Jutro wieczorem Joanna wraca z Rio, a pojutrze wylatujemy do Polski przez Frankfurt. Być może nie będzie już energii na czwartkową milongę. Traktuję więc dzisiejszy dzień (środę) jako dzień pożegnalny.
W południe zaliczyłem znakomity brunch w „naszej” najbliższej knajpce „Elle Bar”, Nicaragua 5001 (WWW.elebarpalermo.com.ar ), odkrytej przypadkowo w wieczór przed odlotem A&A. Poszliśmy tam z Joanną na kawę (przez miesiąc nie udało się kupić w Buenos przyzwoitej kawy za żadne pieniądze, aby smakowała zadowalająco w dowolnym z trzech dostępnych w naszym mieszkaniu sposobów parzenia). Skończyliśmy na jednej z najlepszych kolacji.
Dzisiejszy brunch był też super, a zwłaszcza „limoniada” imbirowo miętowa.
Później z niemałym trudem i w ostatniej chwili udało mi się zamienić dolary na peso (godzinna kolejka – jedna do wszystkich okienek).
Prysznic, tangowa przebieranka i do metra do Confiteria Ideal na popołudniową milongę. Popołudniowe milongi w Confiterii mają charakter trochę milongi emeryckiej, a trochę praktyki dla mało zaawansowanych par (w dodatku, w kawałku przestrzeni pod kiblem można wziąć udział w lekcji dla początkujących).
Okazało się, że tańczący emeryci w Buenos masowo wymarli przez ostatnie cztery lata. Zastałem bardzo niewiele osób, a średnia wieku przesunęła się ze 120 (cztery lata temu) do jakiś 180 (dziś). W dodatku część – zarówno mężczyzn jak i kobiet – przyszło już tylko popatrzeć i powspominać lepsze czasy – gdy stawy chciały się zginać, a portfel pozwalał zamówić coś więcej niż butelkę wody na dwoje.
Gdy tylko wszedłem, poczułem się jak w jakimś horrorze. Zmasowany atak niewidzialnych sił na wszystko co we mnie żywe. Odsysanie energii już przecież nie najświeższej. Zrobiło mi się nieco słabo, a gdy klapnąłem na najbliższe krzesło, zdało mi się, że zaczynam słyszeć głosy: „świeże mięsko, ciepła krew jeszcze krąży, nawet ma lekkie nadciśnienie, mniam mmmm…”. Z najodleglejszych zakątków kolumnowej sali zaczęły wyrastać na długaśnych, wężowych szyjach głowy z krogulczymi nosami, z cieniami pod zapadniętymi oczami wyposażonymi w nadnaturalnie wachlarzowate rzęsy, z bezkształtnymi ustami obrysowanymi zakrzepłą czerwienią, oprawione w burze włosów o niespotykanych kolorach. Zaczęły przybliżać się dłonie – wątrobowo piegowate, pokryte pergaminową powłoką udającą skórę, zdobne w złote pierścienie i gigantyczne amazońskie kwiaty wykonane ze szklanych mini koralików. Wieczorowe suknie przyozdobione w przyblakłe nibydiamenty, zmatowiałe nibyzłoto, mętne nibyperły… . Poczułem duszność, krople potu wystąpiły mi na czoło, machinalnie sięgnąłem do węzła krawata aby go rozluźnić (niestety nie znalazłem węzła, co niezbyt dziwne, bo i krawata nie było).
– „Si, Signore?” – uderzył mnie skrzekliwy dźwięk w samo ucho, a zjawy zafalowały i z pewnym ociąganiem oddaliły się. Przede mną stał czarny kelner. Z czarną muszką, białą koszulą i kamizelką w grube prążki. Błyskające białka oczu, zęby kość słoniowa i plama twarzy niemal niewidzialna w półmroku. Sylwetka nonszalancka i jakby zniechęcona w wyrazie. Zapewne pamiętał czasy, kiedy to na każdym stoliku co godzinę wymieniano butelkę szampana w kubełku z lodem, a teraz woda i woda. W dodatku na dwoje.
– „Servesa, servesa negro. Per favore” – powiedziałem jak umiałem. Białka łypnęły, sylwetka nie drgnęła. Po chwili tonem naprawdę pełnym zniechęcenia – „Only big botles, Signore…”. Bez wahania i zwłoki odparłem: – „Dobra, dawaj mi tu dowolnie duże piwo, i może być jeszcze seta! Per favore.” Sylwetka wyprężyła się, obcasy stuknęły, przez salę przeleciał huragan nowego ducha. „Si, Si Signiore, muy bien! Pifo y seta!”. Zbaraniałem. Kelner oddalał się już sprężystym krokiem (z lekkim utykaniem na lewą – chyba – nogę). Znowu zawirowało w głowie.
Trudno opisać mi tu galerię typów jaką miałem przed sobą. Wymagało by to chyba całego rozdziału jakiejś książki. W każdym razie prócz pary turystów (koło trzydziestki) uparcie ćwiczącej – mimo muzyki – jakiś jeden układ i pewnej młodej (też koło trzydziestki) damy, wszyscy mieli – jeśli nie powyżej setki – z pewnością powyżej siedemdziesiątki. Niestety to nie wszystko. Sprawiali wrażenie jakby skonstruowani byli ze szkła i każdy ciut gwałtowniejszy ruch mógł ich rozkruszyć. Niektórzy jednak podejmowali ostateczne ryzyko – a jakże! Na przykład pewien dżentelmen, o fizjonomii kalwińskiego pastora, tańczący z pewną damą żywcem wyjętą z lat 20, XX wieku wprost z akcji Armii Zbawienia generalnie bardzo „starał się nie ulać” (jak mawia moja mama), ale gdy tylko orkiestra grała „plum, plum, plum…” wyraźnie nie mógł się powstrzymać i niebezpiecznie podrygiwał na chwałę boską.
Znowu inny ktoś, z siwym plerezem, ze wzrokiem, który stara się przypomnieć właścicielowi jak powinien patrzeć prawdziwy macho i z niegdyś stalową dłonią na kręgosłupie partnerki, kuśtykał poza wszelkim rytmem, wszelką linią melodyczną aby ni stąd ni zowąd – nagle – gibnąć swoją partnerką jak czyniono to na niemych filmach. Za każdym gibnięciem widziałem w euforycznie przerażonych oczach kobiety pytanie: „Czy to już? Czy to moje ostatnie gibnięcie? Czy właśnie tak przychodzi mi odejść z tego padołu?”
Na moim stoliku wylądowały trzy stosiki serwetek. Na jednym żółtawa szklanka typu musztardówka wypełniona płynem, na drugim szklanka do piwa, a na trzecim lokalny rodzaj portera. Dokładnie 45 stopni od linii moich pleców, w postawie ćwierćzgiętej, z lekko przechyloną głową czekał czarny kelner. Pojąłem. Kiedyś, w zamierzchłych dobrych czasach przychodził tu ktoś, kto brał „piwo i setę”. Dziś, moje nieostrożne zamówienie stało się łącznikiem – być może ostatnim – z tą piękną przeszłością, ze światem, który zaginął ale jeszcze nie odszedł całkiem w niepamięć. Przynajmniej póki błyskają białka oczu w czarnej twarzy. Poczułem dziejową presję. Przecież nie godzi się teraz wbić staremu kelnerowi noża w serce i odebrać mu najpiękniejsze wspomnienia! Muszę stanąć na wysokości zadania! Jak jednak powinienem się zachować? No jak? I dotarło do mnie, że przecież wystarczy naturalnie, po polsku. Piwa i sety nie zamawiał przecież Włoch albo Angol. Niewiele więc już myśląc „pierdolnąłem” setę, lekko wypuściłem powietrze zachowując kamienną twarz, niespiesznie nalałem sobie piwa (oni tu nigdy nie nalewają z góry) i pociągnąłem łyczek. Kelner odprężył się również z wydechem, wyprostował, błysnął zębami – „muy bien!” – , zabrał musztardówkę i spojrzał pytająco. Odprawiłem go delikatnym gestem dwóch palców. Lekko się skłonił i odmłodniały o epokę odkuśtykał szczęśliwy ku zapleczu.
Z jedyną wolną trzydziestką tańczyć chciał każdy. Prócz mnie. Po pierwsze niczego nie potrafiła za wyjątkiem konwulsyjnego wyciągania i wytrząsania nogi – bez składu i ładu. Po drugie sprawiała wrażenie jakby wyszła na przepustkę z miejscowego domu pomocy dla mało zrównoważonych emocjonalnie. Starcom stojącym nad grobem to jednak nie przeszkadzało. Liczyło się iskrzenie mające źródło w różnicy potencjałów dat urodzenia. Sączyłem litrowego portera, wstawiałem się i rozmyślałem czy godzi się wyjść z milongi bez jednej nawet tandy. I nagle dostrzegłem Ją! Wychyliła się zza kolumny, pozornie patrząc w inną stronę. Poprawiła nieprawdopodobną burzę nieprawdopodobnie czerwonych (nie rudych, po prostu komunistyczno-czerwonych) włosów, wybiła rytm drobną stópką, zerknęła na krwisto czerwone długie paznokcie na końcu długich, odzianych bez umiaru w złoto palców i bez pośpiechu odwróciła szlachetną głowę w moją stronę. Z delikatnym zaskoczeniem dostrzegła mnie, jakbym właśnie przybył z Marsa, otaksowała moją sylwetkę, nieznacznie się uśmiechnęła i zapatrzyła w dal obok. Czy uśmiech aby nie był z politowaniem? Poczułem, że to Dama mojego popołudnia. Wbiłem w nią wzrok i cierpliwie czekałem. Wiedziałem, ze wie i ona też to wiedziała. Chodziło tylko o to, abym czuł że muszę zasłużyć i aby ona czuła, że jeszcze ktoś się o nią stara. Po dwóch przetańczonych tandach, spojrzała mi zadziornie w oczy, a ja: brew w górę, lekkie poderwanie głową, mrugnięcie i … mam! Skinęła, że tak!
Ten perlisty śmiech po pierwszym utworze! „Ach, nie mówisz po hiszpańsku! Ale tańczysz jakbyś tu się urodził! Skąd jesteś? Z Polski! Wy Polacy jesteście takim muzykalnym narodem! Chopin! Oglądałam też ostatnio Pianistę. Piękny film!” Obezwładniająco urocza! Dająca się cudownie prowadzić! I tak bardzo edukująca! Każde, nawet najmniejsze – na milimetr – wytrącenie z osi, czy jakieś zawahanie, powodowało w jej ciele skurcz lęku i było niezawodnym sygnałem, że robię nieoptymalność. Nic dziwnego. Jak się ma 85 lat człowiek może bać się upaść na kamienną posadzkę. W tym wieku może oznaczać to nieodwracalny koniec. Przed każdym kolejnym utworem szczebiotała wesoło po angielsku, prawiła mi komplementy i wydawała się być szczęśliwą kobietą w pełni sił życiowych. Z nikim już nie chciało mi się tańczyć, tym bardziej, że jakoś zza żadnej kolumny nie wychynęła podobna niespodzianka. Dopijałem portera, kiedy Moira zciągnęła mnie do walców. Szło nam jeszcze wspanialej (może dlatego, że zacząłem orientować się lepiej, co przeżywa jako zagrożenie dla swojej osteoporozy i stałem się jeszcze ostrożniejszy i bardziej płynny w prowadzeniu). Na koniec dostałem zaproszenie do stolika, a tam wizytówkę i wolne wejście na przygotowywany przez nią tangowy spektakl w grudniu. Na koniec Dama o Płomiennych Włosach wyznała mi, że te dwie tandy ze mną były jej „najlepszymi w tym miesiącu…” – zawahała się, roześmiała i dokończyła – „… w tym roku!, dawno nie tańczyłam z takim młodzieńcem!”.
Gdy wychodziłem śmiała się głośno w ramionach eleganckiego starca.
W znakomitym nastroju postanowiłem pojechać do legendarnej dla mnie, a nie odwiedzanej od czterech lat „Parilla San Cayetano”. Absolutnie nie do pobicia wołowina w każdej postaci, oby z grilla. Z niemałym trudem dotarłem tam metrem i … stare Buenos się kończy! Nie ma El Beso, Nie ma Plaza Bohemia, w Confiteria Ideal straszą upiory, a „San Cayetano” zamknięte „do remontu”. To se ne vrati! Właśnie chodziło tu i o najlepszego grilla, który wyglądał jakby ktoś rzucił na kilka cegieł stary kuty żelazie płot, i o piętro, które uginało się nieznacznie pod ciężarem drobnego kelnera, a pod moim ciężarem kołysało się całkiem wesoło, i o ponurych Latynosów, którzy otwierali wąskie drzwi z klucza i przepuszczali cię bokiem zagradzając sobą prawie cało przejście. Co z tego może zostać po remoncie?
Przygnębiony znowu wsiadłem w metro i pojechałem do domu. A tu w drodze ze stacji „Plaza Italia” na Borges róg Guatemala odkrycie – „El Preferido de Palermo”. Znakomita lokalna restauracja dla niższej klasy średniej. Nie chce mi się już opowiadać szczegółów ale można tu przyjść zarówno na świetnego (naprawdę świetnego) grilla, jak i na owoce morza i ciekawe argentyńskie specjały oparte o soczewicę (chyba). Ciekawostką jest dwoistość tego miejsca. Od frontu (od Borges) bardziej elegancka sala, obrusy itd., a od Guatemala byle bar z ukrytą dodatkową salą po drodze do toalety, gdzie można taniej ale wciąż dobrze zjeść na laminowanych stolikach.
Gdy ostatecznie dotarłem do domu miałem w sobie: setę, litr portera, małą butelkę cabernet, dwie pięćdziesiątki mocnego cytrynowego likieru (nie licząc wielkiego kawała polędwicy z sałatką) i zerową gotowość do wybrania się na nocną milongę.
Jutro pakowanie. Może jeszcze gdzieś skoczymy w nocy przed odlotem, kto wie?