała (ramą) Prowadzącego, następnie ten ruch przenoszony jest na górę ciała (ramę) Partnera Prowadzonego, z ramy „spływa” na jego nogi i dopiero uruchamia nogi Prowadzącego – to kluczowa zasada prowadzenia F&V.
    3. Góra ciała „prowadząca” i „prowadzona” oznacza elastyczną „ramę”, system  składający się z torsu (ze słynnym „centrum” gdzieś w splocie słonecznym lub między splotem, a pępkiem w zależności od proporcji wzrostu), z ramion i z dłoni.
    4. Tu nie prowadzi się samym torsem, ani absolutnie nie prowadzi się barkami (prowadzenie barkami prowadzi do utraty stabilności), które powinny pozostawać wyraźnie swobodne, a nawet rozluźnione i opuszczone w dół. Prowadzenie odbywa się całą ramą, a więc i sprężynującymi ramionami i dłońmi. Podkreślam, że wbrew nawykom wielu polskich tangueros Partner Prowadzony JEST  WYRAŹNIE  PROWADZONY, a nie „naśladuje” ruchy lidera.
    5. Zawsze dążyć do ciężaru na jednej nodze (bazowej).
    6. Zawsze zachowywać drugą nogę swobodną ale w gotowości do ruchu (Uwaga! istnieją nieliczne i bardzo, bardzo krótkie w czasie bo dynamiczne sytuacje obciążenia obu nóg ale nie czuję kompetencji żeby to omawiać).
    7. Ruch nogą swobodną Partnera Prowadzonego może być poprowadzony (i wtedy patrz wyżej o prowadzeniu do kroku lub figury) albo może być ozdobnikiem wynikającym z decyzji Partnera Prowadzonego. Nigdy jednym i drugim na raz!
    8. Ozdobnik Partnera Prowadzonego może być przez niego robiony wyłącznie w pozycji stabilnej (choćby bardzo krótkiej w czasie), a nigdy w czasie ruchu, który jest właśnie  prowadzony (przecież Partner Prowadzony nigdy nie wie do czego jest właśnie prowadzony więc nie ma wiedzy na jaki ozdobnik może sobie pozwolić podczas prowadzonego kroku czy ruchu).
    9. To samo co wyżej, dotyczy prowadzenia piwotów, boleo, sacad, volcad itp. Wszystkie te rzeczy są odseparowane od prowadzenia kroku. Czyli: krok, sacada, krok, piwot, volcada, krok, boleo, a nigdy: krok z sacadą, krok z volkadą, krok z piwotem itp.
    10. Podczas prowadzenia cały czas pamiętajmy o kisielowaniu. Tango może dziać się w miejscu ale nigdy w bezruchu. Droga tańczenia jednego utworu w takich miejscach jak Salon Canning to mniej więcej jedno okrążenie parkietu ale bez sekundy „zamarcia” w bezruchu.
    11. Doceniajmy „siłę” zmiany dynamiki poprzez zmiany szybkości, zmiany rytmu, zmiany kierunku.
  2. MUZYKALNOŚĆ I INTERPRETACJA
    1. Niezależnie od rozmaitych twierdzeń (pewnie słusznych), że każdy tańczy własne tango albo, że nie ma policji tangowej, to jednak istnieje naprawdę „kultura tanga argentyńskiego”. Argentyńczycy słuchają tang (w BsAs jest kilka rozgłośni podających 24/24 tanga) i niektórzy je tańczą. Słuchanie tanga jest prawdopodobnie bardziej rozpowszechnione niż samo jego tańczenie. Np. spotkaliśmy taksówkarzy jeżdżących tylko „przy tangu” ale na pytanie czy tańczą odpowiadali „Ja nie tańcze. Mój ojciec świetnie tańczył tango.”  Co z tego wynika? Moim zdaniem to, że tango argentyńskie nie służy do „stawiania kroków w rytmie tanga”. Tango argentyńskie służy do słuchania muzyki, przeżywania emocji pod wpływem muzyki, a dodatkowo tym, którzy je tańczą do wyrażania tych emocji w kisielowatym ruchu w zespoleniu w parze.
    2. Słuchaj, odczuwaj, interpretuj, wyrażaj. Wspólnie.

  (*) Wszystko co tu napisałem o „standardach tango salon”, o „kisielu” itp. jest jedynie moją osobistą interpretacją tego co widziałem i doświadczałem podczas naszych tangowych wakacji w Buenos. Interpretacją podglądanych stylów tańczenia znanych i nieznanych milongowych bywalców i mistrzów, ale przede wszystkim tego co wyniosłem z lekcji u Fernando Galera i Vilmy Vega.  W żadnym wypadku nie jest to przekaz przez nich jakkolwiek autoryzowany. Nie mam nawet „subiektywnej pewności”, że – gdyby ich o to spytać – zgodziliby się z większością tez płynących z moich notatek. Nie uzgadniałem też niczego z Joanną żeby zachować maksymalną „subiektywność” (choć mam nadzieję, że mogłaby podpisać się pod większością tego co napisałem nie chcę stwarzać tu wrażenia że to coś zobiektywizowanego). W dodatku oświadczam, że obecnie daleki jestem od opanowania powyższej wiedzy w praktyce mojego tańca, więc nie mogę nawet z autopsji -dla samego siebie – wykazać, że to wszystko ma sens. Zastrzeżenia te wypisuję aby uniknąć ewentualnych nieporozumień płynących ze zbyt poważnego traktowania moich osobistych notatek (ku mojemu zaskoczeniu ten blog jest na razie odwiedzany przez bardzo wiele osób, z których część interesuje się głównie wołowiną lub butami ale część poszukuje użytecznych informacji o tym jak tańczyć) . Sam staram się całkiem poważnie dążyć do wdrożenia płynących stąd wskazówek w moją tangową praktykę.  Co ilustruję poniżej.0803_robocze_bsas-631.jpg 

janusz 

Niedziela wielkanocna

25 marca, 2008

23 marca – niedziela.

O 10.00 wkraczają do nas z walizkami Aldona i Arnaud. Musieli zwolnić mieszkanie, a do wyjazdu na samolot mają jeszcze ze dwie godziny. No i przyjemnie wspólnie zjeść śniadanie wielkanocne. Dzielimy się jajkami i w miłym klimacie biesiadujemy i gadamy. Arnaud śmieje się, że Polacy serwują na śniadanie Francuzowi w Argentynie niemieckie rogaliki. Ano rzeczywiście tak jakoś kosmopolitycznie w tym Buenos.

0803_robocze_bsas-690.jpg

Wreszcie czas rozstania. Żal, mimo że zaraz będziemy się widzieć w Warszawie.

Z życzeniami dzwonimy do rodzin w Polsce. Skype jak zwykle bardzo ułatwia kontakty na odległość. Dostajemy też sms-y od Aldony, że jechali godzinę, taxi kosztowała tylko 60 peso, dodatkowo trzeba mieć po 18 $ amerykańskich od osoby opłat lotniskowych, foliowanie walizek po 30 peso od sztuki. Foliowanie – wyjaśniam jeśli ktoś nie wie o co chodzi – jest rodzajem pieczętowania bagażu. Trudniej go okraść ale też trudniej do niego dołożyć jakąś kontrabandę (Argentyna jest jedną z dróg „eksportu” latynoskiej koki więc takie obawy nie są bezpodstawne).

Decydujemy się na wycieczka do San Telmo. San Telmo to stara, niegdyś bogata dzielnica Buenos. W XIX wieku została opuszczona przez bogaczy z powodu panującej tam żółtej febry. Wówczas powstały (lub rozwinęły się dzielnice Palermo i Recoleta).

0803_robocze_bsas-694.jpg

San Telmo to kolejna typowa pułapka turystyczna. Decydujemy się na opisaną w jakimś przewodniku knajpkę bezmięsną. Ponieważ jest późno na lunch to jemy tam jakieś kanapki. Białe wino – zachwalane jako biodynamiczne – jest skwaśniałe i odsyłamy je (chyba po raz pierwszy w życiu). W zamian dostajemy zdecydowanie lepsze.

Jedziemy na popołudniową milongę w Plaza Bohemia. Joasia ma tylko niezłe miejsce w drugim szeregu i wciąż tańczy, a ja dość dobry róg, z którego nieźle widać pierwszą ligę Argentynek. Jest dość ciasno ale daje się tańczyć. Niestety moje typy (Asia twierdzi później, że zdecydowanie zbyt ambitne) znowu mnie ignorują. Ale tańczę z drugą ligą i wiem, że gdybym decydował się na turystki to mógłbym nie siadać. Obojgu nam wydaje się, że lekcje u Fernando i Vilmy jakoś procentują (choć nie umiemy nazwać dokładnie jak). W każdym razie odnajdujemy – po raz pierwszy na milongach w Buenos – jakąś większą przyjemność (a nie wyłącznie ekscytację nowością i trudnością). Żałujemy, że wcześniej nie chodziliśmy częściej na popołudniowe milongi.

Kolację jemy z Wojtkiem w domu.

janusz

Jubileusz Gracieli Gonzales „La Negra”

24 marca, 2008

21 marca – piątek

Śniadanie jemy w domu. Jakaś korespondencja, trochę planowania dnia i na ostatnią lekcję do samego Fernando (Joasia będzie miała jeszcze jedną z samą Vilmą).

Szlifowanie prowadzenia. Fernando po raz kolejny tłumaczy nam, że oni (z Vilmą) mają nieco inny sposób uczenia, który prowadzi do tańca bardzo eleganckiego, efektywnego i z maksymalną kontrolą sytuacji (kluczowe na tutejszych zatłoczonych milongach, gdzie niemal nie zdarzają się kolizje). Dla początkujących ten styl nauki jest dość nudny bo przez dość długi czas nie daje się zrobić nic naprawdę efektownego. Dla średnio zaawansowanych (podobno tacy jesteśmy) jest frustrujący bo trzeba odrzucić szereg nawyków i wbrew przyzwyczajeniom działać inaczej – więc wrażenie jest jakbyś nic nie umiał i uczył się od nowa. Podobno dużo łatwiej jest zdecydowanie zaawansowanym bo mają w ogóle większą kontrolę nad tym co robią więc po prostu odkrywają (lub szlifują) większą „łatwość” i „większy feeling” w tańcu. Po lekcji przez chwilę rozmawiamy z Fernando na temat tego czy w ogóle byłby zainteresowany przyjazdem do Polski. Twierdzi, że na tydzień – tak i podaje swoje warunki. W lipcu będą w Barcelonie więc przedtem lub potem mogliby wpaść do Polski. Polecamy mu też Złotą Milongę jako wiodący klub tanga w Warszawie. Mamy nadzieję, że jakieś opiekuńcze duchy wspomogą los i będziemy mogli wziąć udział w warsztatach z nimi w Polsce. Ja sam z pewnością będę starał się przyjechać w przyszłym roku znowu do Buenos ale z planem intensywnych zajęć u nich. Na koniec Fernando zwraca mi uwagę na to, że lepiej byłoby abym tańczył w tradycyjnych butach, które lepiej stabilizują nogę.

I tak mieliśmy jeszcze wpaść do sklepów z butami kupić coś dla Joasi i ewentualnie dla mnie (gdyby było coś naprawdę fajnego). Idziemy do sklepu Tango Brujo (Esmeralda 754, http://www.tangobrujo.com.ar). Miasto jest praktycznie wymarłe. Wielki Piątek to dla nich kluczowy dzień w obchodach Wielkanocy. Wiele restauracji, punktów handlowych itp jest zamkniętych. Podobno 50% mieszkańców wyjechała „do lasu” lub „nad morze”, a pozostałe 50% zgodnie z tutejszym obyczajem okazuje żałobę Wielkiego Piątku poprzez siedzenie w domu przy zamkniętych oknach, okiennicach i zamkniętych drzwiach. Na zewnątrz nie widać oznak Świąt Wielkanocnych (podobnie zresztą jak w poprzednich dniach – np. w niedzielę palmową.

0803_robocze_bsas-565.jpg

Nieoczekiwanie dla mnie w sklepie jest kilka modeli całkowicie innych niż we wszystkich odwiedzanych wcześniej sklepach. Podobają mi się bardzo. Są też niesamowicie wygodne. Wybieram jedne, które podobają mi się szczególnie – całkiem nowy model również u nich. Gdy mierzę, nie tyle wkładam nogę do buta ile but „oblepia” mi nogę swoją cieniutką i elastyczną skórą. Gdy go zdejmuję … odrywam obcas. Pani sprzedawczyni jest zachwycona. Przynosi mi stertę pudełek z tym modelem i prosi abym poodrywał wszystkie obcasy, które zdołam. Z początku nie rozumiem o co jej chodzi i nie chcę tego zrobić ale wreszcie dociera do mnie, że mają w sklepie dostawcę z fabryki tych butów i chcą zrobić pokazówkę. Po chwili u moich stóp piętrzy się stosik butów i luźnych obcasów. Jednej pary nie udaje mi się zniszczyć. Szczęśliwie to mój numer i te kupuję. Jak zwykle w Buenos nie ma problemu – facet z fabryki z uśmiechem i żartami zabiera buble do wymiany. Niestety za swoją ciężką pracę nie dostaję nawet upustu. Za to sklep przyjmuje zapłatę w dolarach amerykańskich po dobrym kursie wymiany.

Bardzo zadowoleni idziemy na skromny „postny” lunch. W zestawie obiadowym jest deser o nieznanej nam (a właściwie zapomnianej) nazwie: „flan”. Okazuje się zupełnie znakomitym mocno zwartym jajeczno – waniliowym kremem z warstewką rzadkiego gorzkawo słodkawego karmelowego sosiku. Przypominam sobie, że niejednokrotnie jadłem go w Hiszpanii, a też na jakiś bankietach w warszawskim Marriottcie.

Po lunchu lądujemy w kolejnym już sklepie muzycznym i znowu kupujemy kilka płyt z tangami ale też i z argentyńską muzyką ludową. Niektóre z nich kosztują 10 peso, a niektóre około 20 peso (w tym są płyty podwójne!). Następnie kierujemy się w stronę dwóch najlepszych sklepów muzycznych w Buenos (zdaniem Fernando) – róg Callao i Corrientes, drugi na Suipacha 50 m od pierwszego. Niestety najeżdża na nas burza i uciekamy przed nią truchtem na milongę La Milonguita do Plaza Bohemia (w piątek rozpoczyna się o 18 i trwa do 3). Chcieliśmy tam pójść trochę później ale wiemy już jak możemy być sparaliżowani przez potoki wody oraz wichurę i nie ryzykujemy.

Wchodzimy oczywiście oddzielnie. Joanna jak zwykle dostaje najlepsze miejsce, a ja – szczęściu własnemu nie wierzę – ląduje też w środku „męskiego” szeregu i mam widok na wszystkie tancerki. A właściwie powinienem powiedzieć „miałbym widok na wszystkie tancerki gdyby były jakiekolwiek poza Joanną i jeszcze jedną damą w czerwonej sukni”. Po męskiej stronie siedzi też tylko jeden hombre. Puchy. Ale nie tracę ducha. Myślę sobie „wszystko zależy od punktu widzenia. Ciesz się! Jedna Argentynka i dwóch facetów. Musi tańczyć z tobą, bo z z tym drugim nie może więcej niż dwie tandy z rzędu bo stałaby się ‚jego’ „. Mój sąsiad podrywa Joannę do tańca. „Dobra nasza: ‚Jeden na jedną’ i siedzę dokładnie vis a vis!” Wgapiam się w nią pewny swego, a ona przez chwilę patrzy na tę jedyną tańczącą parę, a następnie uważnie i wolno cal po calu taksuje dość obojętnie cały pusty męski szereg stolików. Nie, nie przejęzyczyłem się – CAŁY PUSTY męski szereg stolików. Mnie tam w ogóle nie ma! Nie istnieję! Mogę zatańczyć kankana na stole, stanąć na rękach albo zrobić sobie harakiri – to tak jakbym to robił wyłącznie w swojej wyobraźni. Ona tego nie dostrzeże mimo, że dzieli nas nie więcej niż 10 m i gdyby ktoś strzelił nią na wprost z wielkiej procy, to musiałaby przelecieć dokładnie przeze mnie i walnąć w ścianę tuż za moimi plecami (obawiam się, że nadal byłbym w jej subiektywnej rzeczywistości doskonałą pustką). Po pierwszym kawałku widzę kiwniecie głową ale … w inną stronę. Od baru odrywa się jakiś starzec, a dama w czerwieni wstaje i wychodzi rozanielona przed swój stolik w oczekiwaniu słodkiej reszty tandy. Niewiarygodne! Brałem wcześniej tego faceta za antynikotynowy plakat wiszący na ścianie z wyobrażeniem „jak będziesz wyglądać rok po śmierci jeśli nie przestaniesz palić”! ON tańczy, a JA siedzę! Na całe szczęście sala zaczęła się zapełniać i miałem pierwszą milongę w Buenos z Argentynkami do woli. Przed wyjściem zmaterializowałem się też dla „Czerwonej Sukienki”.

Około 21 wróciliśmy do domu zjeść z Wojtkiem kolację. Ot, kanapki z żółtym serem.

Na północ umówiliśmy się z A&A na milongę Parakultural z pokazami w Salon Canning. Fernando Galera mówił nam, że warto przyjść z kamerą, bo będzie uroczystość na cześć wielkiej nauczycielki tanga – Gracieli Gonzales „La Negra” (www.gracielagonzalez.com) – pokazy (między innymi F&V), a też mistrzowie tanga salon będą robić karykaturę tanga nuevo. Niestety żadnej możliwości rezerwacji. Na miejscu okazało się, że tłok jest taki, że ledwie daje się wejść na teren milongi. Nawet nie bardzo jest jak zmienić buty (chociaż ja i tak z kamerą i aparatem czekałem po prostu na pokaz). Wszystkie możliwe stare sławy i wiele młodych sław też. Kamery, światła, flashe… Przez przypadek dostaliśmy od jakiś zrezygnowanych Amerykanów mały stolik, który stał się naszą bazą. Aldona z Joanną znowu ruszyły w tany. Nie wiem jak to robiły, bo samo oddychanie trzeba było koordynować z sąsiadami – nie na raz nabierać powietrze w płuca żeby jakoś się w ogóle mieścić w tej stłoczonej przestrzeni.

0803_robocze_bsas-572.jpg

Uroczystości rozpoczęły się o 2 w nocy. Bardzo bezpretensjonalna impreza ale zdumiewająco profesjonalnie przygotowana. Na wielkim ekranie film z życia Gracieli, wypowiedzi przyjaciół, uczniów – bez żadnego zadęcia miły i dowcipny (wnioskuję po reakcjach publiczności). Później niesamowicie odegrana parodia środowiska tangowego ze szczególnym uwzględnieniem tango nuevo. Zrywaliśmy boki ze śmiechu i podziwialiśmy niesamowity kunszt aktorski i taneczny szkoły „salon” (w wykonaniu Jose Garofalo i Veronica Alvarenga). Poniżej zamieszczam adres do filmiku na YouTube:

http://www.youtube.com/watch?v=98CmUhcJWbw

 

Później pokazy. Było na co patrzeć!.

 

http://www.youtube.com/watch?v=bmARSPbg5gk&feature=related

 

0803_robocze_bsas-596.jpg

Później odbijany, życzenia, kwiaty itd.

 http://www.youtube.com/watch?v=F_T-Wu3t-Mg&feature=related

 

0803_robocze_bsas-605.jpg

 

Całkiem przez przypadek w czasie uroczystości – szukając na podłodze miejsca z dobrą widocznością do filmowania – wylądowaliśmy z Aldoną po obu stronach Gracielowych stópek. Siedzieliśmy jak dwójka dzieciaczków (tylko wyrośniętych ponad miarę) u stóp Naszej Pani Profesor. Wszystkie kamery i aparaty fotograficzne były cały czas w nas wycelowane, a kolejne zastępy mistrzów kończąc swoje występy „najeżdżały” na nas pędząc z życzeniami do „La Negra” i tylko modliliśmy się abśmy nie zostali przybici jakimiś „szpilkami” do posadzki (na wyżej zaadresowanej parodii nuevo widać nas z Aldoną w prawym rogu parkietu  – ona błyska nogami a ja białą koszulą).

Wyszliśmy kompletnie wykończeni koło 4, a później była jeszcze muzyka na żywo i inne atrakcje (wiemy to z opowiadań znajomych A&A z DNI).

janusz

 

Mniej siły i wolniej

22 marca, 2008

20 marca – czwartek.

Śniadanie zjedliśmy w domu. Nagle, przy drugiej kawie zorientowaliśmy się, że to już czas pędzić na grupową lekcję do Fernando i Vilmy. Jak zwykle w takich wypadkach Joasia uwiodła kierowcę swoim hiszpańskim, gotowością do bycia poprawianą w zakresie gramatyki i tym, że jedzie na lekcje i „profesoro” będzie niezadowolony jak się spóźni. Staruszek taksówkarz pobił rekord czasu przejazdu z Ruggieri na Sarmiento (zamiast 20-25 min zajęło mu to 10!).

Podczas lekcji słyszeliśmy głównie, że jesteśmy zbyt silni i zanadto się śpieszymy. W którymś momencie Fernando, którego treningowo prowadziłem do jakieś figury wezwał na pomoc Vilmę krzycząc żeby go ratowała bo „Janus shake me, he shake me!” i przezabawnie wpadł w totalny dygot.

Po lekcji byliśmy umówieni z A&A na lunch (oni akurat skończyli pierwszą tego dnia część zajęć w DNI). Trafiliśmy do tangowo-turystycznej restauracji na Suipacha 425 (Almacen?) – dwa „kwadraty” od tych licznych tangowych sklepów na Suipacha. Po prostu przyjemny lunch za umiarkowane pieniądze i tyle.

0803_robocze_bsas-543.jpg

Po lunchu A&A do DNI, a my do Fernando i Vilmy na lekcję indywidualną. Zajmowaliśmy się jak zwykle prowadzeniem ale tym razem na przykładzie gancho. Niczego dotąd tak bardzo Fernando nie skrytykował jak moje gancho. Z kolei mnie – jak dotąd – nic tak bardzo nie szło jak proponowane przez niego gancho. Asi też sprawiało kłopot dać się do niego poprowadzić. Znowu pojawił się u naszych nauczycieli tekst dnia: „mniej siły i wolniej”, a chwilami okrzyki „boję się! co oni robią! kamikadze! O! uciekajmy bo nam zrobią krzywdę!”. Jeszcze powtórkowo zarejestrowaliśmy na video parę rzeczy, których dotychczas nas uczyli i łza w oku się zakręciła bo to ostatnie nasze spotkanie z Vilmą (jutro zajęcia z samym Fernando, później ja już odlatuję, a we wtorek Joasia ma jeszcze z Vilmą ale już sama). Dość mocno się wyściskaliśmy i znowu wtulona Vilma szepnęła mi na ucho „mniej siły i wolniej”… . Och, ciężko jakoś tak rozstawać się z nimi choć mam nadzieję, że nie na zawsze. Okazali się cudownymi ludźmi i znakomitymi – wymagającymi ale i wspierającymi – nauczycielami. Przed odlotem z Buenos obiecuję sobie zrobić konkretne podsumowanie ich przekazu bo wiem, że w pędzącym „za mocno i za szybko” życiu zbyt wiele ucieknie zanim się obejrzymy.

Kolejny raz taxi po odbiór licznych zamówionych tangowych spodni. Wreszcie są kompletne. Trochę zabawnie w nich wyglądam. Myślę, że nasi przyjaciele będą wyglądać mniej śmiesznie bo są przecież szczuplejsi, a spodnie szerokie niewyobrażalnie i z milionem zaszewek. Teraz żałuję, że nie wziąłem dla siebie jednej pary w pionowe pasy zamiast czarnych.

Wieczorem z A&A na sushi. W okolicy jest wiele sushi barów. Bardzo, bardzo świeże ale nic specjalnego ponadto.

0803_robocze_bsas-548.jpg

Po kolacji Joanna z Aldoną i Wojtkiem wybrały się na milongę z muzyką na żywo do La Viruta (Armenia 1366). My z Anaud postanowiliśmy „mniej siły i wolniej” – zostaliśmy w domach. W końcu okazało się, że słusznie bo to milonga gdzie przychodzą ludzie tańczyć tango bez „zasad” i umiejętności. Krótko mówiąc bałagan i tyle.

0803_robocze_bsas-558.jpg

Wracając, rozczarowani postanowili wpaść gdzieś na drinka „strzemiennego”. Jedyne miejsce, które znaleźli okazało się być nocną … lodziarnią.

0803_robocze_bsas-562.jpg

Janusz

Znowu jedzenie i buty i lekcje tanga…

20 marca, 2008

18 marca – wtorek.

Poranne płatki z jogurtem w domu. Coraz bardziej brakuje mi przyzwoitej kawy. Tu mają mały wybór i specyficzny smak.

Poszliśmy do lokalnego centrum handlowego żeby odebrać pierścionek i może kupić jakieś t-schirty i tp. dla Joasi i Wojtka bo upał załatwia przynajmniej dwie zmiany dziennie (nie licząc ewentualnych lekcji tango, milong itp). Ja mam ze sobą z Warszawy dwa tuziny koszulek i ponad tuzin koszul więc wystarcza mi pralnia. Niestety pierścionek tym razem okazał się za duży. Ale to żaden problem (jak wszystko w Buenos) – teraz po prostu go pomniejszą i już. Przeszukanie sklepów z ciuchami. Wojtek poszedł swoją drogą zwiedzać Buenos, a my w kierunku butów (wciąż mamy zobowiązania wobec przyjaciół no i sami też byśmy chętnie coś jeszcze dla siebie).

W międzyczasie poczuliśmy porę wczesnego lunchu. Ponieważ uwielbiam lokalne narożne restauracyjki wybraliśmy najbliższą z szaloną różową elewacją.

0803_robocze_bsas-496.jpg

Kilka osób majaczy w środku przez dość brudne szyby (to niezły znak), naciskamy klamkę – zamknięte. Zaglądamy przez jakieś czystsze miejsce (pewnie ktoś się ostatnio tam oparł ramieniem) i widzimy, że jakiś niesamowicie latynosko wyglądający facet, z czarnymi mokrymi od żelu włosami zaczesanymi nad ramiona, w malowniczo białej rozchełstanej koszuli z zawiniętymi rękawami, w czarnych spodniach i z szerokim pasem powolnym krokiem zmierza do drzwi i otwiera je kluczem. Pół na migi, a pół po hiszpańsku pytamy trochę głupkowato czy otwarte, na co on – na pół tarasując sobą drzwi – bez żadnego gestu mogącego wskazywać na zaproszenie – chrapliwą, głęboką hiszpańszczyzną mówi że przecież widać, że otwarte. Gdybym był sam pewnie bez słowa bym odszedł. Umiem zrozumieć kiedy jakiś „macho” sugeruje mi żebym poszedł swoją drogą ale Asia gibkim unikiem ominęła faceta i popędziła ku malowniczemu stolikowi między barem a oknem. Gość bez wahania ale z wyraźnym tangowym kisielem w ruchach cofnął się pół kroku abym mógł przecisnąć swój brzuch przez szparę między drzwiami a futryną. Usłyszałem za sobą kliknięcie przekręcanego klucza i zrobiło mi się nieco nieswojo. Stolik, który nam się podobał był czymś w rodzaju „mostka kapitańskiego” z którego nasz piękny „Banderas” zarządza „sprawami”. Od razu dodam, że nie wnikam co to za sprawy, nie interesuje mnie to i uważam, że każdy może mieć własne sprawy i nikt nie powinien się nimi interesować bez wyraźnego zaproszenia i nic nie rozumiem po hiszpańsku, a gdybym coś zrozumiał – co oczywiście jest niemożliwe – to i tak mam fatalną pamięć i nie byłbym w stanie nic z tych spraw zapamiętać. Zostaliśmy poproszeni o zajęcie innego stolika co skwapliwie uczyniliśmy. Na tym etapie zrozumieliśmy, że jesteśmy w unikatowym miejscu. Cały lokal obdrapany, mocno brudnawy (z wyjątkiem lśniących czystością stolików z białymi materiałowymi serwetkami na talerzykach), wyposażony w rzeczy przypadkowe i mające swoją długą historię pełną przeprowadzek, upadków a może i wypadków.

0803_robocze_bsas-490.jpg

Jednocześnie czuć i nosem i intuicją, że dla kogoś to miejsce jest centrum świata i spraw (odnośnie spraw – patrz wyżej), jest jakimś przedłużeniem Domu, Rodziny… Można tu więc dobrze zjeść jak w domu, mieć też swoje intymne domowe życie i dlatego drzwi zamyka się na klucz kiedy jest „otwarte”. Ostatecznie przecież w dzisiejszym świecie wścibstwa i przemocy zamykamy nasze domy choć otwieramy je dla domowników i gości ale gdy wejdą do środka znowu zamykamy zamek. Podszedł kelner i dał nam menu. Grzecznie ale bez cienia uśmiechu czy służalczości. Jeszcze niepewni, uzgodniliśmy między sobą, że zostajemy. Joasia wzięła rybę, ja „befe de lomo” (czyli polędwicę) oprócz tego dużo sałaty „completa”, małą butelkę lokalnego białego wina (upał, ryba i spodziewana chuda wołowina dały sie tak pogodzić), dużo wody. Skądś dolatywał chwilami niezbyt przyjemny dla mnie zapach pewnego zioła zwanego zielem. Jedzenie okazało się świetne. Sałata świeża i wieloskładnikowa: sałata, pomidory, marchewka, buraki, słodka cebula i coś tam jeszcze. Ryba w postaci cienkiego pachnącego morzem fileta panierowanego smakowitą bułeczką. Polędwica olśniewająca. 3-4 centymetrowy kotlet bez grama tłuszczu, soczysty, delikatny, półkrwisty, niemal rozpływający się w ustach, smakowicie mocno przyrumieniony ale bez żadnego przypalenia. Gdy powoli go żułem czułem w dziąsłach to szczególne swędzenie biorące się z delikatnego „skrzypienia” pod zębami dobrej polędwicy. Minimalnie osolona i bez innych przypraw. Poezja. Na koniec espresso. Gruba warstwa kawowej gęstej pianki. Najlepsze jakie piliśmy w Buenos. Właściwie jak znakomite włoskie (tylko z tą charakterystyczną miejscową wytrawnością). Wszystko razem około 50 peso.

0803_robocze_bsas-495.jpg

Zapłaciliśmy zostawiając 10% napiwku ze szczerym podziękowaniem. Tym razem już tylko kelner – nie Banderas – przekręcił klucz aby nas wypuścić i za nami. Jeśli będziecie w Buenos wybierzcie się do Parrilla „San Cayetano” na róg Sanchez de Bustamante na odcinku numeracji 1900-1800.
Tak wzmocnieni mogliśmy udać się do słynnego sklepu z butami do tanga – Comme il Faut (Arenales 1239). W głębi bramy z różnymi butikami lokal „M”. Dla klientów dostępny pokój około 18-20 m2 z kilkoma miejscami do siedzenia. Żadnej wystawki. Młode sprzedawczynie pytają cię o numer buta i przynoszą najpierw kilka par których chyba nikt nie kupił przez ostatnie 3 lata. Jeśli jesteś grzeczna – przymierzysz, uśmiechniesz się itd – masz szansę zobaczyć kilka innych par. Jeśli wskażesz na buty, które przymierza inna klientka, z rozdrażnieniem wytłumaczą ci (oczywiście po hiszpańsku choć klientkami są same turystki), że ten fason w twoim numerze nie występuje. Jeśli podejrzysz, że jednak na tamtym pudełku (tej innej klientki) jest twój numer nie waż się zwracać na to uwagi – za karę możesz już niczego nie zobaczyć, a jeśli tamta nie kupi to masz swoją szansę, że pokażą ci jej buty dla ciebie. Terrrrrorrrr. Po długich upokarzających umizgach udało się Joasi kupić dwie pary dla przyjaciół i jedną dla siebie.

0803_robocze_bsas-499.jpg

Następnie jazda do krawca odebrać „pantalones” czyli w tym wypadku zamówione spodnie do tanga. To tylko miara. OK będą na wieczór. Niestety wieczorem okazało się, że są ale z niewiadomego powodu część z nich nie ma szlufek do paska. „My Friend Miguel” twierdzi że tak jest lepiej ale ja upieram się. Spodnie ze szlufkami będą „maniana”.

Następnie do „zagłębia” butów do tanga na ulicę Suipacha w okolicach nr 200-300. Jest tam co najmniej 5 sklepów i niższe ceny niż w tych „najlepszych”. Między innymi Darcos Tango (www.darcostango.com).

0803_robocze_bsas-501.jpg

0803_robocze_bsas-500.jpg

Oglądamy tylko po łebkach bo zaraz mamy lekcję u Fernando i Vilmy – będziemy musieli tu wrócić. Na lekcji oczywiście tematem jest prowadzenie ale na przykładzie boleo. U nich boleo prowadzi sie robiąc partnerce piwot dokładnie w osi (bez żadnego wychylania, gięcia sie itd), a następnie ten piwot kolistym ruchem całego ciała stanowczo choć delikatnie dokręca. Tak jak w każdej innej akcji prowadzący musi być wyraźnie na jednej nodze, a drugą mieć wolną. Trochę filmujemy. Później mamy zajęcia grupowe (w Święta chyba zrobię wreszcie jakieś podsumowanie tych lekcji). Joasia w przerwie między zajęciami odwiedza sklep Tango Brucho (Esmeralda 754) i kupuje zwykłe dżinsowe buciki.

Wieczorem jesteśmy umówieni z A&A na kolację do „naszej rybnej” Nemo. Nie chcę zanadto ciągnąć opisów jedzenia ale znowu było świetnie. Wzięliśmy na kilku wspólnych talerzach 6 gatunków ryb oraz przekąski w postaci krewetek, kalmarów i ośmiorniczek. Ośmiorniczki i kalmary były wyjątkowe bo nie tylko świetnie przyrządzone z czosnkiem i jakąś tajemniczą drobno siekaną zieleninką (na pewno nie kolendra i nie bazylia i niemal na pewno nie natka pietruszki) to jeszcze wyjątkowo mięciutkie. Krewetki były smaczne (ale sam robię je lepiej). Ryby znakomite jak poprzednio – delikatne, świeżutkie, pachnące wodą (a nie sklepem rybnym), soczyste. Sałata. Wino. Nie pamiętam czy pisałem już o tutejszym wyśmienitym białym winie – Ampakama szczep Viognier z Casa Montes. Najwyższa ocena poparta przez francuskie kompetencje Arnaud (nie będę rozpisywał się o orzechowych posmakach bo się na tym nie znam wystarczająco). Niestety mieli ostatnia butelkę i później piliśmy różowe Jean Rivier szczep Malbec z Jean Rivier. Na deser mieliśmy creme brule i espresso. Brule był smaczny ale o zbyt mało ścisłej konsystencji, zdaniem Arnoud też zbyt biały, a skorupka karmelu była co prawda udanie „skarmelizowana” ale nieco zbyt mało delikatna.

0803_robocze_bsas-508.jpg

Później spać.

janusz

Upał

18 marca, 2008

17 marca – poniedziałek.

Upał. Od rana gorąco – niemal 30 st C w cieniu i duża wilgotność. Po wyjściu spod prysznica człowiek już nie wysycha. Nie wysycha. Nie do wieczora. Po prostu nie wysycha.

Joasia ma się lepiej ale z rana została w domu. My z Wojtkiem wybieramy się na śniadanie do The Coffee Store gdzie jesteśmy umówieni z A&A. Jemy rogaliki, popijamy kawę i planujemy dzień. Lubię to słonawo-słodkawe połączenie „stostowanych” rogalików przełożonych żółtym serem i szynką. Espresso z Ethiopian Harrar jak na tutejsze warunki jest wyśmienite. W Europie w wielu miejscach podają lepszą kawę (a przynajmniej taką, która mi bardziej smakuje). W Argentynie kawa zazwyczaj jest nadmiernie wytrawna jak na mój gust. A często sprawia wrażenie niemal przepalonej. Po śniadaniu wybieramy się do lokalnego centrum handlowego w sprawie zakupów u Diora. Arnaud znajduje coś fajnego dla siebie, a Wojtek jest zawiedziony bo wszystkie „garniaki” są oględnie mówiąc zbyt klasyczne na jego gust. Probuję odebrać Asiny pierścionek po jego przeróbce ale nikt w sklepie nie rozumie o co mi chodzi. Muszę tu wrócić z Asią jako tłumaczem i posiadaczem kwitka. Dalej: Wojtek idzie swoja drogą, a my we trójkę idziemy przez miasto w kierunku sklepów z butami, do których chcą zajrzeć A&A. Po drodze szukamy jakiegoś kantoru, żeby Aldona mogła płacić gotówką (co jest najkorzystniejsze) ale kantory są tu niemal tajne i zdecydowanie ukryte. Polecam nam zapytanie policjanta, a ten uprzejmie prowadzi nas na drugą stronę ulicy, wciska dzwonek na futrynie jakiś zwykłych drzwi i już możemy zrobić wymianę.

Teraz, po przejściu 10 kwartałów w poszukiwaniu sklepu z tangowymi butami „Raquel” (www.raquel-shoes.com) lądujemy pod adresem Arenales 1974. Klatka schodowa jak tysiące innych i pewnie gdyby ktoś przypadkowy nie powiedział nam (widząc nasze zamieszanie), że tango shoes to trzeba wcisnąć trzecie piętro nie wiedzielibyśmy co zrobić. Winda prowadzi wprost do mieszkania, w którym jest wystawionych kilkadziesiąt męskich i damskich modeli. Aldonie tylko jedne się podobają ale nie ma jej rozmiaru.

Wykończeni upałem i długim w tych warunkach aż półtorakilometrowym spacerem siadamy napić sie wody. Trudno mi sobie wyobrazić przeżycie tego dnia z jakąs inną aktywnością niż wysiłek włożony w oddychanie i bicie serca. Wsiadam w taksówkę i jadę na indywidualną lekcję z Vilmą, gdzie mam nadzieję zastać już Asię. Vilma jak zwykle absolutnie urocza, pogodna, dowcipna i skrupulatna (a do tego w tej duchocie w ogóle się nie poci!). Znowu, postawa, kroki, prowadzenie – basic. Tym razem wydaje mi się bardziej spójna z przekazem płynącym od Fernando. Co chwila „popiskuje” gdy tylko wytrącam ją z osi. Nie ma lepszego sposobu wrócenia do pionu – przecież nikt nie chce okrutnie zamordować uroczej myszki. Idzie nam chyba coraz lepiej. Zaraz potem półtorej godziny zajęć grupowych. Nie wiem jak Fernando i Vilma to robią ale przy zmiennym składzie grupy to wszystko wciąż ma sens. Zawsze zaczynają od techniki – chodzenie, postawa, piwoty, zmiany kierunku w ruchu i tp., a później dobierają jakąś prostą sekwencję, na której my ćwiczymy właśnie tę technikę, a oni chodzą i korygują. Dużo zmian w parach. Czasem coś sami pokazują (ale bez żadnych wystrzałowych efektów tylko z niesamowitą precyzją). Jest bardzo miło. Niemiec, który ostatnio rzucił się Vilmie do nóg i na nią krzyczał nie przychodzi już na zajęcia.

Po lekcjach staramy się do jechać na spotkanie z Wojtkiem – chcemy z nim coś zjeść, a także zobaczyć czy coś sobie wybrał z ubrań w znanym centrum handlowym „Abasto” (przy stacji metra C. Gardel). Taksówka stoi w smogu, więc wychodzimy z niej i dojeżdżamy metrem. Temperatura w kolejce jest bliska piekielnej.

0803_robocze_bsas-478.jpg

Idziemy zjeść mały lunch do „porządnie” wyglądającej włoskiej restauracji – Pertutti.

0803_robocze_bsas-477.jpg

Nie znoszę takich miejsc, które wyglądają jakby nie miały właściciela, a więc jakby nikt nie odpowiadał za jakość. Ale jest tuż obok, bardzo czysto wygląda a w środku faceci w garniturach kończą swój biznesowy lunch. Silnym sygnałem ostrzegawczym jest podanie jako „czekadełka” serka topionego (!). Joasia bierze łososia z rusztu, a ja pastę (a konkretnie spagetti) z owocami morza. Łosoś jest przypalony i trocinowaty bo robiony z mrożonki i przegrillowany. Mój makaron jest jakąś kleistą papą, a i z całą pewnością te rozgotowane kluchy to nie spagetti. Na wierzchu dla ozdoby jedna muszla (bez jadalnej zawartości) i jedna wielka krewetka w całości (nie sprobowałem jej w tym kontekście). Reszta to mazia o nieprzyjemnym jednolitym absmaku. Myślę, że nie dam rady mimo głodu. Po kilku widelcach Joasia stawia na baczność kelnera i głosem nieznoszącym sprzeciwu przywołuje kierownika sali (chyba po raz pierwszy w jej życiu, bo to ja jestem specjalistą od regulowania jakości usług). Następnie bez podnoszenia głosu ale z mocą maszyny parowej (ciśnienie wyraźnie wychodzi jej już uszami) oświadcza, że łosoś jest źle zrobiony i przypalony ale przynajmniej jest… łososiem natomiast to … * jest niezgodne z zamówieniem: z pewnością nie jest to spagetti i na pewno nie jest jakimkolwiek makaronem aldente i za to … * nie zapłacimy. Kierownik w 15 sekund przyniósł rachunek bez wliczonego mojego pseudomakaronu.

W Abasto zjadamy po rogaliku, wypijamy jakiś sok, wodę i idziemy z Wojtkiem do Diora. Trudno uwierzyć ale jest jeden garniak uszyty jakby specjalnie dla naszego syna – idealnie leży ale co więcej jest połączeniem odwiecznej klasyki i młodzieżowej nowoczesności. I do tego relatywnie naprawdę tani. Wojtkowi bardzo się podoba ale aby uniknąć zobowiązań wobec nas, z obojętną miną przypomina, że rzadko chodzi w garniturach (co sugeruje, że nie będziemy mogli wymóc w przyszłości aby ubrał się w niego „na imieniny cioci” jeśli akurat nie będzie miał nastroju). Bierzemy. I jesteśmy dzielni bo nie dajemy już obsłudze wcisnąć koszuli, krawata, skarpetek, paska, majtek, chusteczki do butonierki i butów ani nawet spinek do mankietów.

Teraz powrót do tangowych potrzeb. Zaglądamy do sklepu vis a vis – Artesanal – gdzie królują koty, niskie ceny i wygoda dla stóp.

0803_robocze_bsas-484.jpg

Z damskich bucików niestety nic nie było odpowiednie dla Joasi. Mnie męskie modele zwyczajnie się nie podobały (choć bardzo komfortowe w noszeniu), a zresztą postanowiłem już nie kupować butów dla siebie (lubię tańczyć w tangowych tenisówkach), chyba żebym zobaczył coś wyjątkowego, naprawdę wyjątkowego. Chcę już wyjść i oto, kątem oka na półce z „resztkami”, widzę kształt niespotykany, wyjątkowy, elegancki, stylowy. Kształt kojarzący mi się z jakąś włoską sportową limuzyną z lat 30. Kolor brązowo malinowy, obcas wielowarstwowy skórzany jak eleganckie słoje szlachetnego drewna. Wykończenia wężową skórą. Żadnych wiązań, gumek itp – ekskluzywne wsuwane buty na miarę. Są w jednym egzemplarzu. Mierzę i … odrobinę za długie ! Przekładam wkładkę ze swoich Eco i nic – tylko ciasno ale długość ta sama. Pół numeru (a może i cały numer bo od upału jestem przecież podpuchnięty). Nie, nie mają innego egzemplarza i nie będą mieli. Są idealnie wygodne! Marzenie, ale 42 a nie 41,5. Gdyby były sznurowane (co oczywiście dawałoby im bardziej zwyczajny wygląd) nie zastanawiałbym się ani chwili ale to wsuwki i lata mi pieta… Pamietam jak miałem 4-5 lat i pomieszkując u babci czekałem pewnego popołudnia na film w czarno-białym telewizorze „Myszka Miki” Disney’a. To były czasy jednego programu TVP, drewnianych klocków, zabaw patykiem w kałuży i nawet gry w kapsle jeszcze nie wymyślono. Istniało też przekonanie, że dzieci powinny drzemać w dzień. Obiecano mi, że ja zgadzam się na drzemkę, ale zostanę obudzony na Myszkę Miki. Wobec takiego kontraktu szybko zasnąłem, ale „dla mojego dobra” bo „tak słodko spałem” nie obudzono mnie na czas. Mój świat niemal runął gruzach. Nie byłem w stanie uwierzyć w to co się stało. Podobnie z tymi butami. Od dzieciństwa nie czułem takiego zawodu. Dalszy ciąg dnia nie miał już żadnego sensu. Jeszcze gdzieś byliśmy, coś jedliśmy ale to wszystko już bez znaczenia…

janusz

* trójkropek w tekście nie oznacza tu żadnego brzydkiego słowa, a jedynie delikatny Joasiny przydech takie słowo sugerujący.

Pierwszy dzień w nowym składzie

16 marca, 2008

14 marca

Wyspaliśmy się i pierwsze śniadanie w Buenos z naszym synem – Wojtusiem … no dobrze – z Wojtkiem – ostatecznie jest dorosły (niemal). Płatki śniadaniowe, a on jeszcze dodatkowo kanapki. Trochę leniuchowania i spotykamy się z Aldoną i Arnaud na lekkim lunchu w okolicznej lunchowni. Ja z Wojtkiem nacinamy się (ach ten hiszpański) na „salat Americana” z ryżu, szynki i jajek (niby OK ale kompletnie bez smaku), Joasia ma jakąś smaczną zieleninę, A&A nic chyba nie jedzą tylko coś piją.

0803_robocze_bsas-373.jpg

Po drodze do domu (mieszkamy obok siebie) odbieramy stertę prania. Aldona pyta się dlaczego pranie wydają przez otwór w „więziennej” kracie. Jak już pisałem, tu prane rabują tak jak brylanty u jubilera, pieniądze w banku itd. – proste. Za upranie spodni, około 20. t-shirtów, tygodniowej porcji skarpetek i majtek, 6. koszul z prasowaniem płacimy 24 peso! Później odkrywamy, że dodatkowo w ramach wynagrodzenia poszła reszta płynu do prania (pewnie 3/4 opakowania nie zwrócono nam) – tak czy inaczej to bardzo tanio. Zdaje się nic nie jest zniszczone. Jeszcze dodatkowo po drodze odebrałem spodnie z pralni „5 a sec” (dobrze znanej mi z Polski – to sieć „europejska”). Ponieważ to wielki biznes sieciowy zakładałem, że mają wystandaryzowane procedury, chemię itp. Niestety nie dość, że nie chcieli do prania przyjąć mi koszul (w Warszawie piorą koszule i robią poprawki krawieckie) to moje spodnie zostały przeżarte tym czymś czym je prali i dziś zaczęły rozpadać się w szwach… . Jeszcze próba wymiany pieniędzy na weekend w citibanku i kolejny raz bank odmawia, bo nie mamy tu u nich konta. Pokazuję swoją polską kartę Citi ale nic to ich nie obchodzi. Znowu lądujemy w jakimś kantorze. Po zastanowieniu wydaje się to chyba bez znaczenia bo znajomy opowiedział nam jak z bankomatu dostał kilkaset peso w fałszywych banknotach i bank nie wziął za to odpowiedzialności…

Rozstajemy się – my z Joanną na indywidualna lekcję do Fernanda, a oni na spacer gdzieś po okolicy. Niestety okazuje się, że taxi dziś nie jeżdżą do centrum miasta bo całe centrum jest „wykupione” przez jakiegoś amerykańskiego showmana, magika dusz – kaznodzieję. Facet zmontował telebimy, dał megakoncertowe nagłośnienie i sprzedał bilety około 1.000.000(!!!) odbiorców swoich mądrości. W związku z tym biegiem do metra (od nas to niezły kawałek drogi), a później z metra na lekcję (też kawałek). Niestety pogubiliśmy się w szalonym tłumie i najpierw popędziliśmy w całkiem inna stronę. Spóźnieni 15 minut, zasapani i zlani potem pół zajęć uspokajaliśmy tętno i siebie nawzajem. Fernando nawet w którymś momencie spytał się mnie czy muszę mieć minę jak mafiozo czy jednak mogę się rozprężyć.

Prowadzenie, postawa, stawianie kroków na przykładzie jakiejś prostej i eleganckiej sekwencji przydatnej na ciasnych milongach. Mam trochę zamieszania z powodu różnic między tym co na temat praktyki prowadzenia przekazują oddzielnie Vilma i Fernando. Niby zasady takie same ale wyprowadzenie ruchów nieco inne i gdzie indziej główny nacisk na to co ważne. Czy to kolejny dowód na to, że „każdy tańczy swoje tango”?. Gdy pytam o to Fernanda, mówi: „w TYM przypadku” powinno być tak i tak. Czy zatem zasady są relatywne, a może wszystko jest bardziej złożone niż przekaz pierwszych lekcji? Joasia ma sporo zamieszania z powodu niezgodności między wzorami przekazywanymi przez „El Chino”, a wzorami przekazywanymi i – co gorsza – sprawdzającymi się w stylu F&V.

Po lekcji łazimy w tłumie uważając żeby nas ktoś nie okradł (naprawdę jest ścisk) i trafiamy na uliczny pokaz tanga. Jako „starzy wyjadacze” (niezależnie od niskiego poziomu osobistych kompetencji) widzimy w tych ulicznych tangowych mistrzach bardziej gimnastyków niż „kultywatorów” tradycji tanga argentyńskiego.

0803_robocze_bsas-383.jpg

Jest nieznośnie gorąco, duszno, gwarno i śmierdzi spalinami. Siadamy na lody i kawę. Lody są zaskakująco drogie (relatywnie do innych cen) i umiarkowanie smaczne (stanowczo zbyt słodkie). Niesamowite wrażenie sprawia Pani-Ochroniarz pilnująca lodówki z kanapkami i napojami (!).

O 20.30 spotykamy się z A&A na lekcji grupowej u F&V. Znowu kroki, kolejny rodzaj zmiany kierunku w ruchu, ocho, sacady, zmiany w parach… . Trafia mi się elegancka 90. , która z tyłu wygląda jakby była wysportowaną 30. Asia twierdzi, że moja partnerka „nie trzyma się znowu tak dobrze – co prawda figurę ma nienaganną (zwłaszcza, że ma na sobie obcisły spodium) ale jest zniszczona od słońca i w rzeczywistości nie ma więcej niż 80…”. Chyba jednak przemawia przez nią babska zawiść.

A&A są zadowoleni i kupują pakiet trzech lekcji indywidualnych i lekcje grupowe. Aldona zauważa, że bez solidnego „basicu” jaki tu jest silnie promowany praktycznie nie ma szans na klasycznych milongach gdzie jest mało miejsca i nie ma obyczaju przepychania się na parkiecie. Dziś czuję, że doświadczenia kilku lekcji sumują się i wszystko razem jakoś mi się składa w całość. Jednocześnie jednak przestaję mieć wątpliwości na temat przyszłości mojego tanga – czeka mnie poważne cofnięcie się jeśli chodzi o swobodę tańca i mozolna praca nad odkrywaniem i rutynizowaniem nowego stylu tańczenia.

Jedziemy do „naszej” pizzerii Romario, gdzie spotykamy się z Wojtkiem. Jemy przy barze bo nie ma żadnych szans na stoliki. Jakaś pizza, zielenina.  Anoud i ja piwo, a reszta białe wino. Joasia bierze rozżarzoną blachę z pizzą. Strasznie parzy się w rękę. W kilka sekund personel podaje lód w woreczku, specjalną maść, wodę utlenioną itd – widać, to codzienność lokalu.

Przebieramy się w domu i około pierwszej w nocy jedziemy na milongę do klubu La Baldosa (Ramon L. Falcon 2750)

milonga w La Baldosa Buenos

z pokazem nuevo w wykonaniu nauczycieli z DNI (Av. Corrientes 2140, http://www.estudiodnitango.com.ar) – P. Villaraza, D. Frigoli i innych.

0803_robocze_bsas-352.jpg

Wejście 15 peso od osoby. Dostaliśmy wygodny stolik (choć w drugim rzędzie). Podłoga z kamiennych (a może ceramicznych) płyt. Jak zwykle obsługa do stolika. Duża mocno oświetlona sala. Jest pełno ludzi ale bez wielkiego tłoku. Większość tańczy „salon” w bliskim trzymaniu, a młodzież w bojówkach i t-shirtach „pół nuevo”. Arnauld postawił butelkę czerwonego.

Pokazy zaczęły się około 2 w nocy. Przedtem ku naszemu zdumieniu puszczano rock’n rolla i tp. Niemal całość pokazu filmuję. Oczywiście niesamowita sprawność wykonawców ale to właściwie baletowe układy. Mnie to nie chwyta. Uwielbiają szafować niezwykle dynamicznymi kopnięciami do przodu i do tyłu między nogi partnerów, przy czym kopnięcia w tył przelatują milimetry od krocza, „zawijają się” do góry i stopa świszcze obcasem przelatując między łopatkami aż gdzieś koło ucha … Aż strach pomyśleć, że komuś mogłoby  zbraknąć precyzji… .

Później tańczymy kilka tand między sobą. Wojtek przysypia na siedząco przy stoliku. Zmęczeni wracamy do domu.

janusz

Dzień lekcji, butów i oczekiwania na Wojtka z A&A

14 marca, 2008

Czwartek 13 marca.

Na wstępie apel do naszych miłych blogowych gości: gorąco prosimy wszystkie osoby, które mają chęć nawiązać z nami nawet krótki „komentarzowy” kontakt, o podpisywanie się w jednoznacznie rozpoznawalny sposób. To miejsce to taki nasz pamiętnik z podróży, relacja z wakacji, czyli trochę domowa sprawa, chcielibyśmy więc móc Was rozpoznawać albo po prostu poznać. Dziękujemy.

Od rana jesteśmy podekscytowani bo około 7 rano odlecieli z Warszawy Wojtek z Aldoną i Arnaud. Londyn, Madryt, Buenos. Mają wylądować w nocy i spodziewamy się ich koło trzeciej. W związku z tym dziś nie idziemy na milongę.

Przed południem ostatni rytuał Joasi u El Chino (facet jutro ma obiecaną wizę i odlatuje uczyć na Islandię). Później o 13.00 spotykamy się na lekcji grupowej u Fernando i Vilmy. Dziś jest tłok – około 30 osób. Kroki. Kroki. Kroki do przodu do tyłu na boki. Później w parach (co dwa utwory zmienianych) prowadzenie piwot, piwot, sacada, krok, krok, piwot, piwot, sacada – aż do znudzenia ale jakoś nikomu się nie nudzi. Gdy mówię Fernando, że nasi nauczyciele wstydziliby się za nas (mając na myśli Jakuba i Luizę) ten spontanicznie mówi, że jak na dwuletnie zajęcia raz w tygodniu (i w dodatku w Europie) i trochę zajęć dodatkowych radzimy sobie świetnie i widzi, że mamy bardzo dobrych nauczycieli w Polsce. Tłumaczy też, że oni z Vilmą mają nieco inną koncepcję efektywności w tangu i uczenia tanga i odczuwane przeze mnie trudności nie są wynikiem jakiejś obiektywnej nieumiejętności tylko przestawiania z jednego „dobrego” stylu do drugiego „dobrego” stylu – takiego rozszerzania świadomości i umiejętności. Bardzo podnosi mnie to na duchu tym bardziej, że brzmi to przekonująco nie tylko w słowach ale i w emocjach. Emocje towarzyszą nie tylko mnie. Pewien nordycko wymuskany Niemiec z naszej grupy – w moich oczach świetnie tańczący – w którymś momencie padł na czworaki i popędził ku stopom Vilmy krzycząc niemal, że ona uczy stawiać stopy w określony sposób, a sama przed chwilą postawiła stopę inaczej. Chwycił jej but i zaczął wyliczać nieprawidłowy kąt czegoś tam (nikt zanadto nie rozumiał o co mu chodzi). Przez chwilę Vilmie nie udawało się strząsnąć ze stopy dłoni kolegi. Wszyscy zbaranieliśmy. Tylko najwyższa kultura instruktorów pozwoliła zapanować nad sytuacja bez rękoczynów.

Po lekcji grupowej półgodzinna przerwa na lunch i zaraz lekcja indywidualna. Na zewnątrz upał, w salach jeszcze większy bo w zimie okien się nie otwiera, a tym bardziej nie używa się klimatyzacji. Zdumiewające, że oni rzeczywiście w tych koszmarnych warunkach prawie się nie pocą. Zjedliśmy jakieś „byle co” w barze na dole przypominającym nieco dawny bar Zodiak w Śródmieściu Warszawy (tylko ten tu był czystszy).

Lekcja z Vilmą na temat … kto zgadnie? … Tak!!! 70/100 punktów Pani/Pan (niepotrzebne skreślić) wygrała/wygrał (skreślić jak wyżej) : chodzenie, piwoty i boleo!- prowadzenie. Nie chcę zagłębiać się w detale ale ogólnie ich koncepcja polega na następujących rzeczach:

1/ w dalekim czy bliskim trzymaniu każde z partnerów jest w swojej osi (i równowadze)

2/ para tworzy zamknięty system powiązany bezpośrednim kontaktem (ręce zawsze i ewentualnie stykające się centra w bliskim trzymaniu) – bez napięcia ale z ciałem gotowym, wolnym dla ruchu (nie „rozluźnionym” – rozluźnienie dopiero w trumnie)

3/ partner wyraźnie prowadzi partnerkę do każdego pojedynczego kroku czy ruchu (takiego jak piwot) oddziałując „intencją” wyrażaną NIE ramionami, a torsem i rękami (tu używa się zdecydowanie ale miękko rąk (z nienapiętymi puszczonymi w dół ramionami) i łokciami i dopiero po wykonaniu kroku lub ruchu przez partnerkę partner wykonuje swój krok lub ruch, a następnie prowadzi ją do następnego kroku lub ruchu.

3/ Partner prowadzi właściwie tylko do kroków w przód, w tył, w bok i izolowanych ruchów jak piwot w miejscu (trudno mi to wytłumaczyć bez rozwijania tematu ale jeśli ktoś uczył się u Thierego Le Cock to będzie wiedział o co chodzi).

3/ Oznacza to, że w tej koncepcji partnerka nie naśladuje ruchów partnera – może mieć zamknięte oczy w otwartym trzymaniu, a nie tylko w zamkniętym – jest przez niego prowadzona i to on w sensie następstwa zdarzeń „podąża” za nią. Oznacza to, że torsy często nie są naprzeciwko siebie (choć dążą do tego na koniec sekwencji). Oznacza to również, że każde odpowiada za własną równowagę i własne kroki. Prowadzący odpowiada za wyraźne prowadzenie, a prowadzony (całkiem nieadekwatne tu jest powszechne słowo „podążający” – „follower”) za to żeby był w kontakcie i nie robił „swojego”.

W moim odczuciu dziś zaczęliśmy dużo lepiej chwytać o co chodzi i dużo lepiej zaczęło nam iść.

Vilma ze śmiechem wyznała, że Fernando przez pierwsze lata był słynny z tego że tańczy swoje tango i wymaga, żeby partnerki za nim „podążały” i nadążały ale było to nieefektywne (nikt nie był dość genialnie telepatyczny żeby za nim nadążyć). Była ucieszona z naszych postępów.

Vilma jest cudowna w kontakcie. Myślę, że ma silny, a być może i trudny, autorytarny charakter ale żeby to odczarować wypracowała kilka fajnych „myków” dzięki którym nie dochodzi z nią do konfrontacji. I tak np. dziś kilka razy – tańcząc z nią – wytrąciłem ją trochę z równowagi, a ona zamiast coś na ten temat mówić (pewnie ma tendencje do silnych odzywek) zaczynała wydawać odgłosy jakby jakaś mała myszka walczyła o litościwe przeżycie topiona przypadkiem przez niedźwiedzia. Był to komunikat poza wszelką dyskusją i natychmiast przynosił efekt.

Po lekcji bieg przez miasto (skwarne, duszne od spalin i głośne od ulicznego zgiełku) aby dopaść do butów – 13 kwartałów i już sklep „Neo Tango” (Sarmiento 1938, http://www.neotangoshoes.com).

Buenos Aires

Sklep Neo Tango

Na kilkunastu metrach kwadratowych potencjalnie wolnej przestrzeni około 15 osób (nie licząc trójki sprzedawców). Wszyscy przekrzykują wszystkich, komunikacja katalogowa nie istnieje, obowiązuje język hiszpański ale przynajmniej rozumieją tu liczebniki po angielsku. Setki wystawionych butów ale niemal niczego nie ma bo albo obcas innej wysokości albo numer nie ten, a dyskusja o podeszwach całkiem już bezprzedmiotowa. Joasia pyta kiedy będzie luźniej, a sprzedawca odpowiada: „mam nadzieję, że nigdy! tak jest każdego dnia!”. Oooooooo… ! Po dwóch godzinach (wywalili nas po 19) zgiełku, szaleństwa, przepychanek – jak w latach 80. w mięsnym gdy „rzucili” coś przed Świętami – wyszliśmy z dwiema parami zamówionych przez przyjaciół butów (a właściwie z 1,5 parą bo jedne są takie jak ktoś chciał, a drugie przypominają takie jak ktoś chciał), z jedną parą butów dla Joasi (ale może są za małe?), z jedną parą butów dla mnie (niestety takie czarno-perłowe jakie ma Jacek M. – Jacku wybacz ale nie mogłem się oprzeć, a nic innego nie widziałem dla siebie).

sklep Neo Tango

Dokładnie po drugiej stronie ulicy jest mniej znany sklep „Tango Leike” (www.tangoleike.com). Jeszcze pół godziny przeczesywania półek i znaleźliśmy fajne buciki dla jeszcze jednej przyjaciółki, która była tak nieroztropna, że dała nam wolną rękę.

sklep Tango Leike

Przemieleni przez tę maszynkę do mięsa skok w taxi i do domu. Jeszcze kupić wodę i colę „zero” i zrobić sobie mały relaks i coś zjeść. Poszliśmy do naszej ulubionej pizzerii, zajęliśmy ostatni stolik pod gołym niebem. Przede wszystkim dużo sałaty i tym razem nasączyliśmy się piwem. Potrzebowaliśmy chłodnego płynu. Mają tu w litrowych butelkach miejscowe lekkie jasne o dziwacznej nazwie Brahma. Mała pizza i jakiś szaszłyk. Zdumiewające jak smacznie robią tu te proste rzeczy. Tajemnica chyba w świeżych produktach (nic z puszki). Przekonaliśmy się, że wielu ludzi ocenia to miejsce jak my – przez cały czas naszej kolacji przewalał się prawdziwy tłum oczekujących na stolik (a okolica jest pełna małych restauracyjek).

Później do domu i czekamy na naszych gości.

PRZYLECIELI

Janusz

Zachwyceni Fernando i Vilmą

12 marca, 2008

Z zakwasami nie jest tak źle jak sądziłem ale nie łatwo się ruszać z wdziękiem. W samym „salonie” naszego mieszkania są cztery duże lustra – więc nie ma przebacz. Czy masz ochotę czy nie to i tak po szklankę wody chodzisz tangowym posuwistym krokiem, wracasz z nią robiąc piwoty i ładne hiro na dokładkę przed krzesłem, jeszcze na koniec, stajesz na jednej nodze i wysmażasz wymyślne ozdobniki aby wreszcie zasiąść do kompa … .

Dziś na śniadanie … kto zgadnie?

Później poczta, czytanie. Cały czas towarzyszy nam tangowe radio (chociaż wczoraj wieczorem mieliśmy dość tanga i był jazz z CD-ka).

Joasia poszła do łóżka ze swoim przeziębieniem, a po południu od 16.00 z małymi przerwami do co najmniej 22.00, a jeśli siły pozwolą to do 24.00 lekcje i practiki.

Pogoda fajna jak wczoraj czyli chłodek trochę ponad 20 stopni i wiaterek (tylko jak zwykle trzeba uważać na słońce). Argentyńczycy chodzili w swetrach, a w salach tanga nie otwierano okien i nie włączano wiatraków – zima. Jutro ma powrócić namiastka lata między 26 a 28 stopni i pewnie znowu wzrośnie wilgotność. Aaaaa !

Przyszła Pani sprzątająca i żeby nie zrobić afery poszedłem do Carefoura po jogurty, wodę itp (nie znoszę jej stylu rozmazywania wszystkich resztek równą warstwą po blatach i wzbudzania wirów z kurzu zmiotką z piór).

Trzeba było coś zjeść przed lekcjami więc postanowiliśmy skoczyć na kanapki do naszej ulubionej kawiarni. Asia ledwie wygrzebała się na czas i wyglądało, że może nie przetrwać dzisiejszego popołudnia na nogach. W Buenos ludzie są szalenie mili ale w ogóle się nie śpieszą. W Carefourze osoba z małym koszykiem zakupów załatwiana jest przy kasie nawet 15 minut. W pustej kawiarni czekaliśmy pół godziny na dwie kanapki i dwie kawy. W konsekwencji taksówkarz – miły pan w sile wieku – ubłagany przez Joasię, która mogłaby być jego wnuczką – bił rekordy prędkości i ilości zajechań drogi innym użytkownikom. W Buenos większość ulic jest jednokierunkowych i wiele ulic naprawdę szerokich na 5-8 pasów. Kierowcy honorują światła i kierunki ruchu ale całkowicie nie dostrzegają pasów ruchu ani pierwszeństwa przejazdu z prawej. Jeżdżą z dowolną prędkością slalomami z dokładnością do 5 -10 milimetrów mijając lusterka samochodów, kanty tirów, słupy latarń, pieszych. Niemal wszystkie samochody pochodzą z ubiegłego tysiąclecia, a wiele nawet z lat siedemdziesiątych i ze względu na fatalny stan dróg dawno straciły resory i amortyzatory. Sprawia to szczególne wrażenie bo mimo niezwykłej „dynamiki” nie widać w ich jeździe ani śladu agresji, rywalizacji, bezinteresownego chamstwa tak powszechnych w naszej kochanej ojczyźnie. Nie widać też rozbitych czy obtartych samochodów ani trupów na przejściach dla pieszych. Po prostu facet elastycznie wjeżdża 80 km /h w lukę między samochodami, a stojącą ciężarówką, skręca w prawo wierząc, że Siła Wyższa nie chce aby za rogiem stał samochód lub przechodziła matka z dzieckiem, lekko trąbi żeby ktokolwiek kogo to dotyczy wiedział o jego istnieniu, a następnie na 50 metrach przejeżdża między innymi samochodami slalomem 5 pasów w poprzek. Nie widać zdenerwowania na jego twarzy ani na twarzach facetów za kierownicą mijanych pojazdów, którzy przed momentem powinni zrobić błyskawiczny rachunek sumienia. Spóźniliśmy się 10 minut.

wejście do szkoły w której uczy Fernando i Vilma

Fernando znowu był szalenie ciepły i wspierający ale profesjonalny i wymagający. Przez 50 minut lekcji indywidualnej robiliśmy trzy kroki w kółko pracując nad PROWADZENIEM i BYCIEM PROWADZONĄ. Trzy kroki w kółko (kobieta, mężczyzna, sacada, kobieta, mężczyzna, sacada, kobieta…). Przy okazji doznałem doświadczenia „granicznego” – poznałem niebywałą przyjemność bycia prowadzonym przez dobrego partnera. Fernando w 15 sekund wprowadził mnie niemal w prawdziwą ekstazę! Koledzy tangueros – polecam. Oboje jesteśmy nim oczarowani jako osobą i jako nauczycielem. Niestety wiele z wcześniejszego samozadowolenia odparowuje przy nim bo konfrontuje nas z błędami ale jednocześnie jest taki osobowościowo, że nie sposób obronić się myśląc sobie: „wstrętny dziad się czepia bo ma podły charakter!” W chwili rozdrażnienia chciałem uciec w mit, że tańczę w bliskim trzymaniu, a nie w dystansie na co ciepło powiedział „ja też tańczę w bliskim trzymaniu tylko uczę się i innych w dystansie bo to prowadzi do mniejszej ilości błędów”. Po prostu dociera, że po dwóch latach tańczenia nie umiesz z kimś zrobić należycie trzech kroków. Natomiast jak to poprawić jest proste. Wymaga tylko pracy, pracy, pracy (zwłaszcza żeby zmienić nawyki). Chciałbym podzielić się też kwestiami bardziej konkretnymi technicznymi (kisiel, stawanie, prowadzenie) ale nie wiem jeszcze jak to zrobić żeby nie stać się dętym „wirtualnym”, korespondencyjnym instruktorem (jakby nie było bez własnych kompetencji).

Po lekcji z Fernando taxi i do El Chino aby dalej dręczył Joasię. Ponieważ moje drugie śniadanie w „naszej” kawiarence składało się z małego rogalika z serem i szynką to kiedy ona była maltretowana ja udałem się do znanej nam już knajpki bez nazwy „na sąsiednim rogu” na argentyńską wołowinę. Danie składało się ze świeżych bułeczek, miski sałaty z pomidorami (można było wziąć frytki w zamian), wody lub wina do wyboru no i oczywiście z wołowiny „krzyżowej” na cały talerz – całość 15 peso. Wołowina była przewidywalnie smaczna i na tym zakończę jej opis. Przytrafiła mi się tu miła przygoda. Ta restauracyjka to właściwie taka trochę jadłodajnia. Układ stolików przypomina trochę układ ławek w szkole – podwójne ustawione krzesłami w jedną stronę i przyjęte jest siadać w dwie osoby (nawet jeśli są obce). Mnie przypadł niezbyt młody hombre, który wyraźnie męczył się tutaj od pewnego czasu nad wielkim płatem krwistej wołowiny. Argentyńczycy są towarzyscy i lubią rozmawiać. Zatem siedzieliśmy ramię przy ramieniu, a on próbował mi coś opowiedzieć bezzębnymi ustami. Nie interesował się jednak jak większość tubylców „skąd przybyłem” itp. Uznał zwyczajnie, że jak siedzimy przy jednym stole to zwykła kultura osobista nakazuje pogadać trochę. Starałem się na wszelkie sposoby wytłumaczyć mu, że nie rozumiem po hiszpańsku. Uważnie wysłuchał , a następnie bez skrępowania opowiedział mi po hiszpańsku długą historię. Zrozumiałem z niej, że dziś wołowina już nie ta – trudno ją gryźć, a wykałaczki do niczego się nie nadają, że sałata nie jest dobra, i w ogóle świat zmierza nie w TĘ stronę. W rewanżu ja też opowiedziałem mu – tylko, że po polsku – o naszych problemach z tangiem, o planowanym przyjeździe syna i kilku innych sprawach. Kiwał głową z dużym zrozumieniem i wyraźną przyjemnością z nawiązanego kontaktu. To przyjemne pogadać sobie przy stole z obcą osobą.

Zaraz potem poszliśmy na spacer w kierunku szkoły Fernando, gdzie chcieliśmy mieć wieczorem półtoragodzinną lekcję grupową z nim i z Vilmą. Po drodze skusiła nas kawiarnia o wiele obiecującej nazwie „ZEN”. Ja chciałem kawę, a Joasia dodatkowo „zdrowe” ciastko. Niestety Zen okazała się kompletnym kitem z plastikowymi sztućcami. Więc w innym miejscu znaleźliśmy jakąś pizzerię, gdzie zjedliśmy kilka włosko-argentyńskich pierogów na wczesną kolację (całkiem przyzwoite i szkoda, że u nas czegoś tak jakościowego nie sprzedają) oraz wypiliśmy po kieliszku białego wina.

0803_robocze_bsas-269.jpg

Ponieważ nie udało nam się wykombinować jak dojechać metrem wsiedliśmy w taxi i znowu u Fernando. Grupa około 20 osób, na podobnym lub trochę słabszym od naszego poziomie. Kilku obcokrajowców (dwie Japonki, Słowaczka, para Francuzów, my). Poznaliśmy Vilmę – fajna kobieta niemal w średnim wieku. Z wyraźnym charakterem i wielką życzliwością. Najpierw chodzenie do przodu i do tyłu. Później dwa kroki do przodu, piwot 90 stopni w prawo, piwot 180 stopni w lewo, dwa kroki do przodu i analogicznie w tył. Później piwot wewnętrzny i sacada, piwot zewnętrzny i sacada, wyjście. Oczywiście temat jest jeden: jak prowadzić i być prowadzonym, a raczej jak być w konstruktywnym kontakcie. Proste rzeczy, a nie okazywaliśmy się mistrzami tylko szło nam nieźle i tyle. Wszyscy bardzo mili a zajęcia w uroczej, pełnej życzliwości atmosferze.

0803_robocze_bsas-273.jpg

Zrobiła się 22.15 i wahanie czy jedziemy do domu po prysznic i przebranie się i dalej na practicę z asystą (Fabiana i Virginii), czy do domu odparować. Joanna dostała takiej energii po tych wszystkich zajęciach, że była gotowa practicować ale ja w trosce o jej zdrowie- rzecz jasna – postawiłem na swoim czyli na odpoczynku.

Wieczorna poczta, trochę czytania (przewodnik po Argentynie), blog, a teraz czas spać.

j

PS

skrytykowano mnie za literówki, ortografię i niedbałość składniową. Informuję zatem, że z „polaka” miałem zawsze tróję i się tego nie wstydzę. Czasem coś poprawię ale to Internet a nie periodyk literacki. Cmok.

Pierwsza lekcja z Fernando Galera

9 marca, 2008

W sobotę wstaliśmy w słabej formie po nocnej milondze i niestety wody w kranach jak nie było wieczorem tak i rano. Z wiaderkiem do hydrantu na podwórku i tak dokonaliśmy niezbędne ablucje. Między jednym wiaderkiem a drugim Joasia w rozpaczy zadzwoniła do swojego kolegi – z organizacji biznesowej, w której jest zrzeszona – który to mieszka w Buenos. Chcieliśmy dowiedzieć się od kogoś „z zewnątrz” ale znającego miejscowe stosunki o co może chodzić z tą wodą (zaczęliśmy mieć podejrzenia, że Angel np. nie płaci komornego i mu tzn. nam odcinają media). Facet był tak miły, że po prostu przyjechał na miejsce wszedł do „piwnicy” i odkręcił zawór główny z wodą dla całego domu. Rodrigo (Roberto? – nie pamietam teraz imienia) uważa, że BsAs jest pełne cwaniaków i zawór mogli zakrecic hydraulicy, żeby ich wezwać w trybie nadzwyczajnym w weekend i żeby mogli wziąć grubą forsę za taki serwis. Nie wiadomo jednak na pewno kto i po co go zakręcił. Tak czy inaczej woda pojawiła się. I jesteśmy lśniący czystością!

Taxi na lekcję o 11.00 zaplanowaną z Fernando Galera. Facet ma swoją szkołę w pięknej części miasta blisko rzeki. Szerokie aleje, palmy, gigantyczne pomniki, imperialne gmaszyska, czysto. Pod drzwiami na ulicy czekała już grupa Japończyków. Po chwili przyszedł Fernando przepraszając za 2 min. spóźnienia (!). Nie wiadomo jak przejść z Japończykami przez drzwi. Oczywiście są tak grzeczni, że koniecznie chcą wszystkich przepuścić ale w porządku znanym tylko własnej kulturze (mieli do przepuszczenia Maestro Fernando ale młodego, faceta Europejczyka ale „starszego” czyli mnie, kobietę Europejkę w Europie czyli Asię, starego Japończyka, starą Japonkę no i żółtych młodziaków), a Polaków przecież – jak mawiali kiedyś Francuzi o polskich ułanach – tylko otwartymi drzwiami można zatrzymać w szarży. W rezultacie przeżyliśmy wielkie międzykulturowe czopowanie w drzwiach do domu i do windy waląc się łbami w pokłonach w ciasnej przestrzeni. Ostatecznie my z Maestro pojechaliśmy windą, a Japończycy wraz ze starszymi paniami poszli schodami – wygrali ten pojedynek na ukłony.

Sama szkoła jest w dużym mieszkaniu ale o ciepłym klimacie przyjaznego i zadbanego miejsca (zupełnie inaczej niż wszystko co dotychczas widzieliśmy tu skojarzone z tangiem).

Szkoła Fernando Galera Maja też sprzedaż damskich ciuchów. Szkoła Fernando GaleraPodłogi z malowanych płyt (sklejka?) a nie desek czy klepek – tak samo jak w Escuela Carlos Copello. Fernando okazał się kolejnym sympatycznym i profesjonalnym nauczycielem. Cierpliwy, dokładny i wspierający. Szło nam źle. Nie pamiętam żebym w ostatnim roku tak fatalnie prowadził, a Asia była napięta chyba jak nigdy. Mimo to mieliśmy pełną śmiechu (i ciężkiej pracy) atmosferę i sporo głasków. Znowu okazało się, że w praktyce mamy kaszankę w zakresie bazy. Pierwsza rzecz to wyraźne prowadzenie partnerki w każdym ruchu, a nie tańczenie z „podążającą” partnerką (niby to wiemy ale nikt jeszcze nie kazał mi robić przez 40 minut w kółko tych samych 4 kroków aż POPROWADZĘ). Po drugie wyraźne stawanie pełną rozluźnioną stopą i wyraziste stawianie partnerki (Joasia mogłaby lepiej opisać jak powinna stawiać stopę partnerka bo ona oczywiście nie pełną stopą. Jednocześnie nie można rzecz jasna zapominać o kisielu (o kisielu chyba muszę napisać więcej bo staje się tu tematem przewodnim dla prowadzącego). Joasina synteza z kolei była taka: „każdy krok tak, jakby świat miał sie skończyć”. 180 peso za nas dwoje. Wykupiliśmy trzy wspólne lekcje w przyszłym tygodniu ( w tym jedną z Vilmą) i pójdziemy do nich na dwie grupowe, a jeśli dalej będzie OK to w następnym tygodniu podobnie tylko, że bardziej oddzielnie (ja z Vilmą a Asia z Fernando). Polecił nam też milongi (jedne aby wiedzieć jakie są, a inne aby na nich ćwiczyć kisielowanie). Prócz tego ćwiczenia w domu. Jest sceptyczny wobec practik ale nie pojąłem dlaczego (może nie zmuszają do dyscypliny?).

Po wyjściu od Fernando pędem do „El Chino”. szkoła w której uczy Marcelo GuiterrezAsia bierze u niego sama lekcje. Jak słyszę to facet się nad nią po prostu znęca. Dziś między innymi kazał jej płynnie przenosić ciężar ciała z nogi na nogę licząc w myślach w w o o o l l l n n n o o o do dwudziestu! Zachęcam do prób nawet bez analizy(jego zdaniem koniecznej), które mięśnie wówczas napinasz, a które masz tylko „gotowe” (NIE zrelaksowane! bo będziesz zrelaksowany kiedy umrzesz a to jest tango, a nie trumna!). To jeden z aspektów kisielowatości.
Kiedy „Chińczyk” maltretował moją partnerkę ja popijałem kawę w lokalnej knajpce.0803_robocze_bsas-200.jpg Prowadzi ją starzec jakieś 130 cm wzrostu i jakieś 130 lat. Głuchy. Na całe szczęście nie znam hiszpańskiego i porozumiewałem się z nim na migi ale i tak kazał mi gestykulować głośniej.

Po lekcji u Marcelo Guiterrez’a kolejna wymiana zielonych na peso i uznaliśmy, że po wczorajszych i dzisiejszych cierpieniach należy nam sie fajny lunch. Po drodze wpadliśmy do domu żeby sprawdzić co z wodą po porannej interwencji Asinego kolegi. Przed domem, na ulicy Joanna nagle napadła jakiegoś obcego młodego faceta – z kolczykiem w uchu, żelem na głowie i teczką biurową pod pachą – przyparła go do muru i bez zwłoki – aby nie zdążył nakłamać – wrzeszczy do niego po hiszpańsku: „jesteś hydraulik! JEST WODA? wczoraj NIE WODA! rano NIE WODA! później WODA JEST!!! teraz WODA JEST?!?!” Facetowi mało nie wypadły na ziemię wytrzeszczone oczy. Ostatecznie okazało się, że WODA JEST! Później przy lunchu uświadomiłem sobie, że nie mam pojęcia jak Joasia z taką pewnością wpadła na to że facet jest hydraulikiem (naprawdę nie wyglądał). W odpowiedzi lekko odrzekła: „po prostu pachniał smarem i rurami jak każdy hydraulik” …

Przypomniałem sobie knajpkę, która wczoraj dobrze pachniała owocami morza gdy wracałem z zakupami. Bezpretensjonalne miejsce dla lokalnej klasy średniej. Dostaliśmy półmisek z pięcioma rodzajami ryb, cytrynowym ryżem, grillowanymi warzywami, sałata, trzy pasty/sosy do ryb (oliwa chili, pesto i pasta z czarnych oliwek), białe argentyńskie wino Ampakama Viognier 2007 z Casa Montes. Przynieśli nam nawet jakiś atlas ichtiologiczny żebyśmy wiedzieli co jemy ale poza łososiem (który mało smakował łososiem) niczego nie rozpoznaliśmy. Bardzo delikatne a jednocześnie smakowite. Wybitne miejsce. Trochę drogo ale będziemy tu wpadać.

0803_robocze_bsas-222.jpg

Później do domu. Postanowiliśmy dziś nie iśc na milongę. Drzemka, głupi angielskojęzyczny film w TV i koniec dnia. Jutro niedziela i jeszcze brak planów poza odrabianiem prac domowych z przenoszenia ciężaru ciała i stawania jak należy…

janusz