Posts Tagged ‘food’

Absolutnie najgorszy wieczór. Jak dotąd.

12 Maj, 2012

Po kilku dniach obłożnego – jak się okazało – chorowania, wróciłem do pionu. Choć ja jeszcze na antybiotykach, a Arnaud właśnie rozpoczął swoją kolej, to zapowiadało się na pierwszy „od dawna” wspólny wieczór na milongowym chodzie. Postanowiliśmy podążyć za sugestią Cristiny i wybrać się na prawdziwie lokalną, elegancką tangową zabawę w clubie Cirkulo Trovador, Av. del Libertador 1031.

Obrazek

Przełożyliśmy nawet wcześniej zaplanowane na dziś wspólne wyjście z Eugenią i Sebastianem. Zdrzemnęliśmy się, odpicowaliśmy i o północy w dobrych nastrojach złapaliśmy taksówkę. Facet wyrzucił nas nie dokładnie pod adresem tylko na rogu ulicy, twierdząc, że wystarczy przejść przez światła, a on musiałby daleko okrążać, bo tu jeden kierunek, więc po co nabijać licznik. Zawsze miło zaoszczędzić kilka peso, więc podziękowaliśmy i w tę zimną jesienną noc potruchtaliśmy pod wskazany blok. Ale okazało się, że to Libertador 1030, a nie 1031. niby różnica jednego numeru ale w Buenos to nie byle co. Do 1031 trzeba przejść na nieparzystą stronę – to nie problem. Tylko, że na nieparzystej stronie jak okiem sięgnąć i w prawo i w lewo płot z kutego żelaza, a za nim tereny zielone i żadnych, żadnych cholernych budynków. Joanna wyciągnęła GPS, który niezwłocznie nas poinformował, że właśnie stoimy przed właściwym adresem. No, dobra więc po prostu trzeba znaleźć gdzieś bramę i jakiś budynek za bramą nadający się aby nazwać go Cirkulo Trovador (pewnie okrągły?). Po chwili marszu wzdłuż płotu, zdaliśmy sobie sprawę, że to może być beznadziejne – Argentyna to naprawdę duży kraj, w którym kilkadziesiąt rodzin trzyma w rękach własność do terenów wielkości mniej więcej dowolnie wybranych kilku krajów europejskich. Iść wzdłuż płotu do bramy, a później od bramy do „Cirkulo” może zabrać resztę nocy. Złapaliśmy więc znowu taksówkę i omówiliśmy sprawę z fachowcem (tzn. oni omówili, a ja się ogrzewałem, bo noc dziś cholernie zimna). Gość nie miał pewności ale z różnych poszlak wynikało, że brama i docelowe miejsce jest poza obszarem stolicy… . W tej sytuacji z bólem zrezygnowaliśmy (ale doświadczeni dwutygodniowym już pobytem znamy też ból alternatywny – ból płaconych rachunków). Dokąd zatem? Mimo protestów Joanny przegłosowaliśmy La Virutę – bo blisko domu i powrót na piechotę, bo nie byliśmy, a chyba trzeba ją zobaczyć, bo alternatywą jest coś co znamy.

 Obrazek

 

Obrazek

Zanim zdążyliśmy zmienić buty, do Joanny dodygotał i ustawił się na warcie co najmniej stuletni starzec, próbując nawet pomagać jej wyciągać buciki z woreczka aby było sprawniej i szybciej i żeby już mógł ją zdesantować. Poczym to zrobił, a na koniec oddygotał w poszukiwaniu kolejnej młodszej o kilka epok historycznych damy. Gdy spytaliśmy Asi jak jej było, odparła oburzona, że „on przecież w każdej chwili może umrzeć, więc jak można mu odmówić?!”.

Oczywiście sfrustrowani nieudanym początkiem wieczoru zamówiliśmy kolację i wino, co sfrustrowało nas jeszcze bardziej.

O którejś odbył się estradowy pokaz tanga. Oczywiście kolejni niesamowicie sprawni tancerze. Jednocześnie wyglądało to tak jakby postanowili publicznie połamać kręgosłupy i kończyny swoim partnerkom. Strasznie dużo cyrkowych wprost akrobacji, siły, agresji i zero wdzięku…

 

Obrazek

 

Siedzieliśmy z A&A przygnębieni i prawie nie tańcząć. Joanna jak zwykle miała prawdziwą kolejkę absztyfikantów. Ostatni choć młodziutki, to też w dygocie jak ten pierwszy starzec. Upalony do białości. Na tym postanowiliśmy zakończyć.

 Obrazek

Eugenia mówi o La Virucie, że jej jedynym atutem jest smaczna biała kawa i słodki rogalik. Nie mogę potwierdzić. Ani zaprzeczyć. Mogę za to wymienić, co z pewnością NIE jest ATUTEM La Viruty:

1/ restauracyjne menu – żarcie jest paskudne, wina również

2/ układ sali – nie sprzyja komunikacji między uczestnikami, ze dwadzieścia stolików jest potrącanych przez mężczyzn ciągnących nieprzerwanym strumieniem do kibla i z powrotem

3/ nagłośnienie – praktycznie uniemożliwia rozmowy, a konferansjer zapowiadający wszystko w stylu amerykańskich gali bokserskich pogłębia problem

4/ muzyka – właściwa milonga jest przerywana pokaźnymi blokami innej muzyki tanecznej (salsy i rock and rolla)

5/ parkiet – twardy kamień, który da się znieść ale na obrzeżach jest dramatycznie tępy, wielu niedoświadczonych, za to szalejących uczestników (bałagan i kolizje)

6/ słodycze, drobne słone przekąski i guma do żucia – sprzedawane przez starszego pana w męskiej toalecie na przemian z wydzielaniem klientom papieru…

7/ … starczy

Czas mija niepostrzeżenie

6 Maj, 2012

Jakaś lekko depresyjna ta dzisiejsza niedziela. Chmurno, chłodno, smutno. Aldonę boli gardło i atakuje ją „zimno”, Joanna przespała śniadanie (fakt, że jako jedyna była w nocy na milondze) a teraz pokasłuje i pochrumkuje, Arnaud czegoś niezadowolony z francuskiego internetowego systemu głosowania w wyborach, ja – mimo drugiej kawy – zapadam co chwila w stupor. W dodatku okazuje się, że w całym naszym dizajnerskim i jupiszonowskim mieszkaniu nie ma ani jednego wygodnego sprzętu do siedzenia i przez takie codzienne życie coraz bardziej boli mnie  rzyć i nad nią.

ObrazekObrazek

Ostatnio było ciepło i parno. Dla mnie ledwie do zniesienia, choć preferencje klimatyczne są wśród nas podzielone. Wszystko się lepiło, pranie nie schło. W metrze naprzemienne duszno-gorące porywy wichru o metaliczno-oleistym zapachu i huragany lodowatego zakurzonego przeciągu, pędzącego z jakichś wagonowych okien, z jakichś klimatyzatorów, z jakichś kolejowych katakumb.
W tym roku (wraz ze wzrostem cen taksówek) „Subte” i nogi stały się dominującymi środkami dla przemieszczania się. Bilet kosztuje 2,5 peso i można na nim jechać tak długo, aż wreszcie wyjdzie się na górę. Niestety linii jest tylko siedem i nie pokrywają centralnego Buenos nawet w przybliżeniu. Bywa więc, że trzeba gdzieś przedrałować dodatkowe 15 albo 25 przecznic. Niemal na każdym przystanku wsiadają mikrohandlarze – w tym wiele dzieci – i błyskawicznie roznoszą (kładąc na kolanach podróżnych) rozmaite  drobiazgi: chusteczki do nosa, długopisy, horoskopy, plany miasta itp. Następnie szybko wszystko zbierają bez słowa licząc, że ktoś z podróżnych kupi coś z litości (ceny oczywiście wyższe niż w sklepach). Jeśli zapłacisz tych kilka peso za coś tam, dzieciak przybija „piątkę”, rzuca ci się na szyję i cmoka w policzek. Możesz wówczas naprawdę z bliska poczuć jak pachnie świat „cartonieros” – zbieraczy i selekcjonerów ulicznych śmieci i odpadków. Zdaje się, że Argentyńczycy w ramach jakiejś solidarności społecznej doceniają takie działanie jako „pracę”, a nie „żebractwo”.
Wczoraj do naszego wagonu wszedł niewidomy chłopak, taszcząc gitarę elektryczną, głośnik ze wzmacniaczem, białą laskę i czapkę na drobne, po czym odstawił wirtuozerski koncert na długości kilku przystanków. Na koniec z przedziwną precyzyjną sprawnością japońskiego mistrza ceremonii parzenia herbaty zbierał pieniądze idąc do wyjścia z wagonu i taszcząc to wszystko omotany kablami, jednocześnie pogrywając jedną ręką na gitarze kawałki jakich nie powstydziłby się zawodowy rockman. Koleś otrzymał w nagrodę prawdziwy aplauz i garść miedziaków.

Obrazek

Nawet nie wiem kiedy minęły ostatnie doby. Żeby jakoś połapać się w mnogości działań i miejsc oraz zwiększyć prawdopodobieństwo, że będziemy się jakoś widywać założyliśmy kalendarz, do którego wpisujemy planowane lekcje (część z nich jest w domu więc trzeba „rezerwować” przestrzeń), milongi czy wspólne kolacje. Najczęściej śpimy krótko ale dwa razy na dobę, co u mnie potęguje i tak już silne odczucie nierzeczywistego upływu czasu (z różnych powodów wciąż żyję w połowie w czasie Buenos, a w części w czasie polskim, w dodatku wordpress jest zaprogramowany na jeszcze inny czas i nie umiem tego zmienić).

Każdego dnia nie mogę wyjść ze zdumienia nad miejscową specyfiką systemu finansowego. Znowu mam za sobą dwie godziny zmarnowane na nieudaną próbę przemiany dolarów w peso. Nie chcę już tego opowiadać ale to historie prawie nie do uwierzenia. Ograniczę się tylko do jednego detalu spośród całej serii zaskoczeń – w piątek w „naszym” banku otrzymałem numerek do okienka z wymianą waluty i po pół godzinie braku wszelkiego ruchu właściwej mi kolejki  „M” z trudem  uzyskałem informację, że wymienią mi moje dolary ale … tylko prawdopodobnie a za to „z pewnością” nie przed … wtorkiem! Do tego w odpowiedzi na moje pytanie „skąd dziś mogę wziąć peso” uzbrojona ochrona stanowczo usunęła mnie z „pola obsługi” do „pola oczekiwania na wezwanie”.
Z punktu widzenia Polaka w Buenos problem  z wymianą forsy ma konkretne konsekwencje. Płacąc kartą lub ciągnąc z bankomatu tracisz 5-8% na kursie wobec wymiany USD – peso, co przy kilku tysiącach dolarów wydanych przez miesiąć przekłada się np. na kolejną parę butów, które masz lub właśnie ich nie masz. W dodatku w niektórych miejscach proponują ci płatność gotówką w USD po kursie czarnorynkowym, czyli 25-30% lepszym niż płacenie kartą (więc też warto USD ze sobą tu nosić). Wczoraj właśnie z powodu zostawienia wszystkich USD w domu ominęła mnie okazja kupienia wody toaletowej w eleganckim sklepie „Juleriaque” w Abasto po przeliczniku 5,25 peso za dolara (zapłaciłem kartą z przelicznikiem 4,1 peso za dolara :-/

Obrazek

Zebraliśmy też kilka doświadczeń kulinarnych. Najpierw, kolejny raz przekonaliśmy się, że najlepsze knajpy w Buenos, to takie, których w ogóle nie widać, a jak już się je odkryje, to trudno sforsować zamknięte drzwi (patrz: case Parilla Cayetano w 2008 roku). Przez ponad tydzień szukaliśmy nagradzanej rok po roku w konkursach kulinarnych knajpki – Las Pizarras (Thames 2296) – na ulicy nieopodal naszego mieszkania w dodatku chodząc nią dwa razy dziennie z „otwartymi oczami” („będziesz szedł Thames w kierunku Plaza Italiano? Miej oczy otwarte na tę knajpkę !”) – bezskutecznie. Gdy wreszcie udało się ją przypadkiem zlokalizować, okazało się, że bez rezerwacji zapomnij. Gdy następnego dnia chcieliśmy zrobić rezerwację nikt nam nie otworzył drzwi (w głębi paliło się światło), ani nikt nie zechciał odebrać telefonu. Jeśli chcesz zjeść u nas kolację, po prostu postaraj się, wykaż odpowiednią determinację. Nie idziemy drogą tandetnego marketingu – mówi Szef Kuchni.

Obrazek

Obrazek
W zastępstwie poszliśmy do eleganckiej „Puro Arrabal” (Thames 1914). Zignorowaliśmy oczywisty sygnał negatywny – estetyczne nawiązania do tanga – i w konsekwencji naszej ślepoty dostaliśmy wysuszone i przypalone steki, a Aldona zamiast z jagnięciną dostała ravioli ze szpinakiem. Za to mieliśmy trzy gatunki oliwy z detaliczną instrukcją, która do ciabaty, która do sałatki, a która … już zapomniałem do czego. Producent oliwy był jednocześnie producentem wyjątkowego wina, a bukiety oliwy i wina wspaniale się uzupełniały, czy może równoważyły … w każdym razie trzeba było – z pewnością – za ten magiczny efekt coś zapłacić ekstra.

Obrazek

Z kolei w nagrodę przytomności umysłu – innego dnia – obok Abasto trafiliśmy na skromną bardzo przyjemną restaurację plus internetowy sklep rybny „Solo Pescados” („Same Ryby”) http://www.solo-pescados.com/ .

Obrazek

Wielka porcja świeżuteńkiej grillowanej ryby (potrafią zrobić ją 5-10 sekund za punktem krytycznym surowości, co daje cudowny smak i soczystość), wielka porcja znakomitego ryżu z owocami morza, świeża wielka mix-salat dla dwóch osób (wystarczyłaby pojedyncza), chrupiące pieczywo, butelka białego wina Chablis (z tych tańszych ale bardzo smacznego) = 184 peso.  Trochę boli ale do dziś to najlepsze jedzenie w Buenos jakie mieliśmy.

Obrazek

Kilka dni temu donosiłem, że A&A otworzyli „puszkę Pandory”. W domu poniewiera się coraz więcej woreczków z butami, sukienek, topów oraz męskich spodni „dla prawdziwych tangueros” (spodnie zasługują na oddzielny wpis ale najpierw musimy pójść na lunch itd.).

W sprawie milong nie wydarzyło się nic szczególnego. Dziś w nocy A&A i ja odmówiliśmy wyjścia, a Asia pojechała (dla bezpieczeństwa TAXI) na „Milongę 10” do Club Fulgor. Podobno byli sami młodzi lokalni wymiatacze na poziomie „europejskie mistrzostwo+”, a Asi nie szło zanadto (co mnie nie dziwi w kontekście „umiarkowanej” ilości wypitego w tym dniu wina). Teraz ćwiczy z Tate na dole w pokoju dziennym.

W piątek byliśmy wszyscy w Villa Malcolm (ostatni raz, ostatni raz, ostatni raz do cholery) na Tangocool  (o czym donosiłem na fb i teraz przytaczam niżej dla porządku).
Wyjścia do Villa Malcolm na Tangocool nie zaliczam do udanych (no ale jak płaci się 20 peso w tej powszechnej drożyźnie, to czego się spodziewać). Przede wszystkim wróciłem obolały jakby obito mnie kijami . Wcześniej odbyłem lekcję indywidualną z Vilmą Vega, która postanowiła przypomnieć mi czego uczyła mnie przed laty na temat naturalnego ruchu bez napięcia, ruchu skupionego na klarownym prowadzeniu, oczyszczonym z obciążających dodatków. Niby nic: proste kroki „on time”, „double time”, outside on left i on right, on time and double time, kross podczas double time outside, back ocho and thre steps forward in double time… “You don’t remember steps? As always Osito? O.K. Do, what you want but … LEAD me! I do not want to think what you want to do! I want be LEADED!!! Osito! LESS TENSION!!! DO NOT ADD NOT NESSESERY MOVES!!! Osito! You dance very, very well but … not with me!  LESS TENSION!!! Well, now is correct! Osito! LEAD ME and not shake me!  I AM PREGNANT! DO NOT SHAKE ME! Si, Osito, bueno! Now you care me, bueno Osito! Lead every signiora as pregnant. This was good lesson! See you on Monday!” Cmok.
Już zaraz gdy przestygłem po lekcji czułem, że to odchoruję ale po kilku tandach w Villi Malcolm z partnerkami, dającymi się prowadzić niejako w stanie nieważkości, z każdą chwilą czułem coraz więcej, przyczepów, kosteczek, ścięgien, mięśni, żył i struktur anatomicznych o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Co gorsza nie miałem pojęcia, że tak cholernie mogą one boleć zwłaszcza w wyniku naturalnego poruszania się bez zbędnego wysiłku. W dodatku lastrykowy parkiet jakiś taki bez talku i tępy wykręcał stawy…
Muzyka bardzo energetyczna i dość szybka (ale żadnego nuevo). Zdaniem Aldony trochę jak na zabawie w remizie. Cabeceo tylko dla zainteresowanych takimi starociami (czyli turystów). Miejscowa młodzież po prostu się zna i wyrywa się też tak po prostu. Nie było wielkiego tłoku ale za to niezły młodzieżowy bałagan na parkiecie. Trzeba jednak przyznać, że obyło się bez większych kolizji, a ci którzy wywijali – umieli to robić.
Przyjemnie było spotkać się w większym gronie: nasza czwórka, Szymon z Joanną i Eugenia z Sebastianem.  Chyba nikt z nas – poza Asią – nie miał szczególnego parcia na parkiet. A&A oraz E&S poszli trochę wcześniej. My zostaliśmy do końca ale więcej gadając i obserwując niż tańcząc. Już mnie nikt nie wyciągnie do Villa Malcolm – to nie dla mnie.

Obrazek

Wróciliśmy spacerkiem przez miasto pulsujące życiem jak w ciepły, wakacyjny wieczór, a nie jesienią.

Za to czwartkowa milonga Nino Bien (Centro Region Leonesa) zachwycająca.

ObrazekObrazek

To milonga z tradycjami gdzie przychodzi wielu Portenos i bywają stare legendy klasycznego tanga. Było relatywnie niewielu turystów. Kilka grupek bardzo zużytych facetów, którzy sprawiali wrażenie jakby nigdy nie skalali się uczciwą pracą, a każdą noc spędzali pijąc tani alkohol, rechocząc przy ordynarnych dowcipach, oceniając laski i stopień ich skandalicznego starzenia się, uwodząc turystki i opowiadając sobie wzajemnie szczegóły w kółko tych samych ostatnich – sprzed 20 lat – sukcesów. Trochę wystrojonych w prowincjonalnie wieczorowym stylu samotnych kobiet, których świetność przeminęła w objęciach tangowych Piotrusiów Panów dziś zainteresowanych bardziej dżinem niż ich abrazo. Sporo elegancko ubranych par: one w czarnych koronkach lub szyfonach, oni w garniturach i białych koszulach rozpiętych na głębokość 4 guzików i ukazujących bujne siwiejące kudły na  tle torsów o barwie cygarowego tytoniu. Twarze proste i nieco harde, dłonie spracowane, skóra charakterystyczna dla osób od lat pracujących na powietrzu. Trzech mistrzów sprzed pół wieku, rozrzuconych po sali w idealnie zrównoważony sposób i przyjmujących wyrazy szacunku od kolejnych mężczyzn ale przede wszystkim od kobiet w sposób nieco podobny do obrazków z „Ojca Chrzestnego”. Na głównym miejscu na sali v/v wejścia, ze złotymi sygnetami na palcach, wulkanem krwistej chusteczki wyskakującej z kieszonki na piersi czarnego garnituru, obowiązkowo rozpietą białą koszulą, brylantyną na włosach i miną mafioso z lat 30., w otoczeniu czarujących dam w średnim wieku (!) siedział sam Francisco Forquera, którego pokaz z innego czasu i miejsca poniżej:

Muzyka absolutnie klasyczna, z energią ale zmuszająca do odrobiny pokombinowania w tłoku. W szczycie wieczoru przestrzeń zapchana „jak w Buenos” i żadnych kolizji czy zakorkowań ruchu (przez wieczór miałem dwie minimalne obcierki z własnej nieostrożności)! Znakomity drewniany parkiet z desek cudownie śliski.
Rozsadzenie gości nie było tradycyjne z podziałem na różnopłciowe strony ale dawało się wyróżnić sektory, obszary skupiające Panie lub Panów lub pary i większe towarzystwa. Cabeceo obowiązkowe, choć wspomagane męskimi przechadzkami między stolikami – ręce w kieszeniach, ramiona lekko uniesione, brylantyna we włosach, krok kołyszący, brew uniesiona, oko taksujące damskie zainteresowanie. Sam też spróbowałem (poza brylantyną) – zadziałało.

Obrazek
Joanna miała ogromne powodzenie i wróciła jakby nieco mniej chora ;-). A&A jak zwykle w swoim gronie (choć w nawiasie można donieść, że Aldona zaczyna potańcowywać z „obcymi”). Ja wybrałem odległą miejscówkę wśród miejscowych pijaczków i amancików i co dawało znakomity ogląd skomplikowanych relacji społecznych rozgrywających się między bywalcami. Obok kilku sukcesów otrzymałem też od tanguer z miejscowej elity dwie subtelne i grzeczne odmowy na odległość. Ale też spotkał mnie wielki komplement. Gdy zacząłem się zbierać, zapłaciłem za swoją kawę i wodę 24 peso i wróciłem do stolika aby zmienić buty zastałem na moim krześle siedzącą damę koło 45, czarna suknia na wysportowanej sylwetce, głębokie zmarszczki wokół błękitnych oczu, burza mocno utlenionego blond i jakaś śmiała nawijka po hiszpańsku. Wolno i wyraźnie po angielsku powiedziałem jej że nie mówię po hiszpańsku. Natychmiast spytała mnie „englisz?”. Si Seniora odparłem, „I speak English”. Chwyciła mnie mocno i stanowczo za przegub ręki i machnęła głową ku parkietowi. „Dans” – powiedziała stanowczo przechodząc gładko na angielski.

To była bardzo, bardzo przyjemna tanda. I wieczór.

Rozkręcamy się

1 Maj, 2012

Wczorajszy dzień został naznaczony jakimś spóźnionym dżetlagiem. Joanna nie była w stanie niemal w ogóle spać ze względu na jakieś podrażnienie górnych dróg oddechowych i ogólne rozbicie. Z pierwszej części doby niewiele pamiętam prócz przyjemnego lunchu w domu:  wołowina z grillowej patelni, jakieś mega kaloryczne  francuskie piure z ziemniaków (ziemniaki, jajka, śmietana, masło, pieprz, peperoni), zielenina, grillowane bakłażany od Ormianina (Joanna), wino.
Aldona i Arnaud po drzemce skoczyli sobie do Mariano Galeano na kilkugodzinne praktiki przechodzące w milongę. My z Joanną za to do szpitala na weekendowy dyżur żeby poradzić coś na jej duszenie się. Może można uzyskać pomoc lekarską w każdym szpitalu – nie wiem. Odwiedziliśmy Hospital Britanico de Buenos Aires https://www.facebook.com/hospitalbritanico , bo Internet twierdził, że mówią tam po angielsku. Wszystko razem zabrało kilka godzin ale okazało się, że w pozornie nieuporządkowanej Argentynie publiczna służba zdrowia (przynajmniej ostry dyżur) jest na bardzo wysokim poziomie. Czysto, recepcja sprawnie i miło przyjmująca zgłoszenia (choć angielski bardzo basic), spokojnie czekający ludzie powszechnie dający bliskim dużo wsparcia i fizycznego kontaktu, pielęgniarka o szerokich uprawnieniach zrobienia pierwszego pogłębionego wywiadu z chorym oraz czule całująca pacjentkę jakby była jej siostrą, lekarka kompetentna, troskliwa i na koniec również z fizycznymi głaskami i całusami! Wszystko to dla obcokrajowca (po prostu osoby bez ubezpieczenia) za 240 peso (czyli ok. 200 zł).

Po wczorajszych przygodach dziś było dość późne śniadanie. A&A do szkoły nuevo – DNI na serię warsztatów i lekcję indywidualną. Ja do Vilmy http://www.estudiolaesquina.blogspot.com.ar/ na lekcję grupową i umówić się na program nauki milongi. Joanna została w domu na indywidualną lekcję z Tate.
Czasami zastanawiam się czy z moją głową jest wszystko w porządku. Jeśli przestrzeń, w której się poruszam nie jest średniej wielkości pokojem z mocno zamkniętymi drzwiami i oknami, to zaraz się gubię. Od nas do metra idzie się prosto 10 minut jedną ulicą, na koniec dociera się do szerokiej jezdni w poprzek przez którą ciężko się przedrzeć, a jak spojrzeć w lewo, to widać wejście do metra. Udało mi się nie zgubić, chociaż na końcu dobrnąć na peron musiał mi już pomóc strażnik. W metrze nie miałem przesiadek i potrafiłem samodzielnie wyjść na odpowiedniej stacji (odetchnąłem z ulgą, że może poprawia mi się wraz z upływem życia). Na ulicy wystarczyło żebym zerknął w mapę (którą długo studiowałem sam i z pomocą Arnaud jeszcze w domu i byłem pewien, że wiem jak przejść brakujące do Vilmy 150 m) abym natychmiast się kompletnie zgubił. Po prawie pół godzinie krążenia w kółko, wypytywania przechodniów,  a co gorsza rozpoznawania wielu miejsc z poprzedniego pobytu i zupełnej niemożności dotarcia do celu byłem gotów usiąść w rynsztoku i zapłakać. I wówczas okazało się, że stoję pod bankomatem, z którego zawsze wyjmowałem forsę gdy szedłem do Vilmy i Fernanda na lekcję. Wiedziałem, że drzwi do szkoły (oczywiście bez żadnego szyldu czy oznaczeń) są jakieś 20 metrów w prawo … albo … w lewo. W pierwszej chwili – szczęśliwy, że wreszcie istnieje jakiś solidny kawał rzeczywistości, o który mogę się oprzeć  miałem ochotę zostać tu wsparty o ten (a może wsparty przez ten)  bankomat. Jednak dotarło do mnie, że jedynym sposobem wylądowania w Estudio La Esquina jest puszczenie się i podjęcie poważnego ryzyka, że szkoły jednak i tak nie znajdę, a wrócić też nie będę potrafił. Ktoś mało życzliwy może być zdania, że histeryzuję lub nawet koloryzuję moje zagubienie. To musiałby być ktoś naprawdę mało życzliwy. Ostatecznie poszczęściło mi się ale niech nikt mnie nie pyta czy to w końcu było w prawo czy w lewo.
Och, jak ja lubię uczyć się z Vilmą! Dziś nawet zostałem jej asystentem i choć nie zapłaciła mi (;-), to ja też jej nie zapłaciłem :-).
Zaplanowaliśmy najbliższe dwa tygodnie uruchamiania mojej milongi. Mam nadzieję, że trafię do niej ponownie…

Po powrocie (też nie był dla mnie prosty), poszliśmy z Asią na miasto coś zjeść i zrobić jakieś mikrozakupy na 1 Maja (Argentyńczycy również go tu obchodzą). Palermo Soho gdzie mieszkamy przeplata wysoki dobrobyt z bohemą i ubóstwem. Zmierzając do wypasionej rybnej restauracji dla japiszonów trafiliśmy na knajpę, a właściwie jadłodajnię, którą pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Adres nieznany z powodu zniszczeń elewacji budynku, obok Thames 2472 (prawie przy stacji metra Plaza Italia). Załączam zdjęcie fasady.

Obrazek

Znajdziecie tu świetne jedzenie w wielkiej różnorodności z rzadkim w Buenos wyborem smakowitych i świeżych składników sałatkowych oraz zielenin.   Ale to nie wszystko. Knajpka działa od 12.00 do 24.00.  Możesz tam wejść i jeść tak długo aż się najesz lub pękniesz. To nie jest nic takiego jak warzywny bufet w Pizza Hut. Możesz prosić o nałożenie mięsiw, ryb, owoców morza, empanadas, ziemniaków, frytek, sałatek, pomidorów, deserów i co tam jeszcze mają na tyle talerzy ile uznasz za stosowne dla swojej wygody i tyle razy ile uznasz za stosowne dla swojego apetytu. Wszystko to za 40 peso! Napoje płatne ekstra.

Obrazek

Wlokąc się w drodze powrotnej do domu znaleźliśmy w sklepie z luksusowymi serami A&A. Wieczorne pogaduchy, później oni drzemka, a ja blog. Za kilka minut zbieramy się na milongę z pokazem nuevo.