Posts Tagged ‘Tango Brucho’

Znowu jedzenie i buty i lekcje tanga…

20 marca, 2008

18 marca – wtorek.

Poranne płatki z jogurtem w domu. Coraz bardziej brakuje mi przyzwoitej kawy. Tu mają mały wybór i specyficzny smak.

Poszliśmy do lokalnego centrum handlowego żeby odebrać pierścionek i może kupić jakieś t-schirty i tp. dla Joasi i Wojtka bo upał załatwia przynajmniej dwie zmiany dziennie (nie licząc ewentualnych lekcji tango, milong itp). Ja mam ze sobą z Warszawy dwa tuziny koszulek i ponad tuzin koszul więc wystarcza mi pralnia. Niestety pierścionek tym razem okazał się za duży. Ale to żaden problem (jak wszystko w Buenos) – teraz po prostu go pomniejszą i już. Przeszukanie sklepów z ciuchami. Wojtek poszedł swoją drogą zwiedzać Buenos, a my w kierunku butów (wciąż mamy zobowiązania wobec przyjaciół no i sami też byśmy chętnie coś jeszcze dla siebie).

W międzyczasie poczuliśmy porę wczesnego lunchu. Ponieważ uwielbiam lokalne narożne restauracyjki wybraliśmy najbliższą z szaloną różową elewacją.

0803_robocze_bsas-496.jpg

Kilka osób majaczy w środku przez dość brudne szyby (to niezły znak), naciskamy klamkę – zamknięte. Zaglądamy przez jakieś czystsze miejsce (pewnie ktoś się ostatnio tam oparł ramieniem) i widzimy, że jakiś niesamowicie latynosko wyglądający facet, z czarnymi mokrymi od żelu włosami zaczesanymi nad ramiona, w malowniczo białej rozchełstanej koszuli z zawiniętymi rękawami, w czarnych spodniach i z szerokim pasem powolnym krokiem zmierza do drzwi i otwiera je kluczem. Pół na migi, a pół po hiszpańsku pytamy trochę głupkowato czy otwarte, na co on – na pół tarasując sobą drzwi – bez żadnego gestu mogącego wskazywać na zaproszenie – chrapliwą, głęboką hiszpańszczyzną mówi że przecież widać, że otwarte. Gdybym był sam pewnie bez słowa bym odszedł. Umiem zrozumieć kiedy jakiś „macho” sugeruje mi żebym poszedł swoją drogą ale Asia gibkim unikiem ominęła faceta i popędziła ku malowniczemu stolikowi między barem a oknem. Gość bez wahania ale z wyraźnym tangowym kisielem w ruchach cofnął się pół kroku abym mógł przecisnąć swój brzuch przez szparę między drzwiami a futryną. Usłyszałem za sobą kliknięcie przekręcanego klucza i zrobiło mi się nieco nieswojo. Stolik, który nam się podobał był czymś w rodzaju „mostka kapitańskiego” z którego nasz piękny „Banderas” zarządza „sprawami”. Od razu dodam, że nie wnikam co to za sprawy, nie interesuje mnie to i uważam, że każdy może mieć własne sprawy i nikt nie powinien się nimi interesować bez wyraźnego zaproszenia i nic nie rozumiem po hiszpańsku, a gdybym coś zrozumiał – co oczywiście jest niemożliwe – to i tak mam fatalną pamięć i nie byłbym w stanie nic z tych spraw zapamiętać. Zostaliśmy poproszeni o zajęcie innego stolika co skwapliwie uczyniliśmy. Na tym etapie zrozumieliśmy, że jesteśmy w unikatowym miejscu. Cały lokal obdrapany, mocno brudnawy (z wyjątkiem lśniących czystością stolików z białymi materiałowymi serwetkami na talerzykach), wyposażony w rzeczy przypadkowe i mające swoją długą historię pełną przeprowadzek, upadków a może i wypadków.

0803_robocze_bsas-490.jpg

Jednocześnie czuć i nosem i intuicją, że dla kogoś to miejsce jest centrum świata i spraw (odnośnie spraw – patrz wyżej), jest jakimś przedłużeniem Domu, Rodziny… Można tu więc dobrze zjeść jak w domu, mieć też swoje intymne domowe życie i dlatego drzwi zamyka się na klucz kiedy jest „otwarte”. Ostatecznie przecież w dzisiejszym świecie wścibstwa i przemocy zamykamy nasze domy choć otwieramy je dla domowników i gości ale gdy wejdą do środka znowu zamykamy zamek. Podszedł kelner i dał nam menu. Grzecznie ale bez cienia uśmiechu czy służalczości. Jeszcze niepewni, uzgodniliśmy między sobą, że zostajemy. Joasia wzięła rybę, ja „befe de lomo” (czyli polędwicę) oprócz tego dużo sałaty „completa”, małą butelkę lokalnego białego wina (upał, ryba i spodziewana chuda wołowina dały sie tak pogodzić), dużo wody. Skądś dolatywał chwilami niezbyt przyjemny dla mnie zapach pewnego zioła zwanego zielem. Jedzenie okazało się świetne. Sałata świeża i wieloskładnikowa: sałata, pomidory, marchewka, buraki, słodka cebula i coś tam jeszcze. Ryba w postaci cienkiego pachnącego morzem fileta panierowanego smakowitą bułeczką. Polędwica olśniewająca. 3-4 centymetrowy kotlet bez grama tłuszczu, soczysty, delikatny, półkrwisty, niemal rozpływający się w ustach, smakowicie mocno przyrumieniony ale bez żadnego przypalenia. Gdy powoli go żułem czułem w dziąsłach to szczególne swędzenie biorące się z delikatnego „skrzypienia” pod zębami dobrej polędwicy. Minimalnie osolona i bez innych przypraw. Poezja. Na koniec espresso. Gruba warstwa kawowej gęstej pianki. Najlepsze jakie piliśmy w Buenos. Właściwie jak znakomite włoskie (tylko z tą charakterystyczną miejscową wytrawnością). Wszystko razem około 50 peso.

0803_robocze_bsas-495.jpg

Zapłaciliśmy zostawiając 10% napiwku ze szczerym podziękowaniem. Tym razem już tylko kelner – nie Banderas – przekręcił klucz aby nas wypuścić i za nami. Jeśli będziecie w Buenos wybierzcie się do Parrilla „San Cayetano” na róg Sanchez de Bustamante na odcinku numeracji 1900-1800.
Tak wzmocnieni mogliśmy udać się do słynnego sklepu z butami do tanga – Comme il Faut (Arenales 1239). W głębi bramy z różnymi butikami lokal „M”. Dla klientów dostępny pokój około 18-20 m2 z kilkoma miejscami do siedzenia. Żadnej wystawki. Młode sprzedawczynie pytają cię o numer buta i przynoszą najpierw kilka par których chyba nikt nie kupił przez ostatnie 3 lata. Jeśli jesteś grzeczna – przymierzysz, uśmiechniesz się itd – masz szansę zobaczyć kilka innych par. Jeśli wskażesz na buty, które przymierza inna klientka, z rozdrażnieniem wytłumaczą ci (oczywiście po hiszpańsku choć klientkami są same turystki), że ten fason w twoim numerze nie występuje. Jeśli podejrzysz, że jednak na tamtym pudełku (tej innej klientki) jest twój numer nie waż się zwracać na to uwagi – za karę możesz już niczego nie zobaczyć, a jeśli tamta nie kupi to masz swoją szansę, że pokażą ci jej buty dla ciebie. Terrrrrorrrr. Po długich upokarzających umizgach udało się Joasi kupić dwie pary dla przyjaciół i jedną dla siebie.

0803_robocze_bsas-499.jpg

Następnie jazda do krawca odebrać „pantalones” czyli w tym wypadku zamówione spodnie do tanga. To tylko miara. OK będą na wieczór. Niestety wieczorem okazało się, że są ale z niewiadomego powodu część z nich nie ma szlufek do paska. „My Friend Miguel” twierdzi że tak jest lepiej ale ja upieram się. Spodnie ze szlufkami będą „maniana”.

Następnie do „zagłębia” butów do tanga na ulicę Suipacha w okolicach nr 200-300. Jest tam co najmniej 5 sklepów i niższe ceny niż w tych „najlepszych”. Między innymi Darcos Tango (www.darcostango.com).

0803_robocze_bsas-501.jpg

0803_robocze_bsas-500.jpg

Oglądamy tylko po łebkach bo zaraz mamy lekcję u Fernando i Vilmy – będziemy musieli tu wrócić. Na lekcji oczywiście tematem jest prowadzenie ale na przykładzie boleo. U nich boleo prowadzi sie robiąc partnerce piwot dokładnie w osi (bez żadnego wychylania, gięcia sie itd), a następnie ten piwot kolistym ruchem całego ciała stanowczo choć delikatnie dokręca. Tak jak w każdej innej akcji prowadzący musi być wyraźnie na jednej nodze, a drugą mieć wolną. Trochę filmujemy. Później mamy zajęcia grupowe (w Święta chyba zrobię wreszcie jakieś podsumowanie tych lekcji). Joasia w przerwie między zajęciami odwiedza sklep Tango Brucho (Esmeralda 754) i kupuje zwykłe dżinsowe buciki.

Wieczorem jesteśmy umówieni z A&A na kolację do „naszej rybnej” Nemo. Nie chcę zanadto ciągnąć opisów jedzenia ale znowu było świetnie. Wzięliśmy na kilku wspólnych talerzach 6 gatunków ryb oraz przekąski w postaci krewetek, kalmarów i ośmiorniczek. Ośmiorniczki i kalmary były wyjątkowe bo nie tylko świetnie przyrządzone z czosnkiem i jakąś tajemniczą drobno siekaną zieleninką (na pewno nie kolendra i nie bazylia i niemal na pewno nie natka pietruszki) to jeszcze wyjątkowo mięciutkie. Krewetki były smaczne (ale sam robię je lepiej). Ryby znakomite jak poprzednio – delikatne, świeżutkie, pachnące wodą (a nie sklepem rybnym), soczyste. Sałata. Wino. Nie pamiętam czy pisałem już o tutejszym wyśmienitym białym winie – Ampakama szczep Viognier z Casa Montes. Najwyższa ocena poparta przez francuskie kompetencje Arnaud (nie będę rozpisywał się o orzechowych posmakach bo się na tym nie znam wystarczająco). Niestety mieli ostatnia butelkę i później piliśmy różowe Jean Rivier szczep Malbec z Jean Rivier. Na deser mieliśmy creme brule i espresso. Brule był smaczny ale o zbyt mało ścisłej konsystencji, zdaniem Arnoud też zbyt biały, a skorupka karmelu była co prawda udanie „skarmelizowana” ale nieco zbyt mało delikatna.

0803_robocze_bsas-508.jpg

Później spać.

janusz