Posts Tagged ‘Club Fulgor’

Najlepsza milonga z najgorszym parkietem i fatalnym nagłośnieniem oraz z historycznym braterstwem narodów

23 Maj, 2012

Chciałem pojechać do Confiteria Ideal bo po pierwsze nie wyobrażam sobie wyjechać z Mekki tanga i nie być w stuletniej Confiterii, a po drugie mam ogromny sentyment do tego zwariowanego miejsca, gdzie przychodzą tangowi odmieńcy, kelnerzy w białych smokingach podają lurowatą kawę, a najnowsza muzyka zatrzymała się pół wieku temu. Tylko, że to cholernie daleko i taxi w drugiej taryfie kosztuje tyle co obiad, a jutro mogę pojechać metrem na milongę popołudniową (od 15.00), a prócz tego Joanna zadzwoniła specjalnie z Rio, żebym koniecznie poszedł do „dziesiątki”, bo we wtorki jest najlepsza (tak naprawdę we wtorki nie ma „dziesiątki” ale chodziło o Club Fulgor). Niezbyt często kieruję się Asinymi sugestiami (najwyżej kilka razy w tygodniu), więc w ramach realizowania standardów wolności osobistej postanowiłem podjechać do młodzieżowego Klubu Fulgor na „Milongę de la gente joven”.

Właściwie poza dwiema parami i „ruskim gangsterem” Ormianki wszyscy tańczyli dobrze, bardzo dobrze albo świetnie. Jednak to nie Argentyna przodowała. Owszem były jakieś dwie młode pary nauczycielskie w stylu nuevo i wywijały ze sobą niesamowite rzeczy (całkowicie w stylu sportowego wyczynu), ale poza nimi (a dla mnie przed nimi) najfajniej tańczyły Europejki, zwłaszcza jedna Węgierka, a zaraz potem czarne Amerykanki i Amerykanie. Później Koreanki, a dopiero dalej Argentynki, Urugwajka itd. Jestem pewien, że to efekt systematycznego brania lekcji, na co większości miejscowych po prostu nie stać (o ile nie wiążą się z tangiem zawodowo). Dla mnie był to pierwszy wieczór od ponad dwóch tygodni kiedy nie dusiłem się i nie kasłałem. Tańczyłem bardzo dużo i z przyjemnością. Niestety w Fulgor jest jakościowo beznadziejne nagłośnienie więc muzykę ustawia się bardzo głośno, żeby można było coś wysłyszeć, a jednocześnie wszyscy wrzeszczą, bo muzyka jest bardzo głośno, więc nie słychać muzyki i podkręcają ją jeszcze głośniej, więc wszyscy wrzeszczą jeszcze głośniej… W dodatku niski strop i charakterystyczny dla Buenos brak wentylacji,  po godzinie spowodował taką nieprzeciętną łaźnię, że na lastrykowej podłodze wykraplała się masa wody z oddechów i parujących ciał. W konsekwencji parkiet najpierw najbardziej śliski w mieście stał się najbardziej tępym w mieście…

Jak prawie na każdej milondze ktoś obchodził urodziny i tańczono odbijanego.

Obrazek

W ostatecznym bilansie było jednak  ogromnie atrakcyjnie kręcić z fajnie i różnorodnie  tańczącymi laskami. Przy okazji zakolegowałem się z Ormianką, a jej facet okazał się nie ruskim gangsterem, a francuskim pozerem.

 

To zdumiewające jak kilka odległych ale podobnych w swojej naturze doświadczeń historycznych jest w stanie od razu zbliżyć do siebie i to bez roztrząsania o co chodzi. Po dwóch wieczorach rozstawaliśmy się już czując wzajemną bliskość i jakiś rodzaj niewypowiedzianego antystalinowskiego i antytureckiego braterstwa.

Czas mija niepostrzeżenie

6 Maj, 2012

Jakaś lekko depresyjna ta dzisiejsza niedziela. Chmurno, chłodno, smutno. Aldonę boli gardło i atakuje ją „zimno”, Joanna przespała śniadanie (fakt, że jako jedyna była w nocy na milondze) a teraz pokasłuje i pochrumkuje, Arnaud czegoś niezadowolony z francuskiego internetowego systemu głosowania w wyborach, ja – mimo drugiej kawy – zapadam co chwila w stupor. W dodatku okazuje się, że w całym naszym dizajnerskim i jupiszonowskim mieszkaniu nie ma ani jednego wygodnego sprzętu do siedzenia i przez takie codzienne życie coraz bardziej boli mnie  rzyć i nad nią.

ObrazekObrazek

Ostatnio było ciepło i parno. Dla mnie ledwie do zniesienia, choć preferencje klimatyczne są wśród nas podzielone. Wszystko się lepiło, pranie nie schło. W metrze naprzemienne duszno-gorące porywy wichru o metaliczno-oleistym zapachu i huragany lodowatego zakurzonego przeciągu, pędzącego z jakichś wagonowych okien, z jakichś klimatyzatorów, z jakichś kolejowych katakumb.
W tym roku (wraz ze wzrostem cen taksówek) „Subte” i nogi stały się dominującymi środkami dla przemieszczania się. Bilet kosztuje 2,5 peso i można na nim jechać tak długo, aż wreszcie wyjdzie się na górę. Niestety linii jest tylko siedem i nie pokrywają centralnego Buenos nawet w przybliżeniu. Bywa więc, że trzeba gdzieś przedrałować dodatkowe 15 albo 25 przecznic. Niemal na każdym przystanku wsiadają mikrohandlarze – w tym wiele dzieci – i błyskawicznie roznoszą (kładąc na kolanach podróżnych) rozmaite  drobiazgi: chusteczki do nosa, długopisy, horoskopy, plany miasta itp. Następnie szybko wszystko zbierają bez słowa licząc, że ktoś z podróżnych kupi coś z litości (ceny oczywiście wyższe niż w sklepach). Jeśli zapłacisz tych kilka peso za coś tam, dzieciak przybija „piątkę”, rzuca ci się na szyję i cmoka w policzek. Możesz wówczas naprawdę z bliska poczuć jak pachnie świat „cartonieros” – zbieraczy i selekcjonerów ulicznych śmieci i odpadków. Zdaje się, że Argentyńczycy w ramach jakiejś solidarności społecznej doceniają takie działanie jako „pracę”, a nie „żebractwo”.
Wczoraj do naszego wagonu wszedł niewidomy chłopak, taszcząc gitarę elektryczną, głośnik ze wzmacniaczem, białą laskę i czapkę na drobne, po czym odstawił wirtuozerski koncert na długości kilku przystanków. Na koniec z przedziwną precyzyjną sprawnością japońskiego mistrza ceremonii parzenia herbaty zbierał pieniądze idąc do wyjścia z wagonu i taszcząc to wszystko omotany kablami, jednocześnie pogrywając jedną ręką na gitarze kawałki jakich nie powstydziłby się zawodowy rockman. Koleś otrzymał w nagrodę prawdziwy aplauz i garść miedziaków.

Obrazek

Nawet nie wiem kiedy minęły ostatnie doby. Żeby jakoś połapać się w mnogości działań i miejsc oraz zwiększyć prawdopodobieństwo, że będziemy się jakoś widywać założyliśmy kalendarz, do którego wpisujemy planowane lekcje (część z nich jest w domu więc trzeba „rezerwować” przestrzeń), milongi czy wspólne kolacje. Najczęściej śpimy krótko ale dwa razy na dobę, co u mnie potęguje i tak już silne odczucie nierzeczywistego upływu czasu (z różnych powodów wciąż żyję w połowie w czasie Buenos, a w części w czasie polskim, w dodatku wordpress jest zaprogramowany na jeszcze inny czas i nie umiem tego zmienić).

Każdego dnia nie mogę wyjść ze zdumienia nad miejscową specyfiką systemu finansowego. Znowu mam za sobą dwie godziny zmarnowane na nieudaną próbę przemiany dolarów w peso. Nie chcę już tego opowiadać ale to historie prawie nie do uwierzenia. Ograniczę się tylko do jednego detalu spośród całej serii zaskoczeń – w piątek w „naszym” banku otrzymałem numerek do okienka z wymianą waluty i po pół godzinie braku wszelkiego ruchu właściwej mi kolejki  „M” z trudem  uzyskałem informację, że wymienią mi moje dolary ale … tylko prawdopodobnie a za to „z pewnością” nie przed … wtorkiem! Do tego w odpowiedzi na moje pytanie „skąd dziś mogę wziąć peso” uzbrojona ochrona stanowczo usunęła mnie z „pola obsługi” do „pola oczekiwania na wezwanie”.
Z punktu widzenia Polaka w Buenos problem  z wymianą forsy ma konkretne konsekwencje. Płacąc kartą lub ciągnąc z bankomatu tracisz 5-8% na kursie wobec wymiany USD – peso, co przy kilku tysiącach dolarów wydanych przez miesiąć przekłada się np. na kolejną parę butów, które masz lub właśnie ich nie masz. W dodatku w niektórych miejscach proponują ci płatność gotówką w USD po kursie czarnorynkowym, czyli 25-30% lepszym niż płacenie kartą (więc też warto USD ze sobą tu nosić). Wczoraj właśnie z powodu zostawienia wszystkich USD w domu ominęła mnie okazja kupienia wody toaletowej w eleganckim sklepie „Juleriaque” w Abasto po przeliczniku 5,25 peso za dolara (zapłaciłem kartą z przelicznikiem 4,1 peso za dolara :-/

Obrazek

Zebraliśmy też kilka doświadczeń kulinarnych. Najpierw, kolejny raz przekonaliśmy się, że najlepsze knajpy w Buenos, to takie, których w ogóle nie widać, a jak już się je odkryje, to trudno sforsować zamknięte drzwi (patrz: case Parilla Cayetano w 2008 roku). Przez ponad tydzień szukaliśmy nagradzanej rok po roku w konkursach kulinarnych knajpki – Las Pizarras (Thames 2296) – na ulicy nieopodal naszego mieszkania w dodatku chodząc nią dwa razy dziennie z „otwartymi oczami” („będziesz szedł Thames w kierunku Plaza Italiano? Miej oczy otwarte na tę knajpkę !”) – bezskutecznie. Gdy wreszcie udało się ją przypadkiem zlokalizować, okazało się, że bez rezerwacji zapomnij. Gdy następnego dnia chcieliśmy zrobić rezerwację nikt nam nie otworzył drzwi (w głębi paliło się światło), ani nikt nie zechciał odebrać telefonu. Jeśli chcesz zjeść u nas kolację, po prostu postaraj się, wykaż odpowiednią determinację. Nie idziemy drogą tandetnego marketingu – mówi Szef Kuchni.

Obrazek

Obrazek
W zastępstwie poszliśmy do eleganckiej „Puro Arrabal” (Thames 1914). Zignorowaliśmy oczywisty sygnał negatywny – estetyczne nawiązania do tanga – i w konsekwencji naszej ślepoty dostaliśmy wysuszone i przypalone steki, a Aldona zamiast z jagnięciną dostała ravioli ze szpinakiem. Za to mieliśmy trzy gatunki oliwy z detaliczną instrukcją, która do ciabaty, która do sałatki, a która … już zapomniałem do czego. Producent oliwy był jednocześnie producentem wyjątkowego wina, a bukiety oliwy i wina wspaniale się uzupełniały, czy może równoważyły … w każdym razie trzeba było – z pewnością – za ten magiczny efekt coś zapłacić ekstra.

Obrazek

Z kolei w nagrodę przytomności umysłu – innego dnia – obok Abasto trafiliśmy na skromną bardzo przyjemną restaurację plus internetowy sklep rybny „Solo Pescados” („Same Ryby”) http://www.solo-pescados.com/ .

Obrazek

Wielka porcja świeżuteńkiej grillowanej ryby (potrafią zrobić ją 5-10 sekund za punktem krytycznym surowości, co daje cudowny smak i soczystość), wielka porcja znakomitego ryżu z owocami morza, świeża wielka mix-salat dla dwóch osób (wystarczyłaby pojedyncza), chrupiące pieczywo, butelka białego wina Chablis (z tych tańszych ale bardzo smacznego) = 184 peso.  Trochę boli ale do dziś to najlepsze jedzenie w Buenos jakie mieliśmy.

Obrazek

Kilka dni temu donosiłem, że A&A otworzyli „puszkę Pandory”. W domu poniewiera się coraz więcej woreczków z butami, sukienek, topów oraz męskich spodni „dla prawdziwych tangueros” (spodnie zasługują na oddzielny wpis ale najpierw musimy pójść na lunch itd.).

W sprawie milong nie wydarzyło się nic szczególnego. Dziś w nocy A&A i ja odmówiliśmy wyjścia, a Asia pojechała (dla bezpieczeństwa TAXI) na „Milongę 10” do Club Fulgor. Podobno byli sami młodzi lokalni wymiatacze na poziomie „europejskie mistrzostwo+”, a Asi nie szło zanadto (co mnie nie dziwi w kontekście „umiarkowanej” ilości wypitego w tym dniu wina). Teraz ćwiczy z Tate na dole w pokoju dziennym.

W piątek byliśmy wszyscy w Villa Malcolm (ostatni raz, ostatni raz, ostatni raz do cholery) na Tangocool  (o czym donosiłem na fb i teraz przytaczam niżej dla porządku).
Wyjścia do Villa Malcolm na Tangocool nie zaliczam do udanych (no ale jak płaci się 20 peso w tej powszechnej drożyźnie, to czego się spodziewać). Przede wszystkim wróciłem obolały jakby obito mnie kijami . Wcześniej odbyłem lekcję indywidualną z Vilmą Vega, która postanowiła przypomnieć mi czego uczyła mnie przed laty na temat naturalnego ruchu bez napięcia, ruchu skupionego na klarownym prowadzeniu, oczyszczonym z obciążających dodatków. Niby nic: proste kroki „on time”, „double time”, outside on left i on right, on time and double time, kross podczas double time outside, back ocho and thre steps forward in double time… “You don’t remember steps? As always Osito? O.K. Do, what you want but … LEAD me! I do not want to think what you want to do! I want be LEADED!!! Osito! LESS TENSION!!! DO NOT ADD NOT NESSESERY MOVES!!! Osito! You dance very, very well but … not with me!  LESS TENSION!!! Well, now is correct! Osito! LEAD ME and not shake me!  I AM PREGNANT! DO NOT SHAKE ME! Si, Osito, bueno! Now you care me, bueno Osito! Lead every signiora as pregnant. This was good lesson! See you on Monday!” Cmok.
Już zaraz gdy przestygłem po lekcji czułem, że to odchoruję ale po kilku tandach w Villi Malcolm z partnerkami, dającymi się prowadzić niejako w stanie nieważkości, z każdą chwilą czułem coraz więcej, przyczepów, kosteczek, ścięgien, mięśni, żył i struktur anatomicznych o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Co gorsza nie miałem pojęcia, że tak cholernie mogą one boleć zwłaszcza w wyniku naturalnego poruszania się bez zbędnego wysiłku. W dodatku lastrykowy parkiet jakiś taki bez talku i tępy wykręcał stawy…
Muzyka bardzo energetyczna i dość szybka (ale żadnego nuevo). Zdaniem Aldony trochę jak na zabawie w remizie. Cabeceo tylko dla zainteresowanych takimi starociami (czyli turystów). Miejscowa młodzież po prostu się zna i wyrywa się też tak po prostu. Nie było wielkiego tłoku ale za to niezły młodzieżowy bałagan na parkiecie. Trzeba jednak przyznać, że obyło się bez większych kolizji, a ci którzy wywijali – umieli to robić.
Przyjemnie było spotkać się w większym gronie: nasza czwórka, Szymon z Joanną i Eugenia z Sebastianem.  Chyba nikt z nas – poza Asią – nie miał szczególnego parcia na parkiet. A&A oraz E&S poszli trochę wcześniej. My zostaliśmy do końca ale więcej gadając i obserwując niż tańcząc. Już mnie nikt nie wyciągnie do Villa Malcolm – to nie dla mnie.

Obrazek

Wróciliśmy spacerkiem przez miasto pulsujące życiem jak w ciepły, wakacyjny wieczór, a nie jesienią.

Za to czwartkowa milonga Nino Bien (Centro Region Leonesa) zachwycająca.

ObrazekObrazek

To milonga z tradycjami gdzie przychodzi wielu Portenos i bywają stare legendy klasycznego tanga. Było relatywnie niewielu turystów. Kilka grupek bardzo zużytych facetów, którzy sprawiali wrażenie jakby nigdy nie skalali się uczciwą pracą, a każdą noc spędzali pijąc tani alkohol, rechocząc przy ordynarnych dowcipach, oceniając laski i stopień ich skandalicznego starzenia się, uwodząc turystki i opowiadając sobie wzajemnie szczegóły w kółko tych samych ostatnich – sprzed 20 lat – sukcesów. Trochę wystrojonych w prowincjonalnie wieczorowym stylu samotnych kobiet, których świetność przeminęła w objęciach tangowych Piotrusiów Panów dziś zainteresowanych bardziej dżinem niż ich abrazo. Sporo elegancko ubranych par: one w czarnych koronkach lub szyfonach, oni w garniturach i białych koszulach rozpiętych na głębokość 4 guzików i ukazujących bujne siwiejące kudły na  tle torsów o barwie cygarowego tytoniu. Twarze proste i nieco harde, dłonie spracowane, skóra charakterystyczna dla osób od lat pracujących na powietrzu. Trzech mistrzów sprzed pół wieku, rozrzuconych po sali w idealnie zrównoważony sposób i przyjmujących wyrazy szacunku od kolejnych mężczyzn ale przede wszystkim od kobiet w sposób nieco podobny do obrazków z „Ojca Chrzestnego”. Na głównym miejscu na sali v/v wejścia, ze złotymi sygnetami na palcach, wulkanem krwistej chusteczki wyskakującej z kieszonki na piersi czarnego garnituru, obowiązkowo rozpietą białą koszulą, brylantyną na włosach i miną mafioso z lat 30., w otoczeniu czarujących dam w średnim wieku (!) siedział sam Francisco Forquera, którego pokaz z innego czasu i miejsca poniżej:

Muzyka absolutnie klasyczna, z energią ale zmuszająca do odrobiny pokombinowania w tłoku. W szczycie wieczoru przestrzeń zapchana „jak w Buenos” i żadnych kolizji czy zakorkowań ruchu (przez wieczór miałem dwie minimalne obcierki z własnej nieostrożności)! Znakomity drewniany parkiet z desek cudownie śliski.
Rozsadzenie gości nie było tradycyjne z podziałem na różnopłciowe strony ale dawało się wyróżnić sektory, obszary skupiające Panie lub Panów lub pary i większe towarzystwa. Cabeceo obowiązkowe, choć wspomagane męskimi przechadzkami między stolikami – ręce w kieszeniach, ramiona lekko uniesione, brylantyna we włosach, krok kołyszący, brew uniesiona, oko taksujące damskie zainteresowanie. Sam też spróbowałem (poza brylantyną) – zadziałało.

Obrazek
Joanna miała ogromne powodzenie i wróciła jakby nieco mniej chora ;-). A&A jak zwykle w swoim gronie (choć w nawiasie można donieść, że Aldona zaczyna potańcowywać z „obcymi”). Ja wybrałem odległą miejscówkę wśród miejscowych pijaczków i amancików i co dawało znakomity ogląd skomplikowanych relacji społecznych rozgrywających się między bywalcami. Obok kilku sukcesów otrzymałem też od tanguer z miejscowej elity dwie subtelne i grzeczne odmowy na odległość. Ale też spotkał mnie wielki komplement. Gdy zacząłem się zbierać, zapłaciłem za swoją kawę i wodę 24 peso i wróciłem do stolika aby zmienić buty zastałem na moim krześle siedzącą damę koło 45, czarna suknia na wysportowanej sylwetce, głębokie zmarszczki wokół błękitnych oczu, burza mocno utlenionego blond i jakaś śmiała nawijka po hiszpańsku. Wolno i wyraźnie po angielsku powiedziałem jej że nie mówię po hiszpańsku. Natychmiast spytała mnie „englisz?”. Si Seniora odparłem, „I speak English”. Chwyciła mnie mocno i stanowczo za przegub ręki i machnęła głową ku parkietowi. „Dans” – powiedziała stanowczo przechodząc gładko na angielski.

To była bardzo, bardzo przyjemna tanda. I wieczór.