Posts Tagged ‘pranie’

Długaśna i nudna „Krótka Instrukcja Obsługi” wyprawy do Buenos Aires, a zwłaszcza wyprawy tangowej. Cz.II

6 kwietnia, 2008

 CZĘŚĆ DRUGA – KILKA  INFORMACJI  PRZYDATNYCH NA MIEJSCU

 

  1. Pranie. Nie jestem podróżnikiem. Ani zapalonym turystą, mimo że widziałem dotąd paredziesiąt krajów. W dodatku – szczerze mówiąc – od dawna nie interesuje mnie tzw. zwiedzanie. National Geographic, a później Discovery i Planete zamiast pobudzić moją ciekawość uczyniły coś takiego, że wszelkie budowle i krajobrazy straciły szanse na wzbudzenie zaskoczenia czy poczucia „świeżości”.  Obecnie w życiu zwracają moją uwagę, powodują dreszcz emocji, angażują rzeczy, które właściwie mogę znaleźć wszędzie choć jednocześnie nie są takie znów łatwe do spotkania, uchwycenia i przeżycia. Zagranicą zawsze czuję się trochę zagubiony i niedostosowany i – mimo, że dalekie to od cierpienia czy nawet niewygody – chętnie wracam do Warszawy. Lubię Polskę. To „mój” kraj i chociaż staje się coraz brzydszy architektonicznie, zaśmiecony krajobrazowo oraz irytujący (a często wstydliwy) społecznie nigdy nie chciałem się z niego wynieść na dłużej. Buenos Aires zaskoczyło mnie. W ciągu trzech dni poczułem się „jak u siebie”. Po dwóch tygodniach zacząłem wypowiadać zdania w rodzaju – „gdybym był młodszy i nie miał tylu zobowiązań w Polsce chciałbym tu zostać na zawsze”. Ale po kolejnych kilku dniach dodawałem już w myślach: -„gdyby nie to cholerne pranie”. Tak, pranie. Dzisiaj pranie, jawi mi się największym problemem turystycznego życia w Buenos. A właściwie nie samo pranie tylko brak sensownego rozwiązania dla utrzymywani ubrań w cyklicznej czystości bez robienia z nich strzępów i porozciąganych ścierek  Wysoka temperatura i okresowo wysoka wilgotność powodują znaczącą nadprodukcję ubrań do uprania. W mieszkaniu (mimo, że duże i z wielkim balkonem) praktycznie z trudem można było rozwiesić tylko mokre majtki, skarpetki i ręczniki. Zostawienie czegoś na zewnątrz oznaczało niemal pewne odfrunięcie z powodu gwałtownego i zawsze niespodziewanego wiatru. Pralnie, które są dostępne co krok dewastują każde ubranie.  Żadne pocieszenie, że te usługi kosztują dosłownie grosze. Bębny pralnicze przypominają raczej maszynki do mielenia mięsa. Powszechnie używane środki piorące przepalają nawet wysokiej jakości len, a pozostałym resztkom nadają trwale smrodliwe piętno. W dodatku suszarki to właściwie młynki do kawy, a na koniec personel w jakimś niezrozumiałym dla mnie ataku miłosierdzia rutynowo chce obficie spryskać wszystko zapachem przypominającym sowieckie „duchi”. (Młodzieży wyjaśniam – „duchi” przez dziesięciolecia były sprzedawane np. na dworcach i w domach towarowych w ZSRR z automatu. Za 5 kopiejek można było nadstawić się na prawdziwy prysznic „perfum” zabijających wszy, głęboki zapach miesiącami nie mytego ciała oraz odór nigdy nie pranych ubrań). Do jakości prasowania w Buenos nie będę się już odnosił bo w zasadzie wszystko jedno jak wyprasują ci strzępy upranych, a dopiero co  nowych spodni. Podstawowy postulat dotyczący prania brzmi: „przejmij kontrolę”. Jeśli już musisz coś oddać do pralni kup własny proszek (a najlepiej płyn) do prania, zakaż perfumowania i  suszenia. Najlepiej pierz sam.
  2. Pieniądze. Peso dla nas jest tanie, a w Argentynie ma sporą siłę nabywczą. Niemal wszystko jest 30-50 % tańsze niż w Polsce (zwłaszcza rzeczy nieco wyższej jakości). W marcu 2008 1 Peso = 0,75-0,80 zł lub inaczej 1US $ = 3,05-3,14 $(peso). Nadal dość wysoka inflacja więc za kilka miesięcy będzie trochę inaczej. 
    1. Trzeba uważać na fałszywe banknoty (już na oko wyglądające na kserówki), i na banknoty uszkodzone. Wszyscy, wszędzie sprawdzają pieniądze i często ktoś nie chce przyjąć np. 100 peso (to dużo forsy więc duże ryzyko) albo nawet 20 peso (bo naderwane). Niestety nowe miejscowe banknoty po wyjęciu z bankomatu już po 5 minutach rozpadają się nawet od kichnięcia.
    2. Nie wszędzie przyjmują karty płatnicze (a zwłaszcza nie w szkołach tanga i tanich knajpkach). Popularna jest Visa i Master ale najbardziej chyba American Express. W wielu miejscach można płacić w dolarach USA „negocjując”  kurs wymiany ale widać, że to raczej akceptowany kłopot niż pożądana forma. Bankomatów jest naprawdę niewiele i – co zadziwiające – też czasem wypłacają fałszywe pieniądze.
    3. Wymiana dolarów lub euro możliwa jest w kantorach. Są to nie oznakowane dziwne miejsca ale można trafić pytając się np. policjanta. Kantory – poza tymi na lotnisku czy w domach towarowych – mają dość jednolity kurs zgodny z bankowym. Banki teoretycznie też wymieniają pieniądze (i podobno jest mniejsze ryzyko fałszywych) ale nam się to nie udało mimo podjętych kilku prób (straszne kolejki, musisz mieć paszport w oryginale, często okazuje się, ze przeszkodą jest brak stałego pobytu w Argentynie albo brak konta w tym konkretnym banku…). Banki najczęściej otwarte są do 15.00.
  3. Zakupy, jedzenie, komunikacja. Można w skrócie powiedzieć, że to wszystko – z małymi wariacjami – jest podobne jak w Europie. Z kilkoma zastrzeżeniami.
    1. Dominuje zasada „żyjemy dla przyjemności więc nie psujmy sobie humoru, a zwłaszcza pośpiechem”.  Większość rzeczy toczy się niebywale powoli, nieporadnie i z koncentracją uwagi rozchwianą jakby w świecie „dzieci specjalnej troski” (jednym z chlubnych wyjątków są niektórzy nauczyciele tanga argentyńskiego pracujący z europejczykami). Niemal wszyscy  są mili ale bez jakiejkolwiek służalczości i najchętniej od drugiego spotkania już cię całują jak bliską sercu osobę. W Buenos powiedzenie „klient nasz pan” należałoby zmienić na „klient nasz amigo”. Oznacza to, że nic nie jest problemem dopóki sam nie uczynisz z tego problemu. Nie oczekuj jednak od „przyjaciela”, który cię obsługuje czegoś więcej niż pamiętanie, że jesteś jego przyjacielem i głośnego całusa w policzek (przy okazji dementuję błąd występujący w poprzednich moich wpisach – całusy są zawsze w prawy policzek czyli całujesz w lewy tylko z twojego punktu widzenia). W żadnym wypadku nie rób awantur. Uwierz – życie wymaga czasu, a jego doraźne efekty nie są idealne..
    2. W restauracjach jest słaby wybór chociaż średni poziom gastronomii dużo lepszy niż w Polsce i chyba w ogóle w Europie. Warto pamiętać, że zazwyczaj mają przerwę od 15 albo16 do 20. Dominuje nieprzekazywalnie smaczne mięso (przy czym można trafić na każdą część krowy, a raczej … byka). Alternatywą lub uzupełnieniem są „empanadas” – pieczone pierożki z rozmaitym nadzieniem, omlety, kanapki i świetna pizza. Ryby, pasty, risotta wymagają polowania i poza tymi pierwszymi są mało udane (moim zdaniem bo np. Wojtkowi smakowały). Bardzo smacznie i tanio (duży obiad 20 peso) można jeść w lokalnych knajpkach w bocznych ulicach ale każdy sanepid w UE natychmiast zamknąłby większość z nich. Jako osoba doświadczona w gastronomii nie miałem jednak oporów aby korzystać z tych miejsc przede wszystkim z powodu bazowej higieny (np. zawsze czyste sztućce i talerze) i wyjątkowej świeżości składników. Jeśli chodzi o zwyczajne wina, to powszechnie zaskakująco przyjemne są białe, a czerwone tylko te lepsze. Chyba najbardziej bezpiecznym wyborem jest Malbec. Często trzeba – grzecznie bo jesteśmy przecież amigos – prosić o ochłodzenie. Malbec smakuje pity w temp. 15-18 st.C, a podają go w „pokojowo-kuchennej” czyli nawet powyżej 25st. C !. Smakosze włoskiej kawy będą zawiedzeni. Warto nosić ze sobą słownik, bo do rzadkości należą menu po angielsku, a personel z zasady  mówi po hiszpańsku i jeżeli danego wieczora nie planujesz zjedzenia grilowanych byczych jąder to zadbaj aby zrozumieć co ci proponują.
    3. W sklepach jest to co u nas. Tylko taniej i trochę inaczej. Prawie nie ma musli, a wszelkie sosy, jogurty, majonezy są żelatynowane, z paskudnym mdławym absmakiem. Trzeba uważać na twarożki, bo większość z nich to jakieś dziwne miksy z rozrzedzonymi topionymi serkami (tak, wpadli na coś takiego!).
  4. Komunikacja. Trzeba uważać na ulicach bo nigdzie pieszy nie ma pierwszeństwa. Jednocześnie jeśli idziesz zdecydowanym, jednostajnym krokiem to nikt cię nie potrąci (mimo, że pozornie może wyglądać jakby na ciebie polowali). Taxi – nieprawdopodobnie tanie i wszędzie dostępne praktycznie bez czekania. Jako pasażer najlepiej podaj adres na kartce i zamknij oczy.  Jedyne pierwszeństwo przejazdu wynika z tego kto jest pierwszy na krzyżowaniu, nie uznaje się pasów (w ogóle!), w nocy wiele samochodów jeździ bez świateł lub na postojowych z lewej strony, taksówkarze uwielbiają z pełną szybkością mijać samochody, przechodniów i inne przeszkody dosłownie o centymetry… . Nie widzieliśmy jednak wypadków. Tanie i dobre metro obejmuje większą część turystycznie ważnego Buenos. Czasem warto pojechać gdzieś metrem i dojechać taxi (jeśli zbyt daleko na piechotę). Autobusy są ale ich nie poznaliśmy.
  5. Bezpieczeństwo. Argentyńczycy z „klasy średniej” często twierdzą, że Buenos jest pełne cwaniaków i oszustów. Myśmy mieli generalne wrażenie dużego bezpieczeństwa na ulicach. Bardzo dużo widocznej policji i różnych służb ochrony wskazuje jednak, ze jest tu jakaś cienka granica. Tzw „ubogie dzielnice” chyba realnie bywają niebezpieczne po zmroku (Aldona przeżyła nawet jakiś „atak”- na szczęście niegroźny w skutkach). Ścisłe centrum z pewnością pełne jest kieszonkowców bo ludzie chodzą z torbami i plecakami ogarniętymi mocno ramionami na brzuchu. Myśmy – poza przygodą Aldony – nie widzieli jednak niczego co sprawiałoby wrażenie choćby cienia zagrożenia podobnego do tego co jest w wielu dzielnicach w Warszawie (żadnych „napakowanych” grupek, nikt nikomu nie wyrwał torebki na ulicy, żadnych niespokojnych pijanych czy narkomanów, żadne dzieciaki nigdzie się nie szarpały, nikt nie terroryzował metra, zero agresywnych żebraków itp.). Wiele osób wyraźnie bezinteresownie życzliwych i pomocnych, co jak wiadomo budzi w nas – Polakach – silną nieufność ale we mnie też i tęsknotę.

 janusz

PS. Część III „Instrukcji” będzie wokół tanga.