Posts Tagged ‘gastronomia’

Żegnanie się z Buenos

24 Maj, 2012

Jutro wieczorem Joanna wraca z Rio, a pojutrze wylatujemy do Polski przez Frankfurt. Być może nie będzie już energii na czwartkową milongę. Traktuję więc dzisiejszy dzień (środę) jako dzień pożegnalny.

W południe zaliczyłem znakomity brunch w „naszej” najbliższej knajpce „Elle Bar”, Nicaragua 5001 (WWW.elebarpalermo.com.ar ), odkrytej przypadkowo w wieczór przed odlotem A&A. Poszliśmy tam z Joanną na kawę (przez miesiąc nie udało się kupić w Buenos przyzwoitej kawy za żadne pieniądze, aby smakowała zadowalająco w dowolnym z trzech dostępnych w naszym mieszkaniu sposobów parzenia). Skończyliśmy na jednej z najlepszych kolacji.

Obrazek

Dzisiejszy brunch był też super, a zwłaszcza „limoniada” imbirowo miętowa.

Obrazek

Później z niemałym trudem i w ostatniej chwili udało mi się zamienić dolary na peso (godzinna kolejka – jedna do wszystkich okienek).

Prysznic, tangowa przebieranka i do metra do Confiteria Ideal na popołudniową milongę. Popołudniowe milongi w Confiterii mają charakter trochę milongi emeryckiej, a trochę praktyki dla mało zaawansowanych par (w dodatku, w kawałku przestrzeni pod kiblem można wziąć udział w lekcji dla początkujących).

Obrazek

Okazało się, że tańczący emeryci w Buenos masowo wymarli przez ostatnie cztery lata. Zastałem bardzo niewiele osób, a średnia wieku przesunęła się ze 120 (cztery lata temu) do jakiś 180 (dziś). W dodatku część – zarówno mężczyzn jak i kobiet – przyszło już tylko popatrzeć i powspominać lepsze czasy – gdy stawy chciały się zginać, a portfel pozwalał zamówić coś więcej niż butelkę wody na dwoje.

Obrazek

Gdy tylko wszedłem, poczułem się jak w jakimś horrorze. Zmasowany atak niewidzialnych sił na wszystko co we mnie żywe. Odsysanie energii już przecież nie najświeższej.  Zrobiło mi się nieco słabo, a gdy klapnąłem na najbliższe krzesło, zdało mi się, że zaczynam słyszeć głosy: „świeże mięsko, ciepła krew jeszcze krąży, nawet ma lekkie nadciśnienie, mniam mmmm…”. Z najodleglejszych zakątków kolumnowej sali zaczęły wyrastać na długaśnych, wężowych szyjach głowy z krogulczymi nosami, z cieniami pod zapadniętymi oczami wyposażonymi w nadnaturalnie wachlarzowate rzęsy, z bezkształtnymi ustami obrysowanymi zakrzepłą czerwienią, oprawione w burze włosów o niespotykanych kolorach. Zaczęły przybliżać się dłonie – wątrobowo piegowate, pokryte pergaminową powłoką udającą skórę, zdobne w złote pierścienie i gigantyczne amazońskie kwiaty wykonane ze szklanych mini koralików. Wieczorowe suknie przyozdobione w przyblakłe nibydiamenty, zmatowiałe nibyzłoto, mętne nibyperły… . Poczułem duszność, krople potu wystąpiły mi na czoło, machinalnie sięgnąłem do węzła krawata aby go rozluźnić (niestety nie znalazłem węzła, co niezbyt dziwne, bo i krawata nie było).

– „Si, Signore?” – uderzył mnie skrzekliwy dźwięk w samo ucho, a zjawy zafalowały i z pewnym ociąganiem oddaliły się. Przede mną stał czarny kelner. Z czarną muszką, białą koszulą i kamizelką w grube prążki. Błyskające białka oczu, zęby kość słoniowa i plama twarzy niemal niewidzialna w półmroku. Sylwetka nonszalancka i jakby zniechęcona w wyrazie. Zapewne pamiętał czasy, kiedy to na każdym stoliku co godzinę wymieniano butelkę szampana w kubełku z lodem, a teraz woda i woda. W dodatku na dwoje.

– „Servesa, servesa negro. Per favore” – powiedziałem jak umiałem. Białka łypnęły, sylwetka nie drgnęła. Po chwili tonem naprawdę pełnym zniechęcenia – „Only big botles, Signore…”. Bez wahania i zwłoki odparłem: – „Dobra, dawaj mi tu dowolnie duże piwo, i może być jeszcze seta! Per favore.” Sylwetka wyprężyła się, obcasy stuknęły, przez salę przeleciał huragan nowego ducha. „Si, Si Signiore, muy bien! Pifo y seta!”. Zbaraniałem. Kelner oddalał się już sprężystym krokiem (z lekkim utykaniem na lewą – chyba – nogę). Znowu zawirowało w głowie.

Trudno opisać mi tu galerię typów jaką miałem przed sobą. Wymagało by to chyba całego rozdziału jakiejś książki. W każdym razie prócz pary turystów (koło trzydziestki) uparcie ćwiczącej – mimo muzyki – jakiś jeden układ i pewnej młodej (też koło trzydziestki) damy, wszyscy mieli – jeśli nie powyżej setki – z pewnością powyżej siedemdziesiątki. Niestety to nie wszystko. Sprawiali wrażenie jakby skonstruowani byli ze szkła i każdy ciut gwałtowniejszy ruch mógł ich rozkruszyć. Niektórzy jednak podejmowali ostateczne ryzyko – a jakże! Na przykład pewien dżentelmen, o fizjonomii kalwińskiego pastora, tańczący z pewną damą żywcem wyjętą z lat 20, XX wieku wprost z akcji Armii Zbawienia generalnie bardzo „starał się nie ulać” (jak mawia moja mama), ale gdy tylko orkiestra grała „plum, plum, plum…” wyraźnie nie mógł się powstrzymać i niebezpiecznie podrygiwał na chwałę boską.

Znowu inny ktoś, z siwym plerezem, ze wzrokiem, który stara się przypomnieć właścicielowi jak powinien patrzeć prawdziwy macho i z niegdyś stalową dłonią na kręgosłupie partnerki, kuśtykał poza wszelkim rytmem, wszelką linią melodyczną aby ni stąd ni zowąd – nagle – gibnąć swoją partnerką jak czyniono to na niemych filmach. Za każdym gibnięciem widziałem w euforycznie przerażonych oczach kobiety pytanie: „Czy to już? Czy to moje ostatnie gibnięcie? Czy właśnie tak przychodzi mi odejść z tego padołu?”

Na moim stoliku wylądowały trzy stosiki serwetek. Na jednym żółtawa szklanka typu musztardówka wypełniona płynem, na drugim szklanka do piwa, a na trzecim lokalny rodzaj portera. Dokładnie 45 stopni od linii moich pleców, w postawie ćwierćzgiętej, z lekko przechyloną głową czekał czarny kelner. Pojąłem. Kiedyś, w zamierzchłych dobrych czasach przychodził tu ktoś, kto brał „piwo i setę”. Dziś, moje nieostrożne zamówienie stało się łącznikiem – być może ostatnim – z tą piękną przeszłością, ze światem, który zaginął ale jeszcze nie odszedł całkiem w niepamięć. Przynajmniej póki błyskają białka oczu w czarnej twarzy. Poczułem dziejową presję. Przecież nie godzi się teraz wbić staremu kelnerowi noża w serce i odebrać mu najpiękniejsze wspomnienia! Muszę stanąć na wysokości zadania! Jak jednak powinienem się zachować? No jak? I dotarło do mnie, że przecież wystarczy naturalnie, po polsku. Piwa i sety nie zamawiał przecież Włoch albo Angol. Niewiele więc już myśląc „pierdolnąłem” setę, lekko wypuściłem powietrze zachowując kamienną twarz, niespiesznie nalałem sobie piwa (oni tu nigdy nie nalewają z góry) i pociągnąłem łyczek. Kelner odprężył się również z wydechem, wyprostował, błysnął zębami – „muy bien!” – , zabrał musztardówkę i spojrzał pytająco. Odprawiłem go delikatnym gestem dwóch palców. Lekko się skłonił i odmłodniały o epokę odkuśtykał szczęśliwy ku zapleczu.

Obrazek

Z jedyną wolną trzydziestką tańczyć chciał każdy. Prócz mnie. Po pierwsze niczego nie potrafiła za wyjątkiem konwulsyjnego wyciągania i wytrząsania nogi – bez składu i ładu. Po drugie sprawiała wrażenie jakby wyszła na przepustkę z miejscowego domu pomocy dla mało zrównoważonych  emocjonalnie. Starcom stojącym nad grobem to jednak nie przeszkadzało. Liczyło się iskrzenie mające źródło w różnicy potencjałów dat urodzenia. Sączyłem litrowego portera, wstawiałem się i rozmyślałem czy godzi się wyjść z milongi bez jednej nawet tandy. I nagle dostrzegłem Ją! Wychyliła się zza kolumny, pozornie patrząc w inną stronę. Poprawiła nieprawdopodobną burzę nieprawdopodobnie czerwonych (nie rudych, po prostu komunistyczno-czerwonych) włosów, wybiła rytm drobną stópką, zerknęła na krwisto czerwone długie paznokcie na końcu długich, odzianych bez umiaru w złoto palców i bez pośpiechu odwróciła szlachetną głowę w moją stronę. Z delikatnym zaskoczeniem dostrzegła mnie, jakbym właśnie przybył z Marsa, otaksowała moją sylwetkę, nieznacznie się uśmiechnęła i zapatrzyła w dal obok. Czy uśmiech aby nie był z politowaniem? Poczułem, że to Dama mojego popołudnia. Wbiłem w nią wzrok i cierpliwie czekałem. Wiedziałem, ze wie i ona też to wiedziała. Chodziło tylko o to, abym czuł że muszę zasłużyć i aby ona czuła, że jeszcze ktoś się o nią stara. Po dwóch przetańczonych tandach, spojrzała mi zadziornie w oczy, a ja: brew w górę, lekkie poderwanie głową, mrugnięcie i … mam! Skinęła, że tak!

Ten perlisty śmiech po pierwszym utworze! „Ach, nie mówisz po hiszpańsku! Ale tańczysz jakbyś tu się urodził! Skąd jesteś? Z Polski! Wy Polacy jesteście takim muzykalnym narodem! Chopin! Oglądałam też ostatnio Pianistę. Piękny film!” Obezwładniająco urocza! Dająca się cudownie prowadzić! I tak bardzo edukująca! Każde, nawet najmniejsze – na milimetr – wytrącenie z osi, czy jakieś zawahanie, powodowało w jej ciele skurcz lęku i było niezawodnym sygnałem, że robię nieoptymalność. Nic dziwnego. Jak się ma 85 lat człowiek może bać się upaść na kamienną posadzkę. W tym wieku może oznaczać to nieodwracalny koniec. Przed każdym kolejnym utworem szczebiotała wesoło po angielsku, prawiła mi komplementy i wydawała się być szczęśliwą kobietą w pełni sił życiowych. Z nikim już nie chciało mi się tańczyć, tym bardziej, że jakoś zza żadnej kolumny nie wychynęła podobna niespodzianka. Dopijałem portera, kiedy Moira zciągnęła mnie do walców. Szło nam jeszcze wspanialej (może dlatego, że zacząłem orientować się lepiej, co przeżywa jako zagrożenie dla swojej osteoporozy i stałem się jeszcze ostrożniejszy i bardziej płynny w prowadzeniu). Na koniec dostałem zaproszenie do stolika, a tam wizytówkę i wolne wejście na przygotowywany przez nią tangowy spektakl w grudniu. Na koniec Dama o Płomiennych Włosach wyznała mi, że te dwie tandy ze mną były jej „najlepszymi w tym miesiącu…” – zawahała się, roześmiała i dokończyła – „… w tym roku!, dawno nie tańczyłam z takim młodzieńcem!”.

Gdy wychodziłem śmiała się głośno w ramionach eleganckiego starca.

Obrazek

W znakomitym nastroju postanowiłem pojechać do legendarnej dla mnie, a nie odwiedzanej od czterech lat „Parilla San Cayetano”. Absolutnie nie do pobicia wołowina w każdej postaci, oby z grilla. Z niemałym trudem dotarłem tam metrem i … stare Buenos się kończy! Nie ma El Beso, Nie ma Plaza Bohemia, w Confiteria Ideal straszą upiory, a „San Cayetano” zamknięte „do remontu”. To se ne vrati! Właśnie chodziło tu i o najlepszego grilla, który wyglądał jakby ktoś rzucił na kilka cegieł stary kuty żelazie płot, i o piętro, które uginało się nieznacznie pod ciężarem drobnego kelnera, a pod moim ciężarem kołysało się całkiem wesoło, i o ponurych Latynosów, którzy otwierali wąskie drzwi z klucza i przepuszczali cię bokiem zagradzając sobą prawie cało przejście. Co z tego może zostać po remoncie?

Obrazek

Przygnębiony znowu wsiadłem w metro i pojechałem do domu. A tu w drodze ze stacji „Plaza Italia” na Borges róg Guatemala odkrycie – „El Preferido de Palermo”. Znakomita lokalna restauracja dla niższej klasy średniej. Nie chce mi się już opowiadać szczegółów ale można tu przyjść zarówno na świetnego (naprawdę świetnego) grilla, jak i na owoce morza i ciekawe argentyńskie specjały oparte o soczewicę (chyba). Ciekawostką jest dwoistość tego miejsca. Od frontu (od Borges) bardziej elegancka sala, obrusy itd., a od Guatemala byle bar z ukrytą dodatkową salą po drodze do toalety, gdzie można taniej ale wciąż dobrze zjeść na laminowanych stolikach.

Obrazek

Gdy ostatecznie dotarłem do domu miałem w sobie: setę, litr portera, małą butelkę cabernet, dwie pięćdziesiątki mocnego cytrynowego likieru (nie licząc wielkiego kawała polędwicy z sałatką) i zerową gotowość do wybrania się na nocną milongę.

Jutro pakowanie. Może jeszcze gdzieś skoczymy w nocy przed odlotem, kto wie?

Obrazki przez szybę

22 Maj, 2012

Nie mamy pojęcia jak żyją Argentyńczycy. Nie wiemy nawet jak naprawdę wygląda życie w BsAs. Podglądamy – bardzo z zewnątrz, zza jakiejś szyby – co dzieje się w na ulicach, w metrze, na milongach, w knajpkach. W dodatku jedynie w kilku centralnych dzielnicach i w rytmie tanga. To z pewnością obszary dostatku i – mniej lub bardziej – szczęśliwego życia.

Owszem, zdarzają się bezdomni śpiący gdzieś we wnęce muru, na skwerku lub zwyczajnie na chodniku wśród migotania szybkich nóg niosących swych właścicieli ku jakimś sprawom. Bezdomni nikomu nie przeszkadzają i nikt im nie przeszkadza. W swoich kokonach sprawiają wrażenie trochę zjaw, jakby przenikali tu z jakiegoś innego porządku, z rzeczywistości równoległej ale bez żadnego wzajemnego oddziaływania tych światów. Nie wyglądają na głodnych ale nigdy nie widziałem też aby ktoś z nich cokolwiek jadł lub pił. Może żywią się pięknymi snami?

Gdzie niegdzie, o zmroku, można trafić na małe grupki cartonieros taszczących na wózkach, na jakichś platforemkach swoje przewoźne utylizatory cywilizacyjnego nadmiaru. To organizmy symbiotyczne. Dostatnie Buenos ich potrzebuje, jednocześnie dostarczając im treść egzystencji zapakowaną w czarne plastikowe worki wystawiane na chodniki i jezdnie. Ich obecność jakoś mnie krępuje. Nie potrafię patrzeć im w twarze, a już na pewno w oczy. Od jakiegoś czasu staram się ich nie dostrzegać, a oni – jestem pewien – w ogóle mnie nie widzą. Dopóki samoistnie się przemieszczam, dopóki nie leżę wśród sterty foliowych pakunków przyciśniętych trójnogim krzesłem albo szafką bez drzwiczek, jestem dla nich przeźroczysty. Może nawet bardziej niż dla laski z tangowego towarzystwa w Salon Canning.

Metro z kolei to nie tylko ważny system transportu miejskiego. Jest miejscem pracy dla setek (a może i tysięcy) ubogich osób handlujących drobnymi przedmiotami, dla żebraków (relatywnie nie jest ich wielu) oraz dla muzyków. Muzycy stanowią niezwykłe zjawisko. Co do jednego są świetni! Faceci, którzy śpiewają, śpiewają tak, że  masz ochotę natychmiast założyć wydawnictwo muzyczne żeby ich nagrać, a łzy kręcą się w oczach połowy pasażerek i co drugiego pasażera. Goście grają na gitarach gibając się w takt kołysania, hamowania i przyspieszeń wagoników Subte, przepuszczając ludzi do wyjścia i dając miejsce tym wchodzącym. Wszystko bez utraty rytmu czy nuty. Mogliby śmiało pogrywać sobie razem z Paco de Lucia. Bębniarze – w porównaniu z Europą – są klasą sami dla siebie. Wszyscy oni zbierają prawdziwe brawa, groszaki i ochrzan od handlarzy, którzy boleśnie muszą odczuwać tandetność swojej oferty w porównaniu z mocą Sztuki.

Obrazek

Czasami spotykamy Indiankę siedzącą gdzieś w kucki – żywcem wyjętą z National Geographic – mającą na gazecie rozłożonej na chodniku dwa kawałki imbiru, sznurek czosnku, natkę pietruszki, jakiś owoc i garść nasion. Podejrzewam, że ilością spódnic mogłaby pokonać kaszubską babcię z Blaszanego Bębenka Grassa. Innym razem ktoś sprzedaje trzy bateryjki, stare nożyczki, dwie łyżki do zupy, dzianą czapkę i niezbyt zardzewiałą puszkę. Puszka w sam raz do przechowywania domowych skarbów. Przypomina to pierwsze próby handlu na warszawskich ulicach w 1989 roku (tylko w jeszcze nieco skromniejszej formie).

Większość samochodów wygląda jakby wyprodukowano je w latach 80., a ostatni raz umyto na nowe tysiąclecie. Zaskakująco często wysiadają z nich biznesowo ubrani faceci albo schludna młodzież. Być może to strategia antykradzieżowa. Nie masz wykupionego miejsca w garażu albo po prostu twoje zajęcie wymaga zostawiania samochodu bez opieki, to nie możesz jeździć niczym, co wygląda lepiej niż zawartość wózka cartonieros.

Obrazek

Czasami w drodze do taniej jadłodajni na Thames widzimy dzieci odbierane ze szkoły. Nawet w wieku gimnazjalnym młodzież bezpośrednio z drzwi szkoły wchodzi do samochodów rodziców (najczęściej „wózki” w klasie średniej, wyglądające na 2-4 letnie) albo do szkolnego busa. Tam gdzie widać dzieciaki w kipach na głowach, narożny kwartał jest obstawiony poważnymi facetami noszącymi luźne marynarki i sprężynki przy uchu.

Niemal wszyscy, niemal wszędzie noszą torebki i plecaczki objęte przed sobą i przyciśnięte do ciała przedramieniem.

Niemal nigdzie nie widzimy ludzi wyglądających na bogatych, czy bardzo zamożnych ani odpowiednich do takiego statusu samochodów.

Tkanka miejska przypomina nieco dżunglę. Wszędzie w koło coś się rozpada, coś jest zjadane przez grzyba lub ekspansywną roślinność, zajmujące każdą zacienioną ścianę, urwaną rynnę, lub dach nie uprzątnięty na czas z liści.

Obrazek

Jednocześnie wciąż coś nowego wgryza się w miejsca niedawnej destrukcji korzeniami podziemnych parkingów, rur i instalacji aby rosnąć ku światłu, przytłaczając obumierające budowle. Między worami śmieci, sypiącymi się murami starych kamienic, ubogimi sklepikami i lokalami bez szyldów, których przeznaczenie znane jest tylko zainteresowanym, można z trudem dostrzec podjazdy, rzadziej podejścia pod ogrodzenia, upszczone psimi kupami masowo leżącymi na pogruchotanych chodnikach. Ogrodzenia przypominają solidną infrastrukturę ciężkiego więzienia, z tą różnicą, że za kratami widać przez pancerne szyby  nie tylko strażnika ale też marmury, polerowany mosiądz lub szlachetną stal i przyzwoitej jakości sztukę.

Obrazek

Jeśli tylko zwolnić kroku można dostrzec zadziwiające turystę rzeczy. Jako przykład – na poniższym zdjęciu widać – zupełnie poważnie traktowaną – kapliczkę jakiegoś lokalnego kultu. Wewnątrz święty obrazek (trochę hinduistyczny w estetyce) oraz leżąca postać brodatego mężczyzny (raczej martwego). W darze, a może dla uświęcenia wiele kapsli wypełnionych wodą i kilka butelek…

Obrazek

Jest w pół do szóstej nad ranem. Mimo, że mieszkamy na cichej ulicy bez żadnych knajpek, wciąż słyszę radosne życie miasta. Jacyś ludzie po udanym „wieczorze” wracają do domów, ktoś pędzi jeszcze na krótkie spotkanie zanim wstanie dzień, jakaś grupa młodzieży dyskutuje po drugiej stronie ulicy pokładając się od czasu do czasu ze śmiechu, dwaj dwudziestolatkowie krążą na potwornie głośnych motorach aby jeszcze gdzieś zaprosić dziewczyny… Cofając się w czasie, podczas powrotu z „Milongi 10” (Dies) przez półtora, dwa kilometry  można było minąć z tysiąc osób w każdym wieku, siedzących przy drinkach w dziesiątkach kawiarenek, klubów i barów. Przedtem – między 21, a 2 w nocy większość stolików w okolicy miała rezerwacje na wieczorną kolację. Między 15, a 20 kawiarnie i bistra były pełne tych wszystkich, którzy spotkali się po pracy odsapnąć lub chwilę pogadać przy podwieczorku. Na marginesie – gdy tylko odkryliśmy tę formułę – od razu ją pokochaliśmy na te dni kiedy kolacja byłaby już zbytnim obciążeniem.

Obrazek

Oczywiście między 12, a 15 trudno znaleźć wolne miejsce na lunch. Jeszcze z rana od 9. do południa pozostaje czas na poranną kawę z medialunes (słodki rogalik) albo solidniejsze grzanki z jajkiem i sałatą.

Obrazek

W tym niesamowitym maratonie gastronomicznym może uczestniczą również jacyś milionerzy ale przede wszystkim tak zwani „zwykli ludzie”, w tym bardzo wielu młodych. Uczestniczą radośnie. Nie widać aby spoglądając w kartę rezygnowali z czegoś ze względu na wysokie ceny. Cieszą się dniem dzisiejszym, a właściwie możliwością przeżycia kolejnego dnia w towarzystwie rodzin i przyjaciół przy wspólnym stole (nawet jeśli jest na nim jedynie kilka empanad i piwo, a nie wielka pieczeń wołowa. Często jednak jedzenie jest syte i  towarzyszy mu naturalne dzielenie się.

Podpatrzony dziś lunch. Trzy przyjaciółki koło pięćdziesiątki. Zrelaksowane twarze, o różnorodnych ale miękkich rysach z wielkimi oczami w gamie od czerni ku szarej zieloności, z pełnymi ustami i ładnymi, naturalnie nie idealnymi zębami. Długie, zdrowo wyglądające włosy każdej z nich są jak żywe – wciąż wymykają się, oplątują, rozsypują. Opalone dłonie niespiesznie i z czułością  zagarniają je, zaganiają, spinają, wiedząc, że to tylko taka gra z naturą. Zupełnie jak powszechne tu zamiatanie jesiennych liści w małe stosiki już po kilku chwilach rozdmuchiwane przez wiatr.  Kobiety z apetytem zjadają po zupie cebulowej z małym kawałkiem pieczywa. Później kelnerka przynosi dla każdej pusty talerz i sztućce oraz wspólny „talerz dnia” z kawałkami mięsa, mieszaną sałatą z grillowanym serem i kilkoma przysmażonymi kawałkami dużego ziemniaka. Panie rozmawiają niezbyt głośno, uśmiechając się co chwila, marszcząc czoła, kiwając głowami i wciąż muskając wzajemnie swoje dłonie i przedramiona. Niespiesznie skubią ze wspólnego talerza traktując własne nakrycia jedynie jako ochronę białego obrusa w drodze soczystej zawartości widelca ku zmysłowym ustom. Pozostał listek szpinaku z okruszkami sera i dwa kawałki ziemniaka. Teraz czas na deser. Znowu każda dostaje własne nakrycie ale na stole pojawia się jedna porcja pięknie przybranych lodów i jedna porcja cytrynowej tarty z jakimś musem i gałązką mięty oraz dzbanek lemoniady imbirowo limonkowej. Konwersacja przygasa, chwilami niemal zamiera. Deserowe łyżki poruszają się jak na spowolnionym filmie. Dłonie chwilami zamierają na dłoniach przyjaciółek w miękkim geście przekazywania spełnienia. Chwilami sięgają po słomki i orzeźwiający napój. Powieki wielkich oczu ciążą. Kawa? Nie, dziękujemy nie, trzeba już wracać do obowiązków…

Skąd biorą na to pieniądze? Może decyduje kwestia priorytetów – zamiast nowej meblościanki przez pół roku co tydzień fajna kolacja na mieście, a zamiast nowych butów kilka podwieczorków z przyjaciółką?…

W Buenos kochają psy. Chyba wszyscy. Nigdzie nie widziałem tak powszechnie zadbanych, wyszczotkowanych, radosnych i spokojnych zwierząt. Maleńkich i wielgachnych, słodziutkich pupilków i ponurych obronnych amstafów, sprawiających jednocześnie wrażenie jakby jedyną wartością, o które są gotowe walczyć był głask przechodnia. Sklepy z karmą i psimi gadżetami widać praktycznie wszędzie. Jeszcze bardziej wszędzie leżą psie kupy. Przechodnie nie walczą z właścicielami zwierzaków wypróżniających się bezceremonialnie na marmurowe płyty w wejściu do apartamentowca czy na gibające się płytki przed spożywczakiem (działające czasem jak katapulta). Psy również nie walczą ze sobą. Często widać je w wielogenetycznych pęczkach prowadzane przez zawodowych wyprowadzaczy, sprawiające wrażenie zachwyconych swoim wzajemnym towarzystwem i możliwością nieustannego obwąchiwania fascynujących otworków i wydzielin.

Zasada „żyj i pozwól żyć” dotyczy również ludzi. Nikt z nikim się nie kłóci. Nikt nikogo nie naciska. Nie widać złośliwości. Nigdzie nie wylewa się agresywna frustracja. Ludzie cmokają się, poklepują, pogłaskują i nie wchodzą sobie wzajemnie w paradę jeśli jest jakiś rzeczywisty konflikt interesów. Kraj jest wielki, wystarczy miejsca dla wszystkich. Wystarczy, że każdy ciut się przesunie i każdy znajdzie swoją „strefę komfortu”. Podobno Argentyńczycy mają największe na świecie „ego”. To możliwe, pewnie jest ono tak wielkie, że już nikt nikomu niczego nie próbuje udowadniać, nikt z nikim nie próbuje rywalizować. Może to dlatego podczas milong nikt z nikim się nie zderza.

Kierowcy jeżdżący jak szaleni po dziurawych i zasypanych śmieciowymi workami jezdniach prawie nie używają hamulca, reflektorów, kierunkowskazów, nie stosują się do abstrakcyjnych linii na jezdni  i nieczęsto przejmują się sygnalizacją świetlną. Mijają się o milimetry z bezgranicznym wzajemnym zaufaniem, że przecież nikt nikomu nie chce zrobić krzywdy czy spowodować wypadku, że przecież nikt nikomu źle nie życzy i wystarczy że każdy przesunie się o kolejne dwa cale w bok aby dało się na dwóch pasach pojechać bezkolizyjnie w pięć samochodów. Jedyny taksówkarz, który poprosił mnie w Buenos o zapięcie pasów był przykładnie życzliwy i wiedział co robi. Jechaliśmy w czwórkę na milongę. Na najbliższych czerwonych światłach facet wyhamował i zatrzymał się. Po chwili usłyszałem z tyłu delikatne trąbnięcie – nikt nie jechał w zasięgu wzroku więc kierowca za nami lekko go pogonił aby nie tarasował przejazdu. Wówczas dostrzegłem, że nasz taksiarz smacznie śpi. Lekko trąciłem go łokciem – tak niby przypadkiem, żeby nie wprawiać go w zakłopotanie. Facet ocknął się i w ułamku sekundy przeleciał przez krzyżówkę, a następnie w cudowny sposób omijając kilka samochodów, motocyklistów i pieszych miękko wyhamował na następnych światłach. Spał znowu zanim samochód przestał się toczyć. Dalej moim zadaniem było uważne rozglądanie się czy aby prawa, lewa, skośna, tylna i przednia są wolne i pukanie go w żebra. Za każdym razem startował rześko bez zbytniego przyglądania się drodze i z pełnym przekonaniem co do tego, że ani nie chcę zabić jego ani sam nie jestem samobójcą. Dwukrotnie nieprzytomnie przeleciał adres milongi, tak, że ostatecznie postanowiliśmy dojść pieszo, bo wydawało się, że nie ma sposobu aby obudził się dokładnie pod właściwym numerem…

Nigdzie nie widzieliśmy żadnych oznak napastliwości, przemocy, prób nawet symbolicznego poniżania, chamstwa. Dzieci są pogodne, młodzież emocjonalnie otwarta oraz wzajemnie przyjacielska i czuła, dorośli – czy zmęczeni po pracy czy podekscytowani zabawą – „uważający”, delikatni, uprzejmi.

Scena w bistro. Wchodzi kobieta z pięciolatkiem. Siadają przy stoliku, a po minucie składają zamówienie. Chłopiec wstaje z krzesła, idzie do najbliższych sąsiadów (dwóch młodzieńców koło osiemnastki), bierze szklankę z wodą jednego z nich i spragniony pije. Matka podrywa się energicznie, chwyta dziecko za rękę i ostrym ale przyciszonym tonem coś do niego mówi, odprowadzając do własnego stolika. Widać, że nie miażdży mu przedramienia, nie wyrywa ręki z barku, nie szarpie – nie stara się zadać „przypadkowego bólu” (co obserwuję jako powszechne w Polsce). Po prostu lekko karci głosem i stanowczo odprowadza. To najbardziej gwałtowna scena z udziałem dziecka jaką widzieliśmy przez trzy tygodnie. Ale to nie koniec. Jeden z osiemnastolatków wstaje z tą nadpitą wodą, stawia ją przed chłopczykiem, muska delikatnie jego policzek mówiąc coś uspokajającego i wraca do spotkania z kolegą. Matka miło ale dość zdawkowo dziękuje za wodę. I to tyle.

Scena z popołudniowego metra. Para starszych nastolatków, sprawiających wrażenie uczniów zawodówki wracających do domu z zajęć praktycznych. Są lekko spoceni, bez śladów odpicowania, ubogo, prawie roboczo ubrani, a ona zdaje się być naprawdę zmęczona. Dziewczyna jest bardzo drobna, dużo od niego niższa (choć on też jest niewysoki). Opiera się plecami o chłopaka. Ma przymknięte oczy, dla utrzymania równowagi sięga w tył i dziecięcymi dłońmi, nieco kurczowo trzyma się szerokich nogawek jego spodni. On lekko opiera swój podbródek na czubku jej głowy, a dłońmi – w skupieniu – delikatnie masuje jej kark i ramiona. Jakaż rozkoszna ulga na jej twarzy. A jaka uważna troska na jego. W idealnej harmonii oboje kołyszą się w nieregularny takt podrygującego wagonu. Scena wzrusza mnie ciepłem i intymnością ale i zadziwia. Jacy siedemnastolatkowie w Polsce, pochodzący w dodatku z robotniczego środowiska odważyliby się na tak publiczną emocjonalną odsłonę, prawie nagość? Albo w ogóle znaleźli takie uczucia i wzorce ich okazania…

Wiem, że w tym jest coś nierealnego. Muszą być gdzieś obszary „społecznego zła”, czy ZŁA po prostu. Wściekłość, zemsta, zazdrość, nienawiść, upokorzenie, gwałt. Nigdzie ich jednak przez naszą szybkę nie widać.

Ktoś ze znajomych został niedawno napadnięty. Trochę na własne życzenie. W złej dzielnicy zagłębił się w boczną uliczkę. Stracił właściwą perspektywę – wydało mu się, że jest „OBSERWATOREM życia” Buenos a nie jego UCZESTNIKIEM. Skądś pojawił się napastnik. Stanął przed nim zagradzając dalszą drogę. Chwycił go delikatnie za przedramię i stosując wzrokową perswazję, bez podnoszenia głosu poprosił niemal łagodnie: „Give me your many…”. Drugą rękę miał ukrytą na plecach (może miał tam jakąś broń?).  Z pobliskich bram scena była obserwowana przez kilku innych młodych mężczyzn bez lepszego w tej chwili zajęcia. To trochę jak zdesantowane cabeceo na milondze, tylko zamiast tandy – portfel.

 

Przy okazji donoszę bez zdziwienia, że zmiana tytułu z nijakich „Prawie wakacji” na medialne  „Mięsiste, wilgotne trochę rozchylone usta…” zrobił swoje. Klikalność w nowy tytuł skoczyła w jednostce czasu ponad dwukrotnie. Justynie i Ani przy okazji odpowiadam, że nie idę na ilość i nie „nakręcam” wyników, a jedynie zdumiałem się, że zasygnalizowana fizjologia w tytule spowodowała nagły rekord poczytności. Budzi to moje szczególne refleksje bo choć nie wiem kto czyta to co piszę, to wiem, że w 95% są to osoby, które trafiają tu NIE przypadkowo przez wyszukiwarki, tylko idą po linku z fb, albo prosto do bloga, a więc to świadome wybory a nie „robotowe” odpryski.

Mięsiste, wilgotne trochę rozchylone usta…

18 Maj, 2012

Hmmm… Ku własnemu zdumieniu zauważyłem właśnie niepokojącą prawidłowość, wskazującą na to, że nawet do mojego małego bloga wkradły się medialne zasady poczytności/oglądalności. Każdego dnia zaskakująco wiele osób przegląda moje notatki z Buenos. Kiedy jednak w tytule pojawia się coś tak nijakiego jak „wakacje”, oglądalność spada o 50% wobec średniej. Jeśli do tytułu wprowadzam trochę … fizjologii (odpowiednik „seksu i krwi” charakterystycznych dla bulwarówek) nawet jeśli jest nią tylko „zdrowa kupa” poczytność osiąga rekordowe poziomy. Postanowiłem więc zmienić tytuł dzisiejszego wpisu z „Prawie wakacje” na „Mięsiste, wilgotne trochę rozchylone usta…” i zobaczyć co się stanie. Przepraszam osoby, które poczują się w ten sposób jakkolwiek zmanipulowane czy ich uwaga nadużyta. Od razu zaznaczam, że w przypadku odniesienia tym nowym tytułem medialnego sukcesu, gotowym napisać coś naprawdę pikantnego… 😉

 

Prawie wakacje

Wczoraj, we czwartek spędziliśmy przyjemny dzień. Pogodna „złota jesień”, wakacyjny nastrój i każdy mógł robić to, co sprawia mu przyjemność podczas wakacji.

Na przykład Aldona i Arnaud mieli jakieś pół tuzina lekcji indywidualnych i grupowych plus kilka praktik z trenerami z DNI. Trochę byli zawiedzeni tym, że metro drugi dzień z rzędu nie działa w BsAs i musieli jechać taksówką zamiast zrobić szybki spacer do metra, z metra na zajęcia, truchcikiem do metra, znowu szybko z metra do domu … Nie wpadli na to, że można iść przez pół miasta i dopiero później wziąć taxi i zamiast z powrotem podwozić się pod sam dom, to znowu wysiąść kilka kilometrów wcześniej aby mieć zwyczajową odświeżającą przebieżkę. Poza A&A prawdopodobnie nikt w Buenos nie był zawiedziony awarią Subte. Po prostu kilka milionów ludzi zamiast siedzieć w smrodzie i przeciągach pod ziemią bez zdziwienia zaistniałym stanem rzeczy i bez szemrania wyległo na uliczne chodniki, do autobusów, taksówek albo zmieniło plany co właściwie i tak niczego nie zmieniło, bo jaka to różnica czy ktoś gdzieś się spóźnia albo nie przychodzi z powodu nieoczekiwanego zatrzymania metra na dwie doby czy z powodu spotkania dawno nie widzianego przyjaciela, z którym trzeba iść na pizzę?

Pierwszej połowy swojego dnia nie pamiętam co może oznaczać, że albo spałem kaszląc albo kaszlałem śpiąc, albo czytałem… . Ależ tak, czytałem usuwając się wciąż z drogi Pani Sprzątającej. Teraz sobie przypominam. Okropnie mnie rozpraszała. Chodzi o to, że ona szczotką do zamiatania sprząta wszystko. Naprawdę wszystko. Każda rzecz, o której pomyślicie, że stanowczo nie da się sprzątnąć szczotką do zamiatania w jej wykonaniu naturalnie się daje, mało tego – naturalnie najlepiej sprząta się właśnie szczotką. Może nieco ją krzywdzę. Dziewczyna używa jeszcze gumowej listwy (60-80 cm długiej) zamocowanej na kiju. Z definicji oznacza to przecież, że jakieś rzeczy lepiej jej sprzątać gumową listwą (chyba, że jednak kij i listwa służą bardziej do podpierania się w chwilach odpoczynku, albo co). Gdy zniknęła z tą szczotką do zamiatania i kijem z gumową listwą w małej toalecie (jakieś 60×90 cm w tym kibelek i umywalka z szafką), wydając odgłosy przypominające szermierkę kendo, po kwadransie nie byłem w stanie już nic przeczytać, tylko kompulsywnie przemyśliwałem co ona tam z tym sprzętem wyprawia. Moja wyobraźnia tak się rozbuchała, że dla własnego zdrowia psychicznego postanowiłem uciec ku względnej normalności –  na lunch.  Właśnie Joanna z Aldoną wróciły (jeszcze przed serią lekcji i praktik) z krótkiej wizyty w tangowym sklepie prowadzonym przez dziewczynę Tate, a może przez przyjaciółkę dziewczyny Tate – sam już nie wiem. Przyniosły ze sobą kilka bardzo obcisłych (w tych miejscach, gdzie w ogóle cokolwiek miały zakrywać) strojów do tanga. Więc A&A na swoje ekstremalne zajęcia, a my coś zjeść. Po drodze zrobiliśmy na wieczór rezerwację w naszej ulubionej i najlepszej jak dotąd w Buenos restauracji – „Social Paraiso” i przycupnęliśmy w jakimś bistro na sałatkę „mista” (Joanna) i żeberka (ja) oraz butelkę wina. Wakacyjnie rozmawialiśmy, gapiliśmy się przez wielkie okna na prowincjonalny uliczny ruch (wzmożony brakiem Subte), oplotkowywaliśmy kelnerkę i jakąś parę, a nawet nadnaturalnej wielkości gipsowego buldoga siedzącego na stoliku w centralnym miejscu v/v wejścia. Lekko wstawieni i w niezłych nastrojach dotarliśmy do domu na drzemkę i prysznic aby udać się z A&A na kolację.

Paraiso odkryłem osobiście jakiś czas temu w wyniku zgubienia się w okolicy domu. Na wszelki wypadek podaję adres i telefon: Honduras 5182/ tel 4831-4556. Od razu wiedziałem, że to „moje miejsce”. Oczywiście brak szyldu (tylko ledwie widoczny, matowy napis na szybie). Drzwi zamknięte i trzeba czekać aż obsługa podejmie decyzję czy cię wpuścić. Później możesz wyłącznie zrobić rezerwację (ale szczęśliwie bez deklarowania z góry co będziesz jadł) – nie przyjmują „gości z ulicy”. Wnętrze ascetyczne, bez żadnych pomysłów na „klimat”. Krótka karta. No i te fantazyjne, wielkie kolorowe tatuaże na odsłaniających się przypadkiem fragmentach kelnerskich łopatek, bioder, pępków…

Decydująca jednak była widziana przez szybę mina młodego mężczyzny lekko rozpartego na prostym, lecz wygodnie wyglądającym krześle, który lewą dłonią miął sporą, lnianą serwetę z ledwie widocznymi na  niej śladami czerwonego wina, a ręką prawą – trzymającą solidną łyżkę deserową – półprzytomnie i nieśpiesznie zgarniał coś z białego talerzyka. Wyraz lekko przymglonych oczu sugerował przebywanie w innym, lepszym świecie. Mięsiste, wilgotne trochę rozchylone usta okazywały spełnienie, które w kontekście innego miejsca można by wziąć za całkiem erotyczne. Delikatny strumyczek potu płynący od baczka ku śnieżnobiałemu, sztywnemu od krochmalu kołnierzykowi przewiązanemu eleganckim srebrzysto błękitnym krawatem podpowiadał, że jeszcze chwilę temu Latynos przeżywał ekscytującą kulminację ekscytujących doznań…

Następnego dnia byliśmy tam na lunchu, a sprawozdawanego dziś dnia na kolacji.

Opowiadanie o doznaniach w Social Paraiso ma podobny sens jak opowiadanie o doznaniach w tangowym objęciu. Ograniczę się zatem tylko do krótkiego, niemal formalnego komentarza i zdjęć. Po pierwsze obsługa jest bardzo dbała, a nie wyłącznie miła (co w Buenos stanowi prawdziwą rzadkość). Mówią też po angielsku i mają anglojęzyczną kartę. Po drugie jedzenie jest bardzo smaczne, a niektóre potrawy absolutnie rewelacyjne. Sposób serwowania gustowny, podkreślający smaki ale nie udziwniony.

Po trzecie ich desery mogą brać bez wstydu udział w dowolnej klasy konkursach cukierniczych. Na wszystkich nas zrobiły wielkie wrażenie domowej roboty lody o smaku pieprzu syczuańskiego podane w towarzystwie musu z mango, przystrojone wysuszonymi i chrupiącymi (chyba delikatnie skarmelizowanymi) plasterkami cytryny i jabłka o grubości i przeźroczystości szkiełka laboratoryjnego (niestety nie mamy na zdjęciu).

Po czwarte ich ceny należą do przeciętnych cen średniej klasy restauracji, a jakość odznacza się – moim zdaniem – kosmicznie na tle wszystkiego co tu widziałem i próbowałem (poza kawałem wołowiny z grilla, który można mieć wybitnej jakości w wielu miejscach).

Po kolacji okazało się, że A&A energetycznie odpadli i postanowili na wieczór zostać w domu. Moim zdaniem to złamanie dyscypliny dbałości o formę fizyczną – ten brak kilku marszobiegów i jeżdżenie taksówkami.

My z Joanną wybraliśmy się po sąsiedzku do Villa Malcolm (wiem, że miałem tam już nie chodzić, wiem) na Milongę Soho Tango. Kolejna aranżacja wnętrza, tym razem całkiem miła (zadziwiające jak im to łatwo przychodzi). Jednak niewiele osób, niezbyt wiele dobrze tańczących, a w dodatku nie sprawdziliśmy, że już o drugiej dziś koniec. Oboje okropnie kasłaliśmy, co jest już bardzo męczące i krępujące. Było „not bad” czyli słabo. Joanna postanowiła na koniec zabalować jeszcze z jakimiś poznanymi na wcześniejszych milongach Argentyńczykami w Canningu ale ten zamknęli zaraz o trzeciej.

Ja wróciłem spacerkiem na azymut – taka ciepła i piękna noc.

 

 

Absolutnie najgorszy wieczór. Jak dotąd.

12 Maj, 2012

Po kilku dniach obłożnego – jak się okazało – chorowania, wróciłem do pionu. Choć ja jeszcze na antybiotykach, a Arnaud właśnie rozpoczął swoją kolej, to zapowiadało się na pierwszy „od dawna” wspólny wieczór na milongowym chodzie. Postanowiliśmy podążyć za sugestią Cristiny i wybrać się na prawdziwie lokalną, elegancką tangową zabawę w clubie Cirkulo Trovador, Av. del Libertador 1031.

Obrazek

Przełożyliśmy nawet wcześniej zaplanowane na dziś wspólne wyjście z Eugenią i Sebastianem. Zdrzemnęliśmy się, odpicowaliśmy i o północy w dobrych nastrojach złapaliśmy taksówkę. Facet wyrzucił nas nie dokładnie pod adresem tylko na rogu ulicy, twierdząc, że wystarczy przejść przez światła, a on musiałby daleko okrążać, bo tu jeden kierunek, więc po co nabijać licznik. Zawsze miło zaoszczędzić kilka peso, więc podziękowaliśmy i w tę zimną jesienną noc potruchtaliśmy pod wskazany blok. Ale okazało się, że to Libertador 1030, a nie 1031. niby różnica jednego numeru ale w Buenos to nie byle co. Do 1031 trzeba przejść na nieparzystą stronę – to nie problem. Tylko, że na nieparzystej stronie jak okiem sięgnąć i w prawo i w lewo płot z kutego żelaza, a za nim tereny zielone i żadnych, żadnych cholernych budynków. Joanna wyciągnęła GPS, który niezwłocznie nas poinformował, że właśnie stoimy przed właściwym adresem. No, dobra więc po prostu trzeba znaleźć gdzieś bramę i jakiś budynek za bramą nadający się aby nazwać go Cirkulo Trovador (pewnie okrągły?). Po chwili marszu wzdłuż płotu, zdaliśmy sobie sprawę, że to może być beznadziejne – Argentyna to naprawdę duży kraj, w którym kilkadziesiąt rodzin trzyma w rękach własność do terenów wielkości mniej więcej dowolnie wybranych kilku krajów europejskich. Iść wzdłuż płotu do bramy, a później od bramy do „Cirkulo” może zabrać resztę nocy. Złapaliśmy więc znowu taksówkę i omówiliśmy sprawę z fachowcem (tzn. oni omówili, a ja się ogrzewałem, bo noc dziś cholernie zimna). Gość nie miał pewności ale z różnych poszlak wynikało, że brama i docelowe miejsce jest poza obszarem stolicy… . W tej sytuacji z bólem zrezygnowaliśmy (ale doświadczeni dwutygodniowym już pobytem znamy też ból alternatywny – ból płaconych rachunków). Dokąd zatem? Mimo protestów Joanny przegłosowaliśmy La Virutę – bo blisko domu i powrót na piechotę, bo nie byliśmy, a chyba trzeba ją zobaczyć, bo alternatywą jest coś co znamy.

 Obrazek

 

Obrazek

Zanim zdążyliśmy zmienić buty, do Joanny dodygotał i ustawił się na warcie co najmniej stuletni starzec, próbując nawet pomagać jej wyciągać buciki z woreczka aby było sprawniej i szybciej i żeby już mógł ją zdesantować. Poczym to zrobił, a na koniec oddygotał w poszukiwaniu kolejnej młodszej o kilka epok historycznych damy. Gdy spytaliśmy Asi jak jej było, odparła oburzona, że „on przecież w każdej chwili może umrzeć, więc jak można mu odmówić?!”.

Oczywiście sfrustrowani nieudanym początkiem wieczoru zamówiliśmy kolację i wino, co sfrustrowało nas jeszcze bardziej.

O którejś odbył się estradowy pokaz tanga. Oczywiście kolejni niesamowicie sprawni tancerze. Jednocześnie wyglądało to tak jakby postanowili publicznie połamać kręgosłupy i kończyny swoim partnerkom. Strasznie dużo cyrkowych wprost akrobacji, siły, agresji i zero wdzięku…

 

Obrazek

 

Siedzieliśmy z A&A przygnębieni i prawie nie tańcząć. Joanna jak zwykle miała prawdziwą kolejkę absztyfikantów. Ostatni choć młodziutki, to też w dygocie jak ten pierwszy starzec. Upalony do białości. Na tym postanowiliśmy zakończyć.

 Obrazek

Eugenia mówi o La Virucie, że jej jedynym atutem jest smaczna biała kawa i słodki rogalik. Nie mogę potwierdzić. Ani zaprzeczyć. Mogę za to wymienić, co z pewnością NIE jest ATUTEM La Viruty:

1/ restauracyjne menu – żarcie jest paskudne, wina również

2/ układ sali – nie sprzyja komunikacji między uczestnikami, ze dwadzieścia stolików jest potrącanych przez mężczyzn ciągnących nieprzerwanym strumieniem do kibla i z powrotem

3/ nagłośnienie – praktycznie uniemożliwia rozmowy, a konferansjer zapowiadający wszystko w stylu amerykańskich gali bokserskich pogłębia problem

4/ muzyka – właściwa milonga jest przerywana pokaźnymi blokami innej muzyki tanecznej (salsy i rock and rolla)

5/ parkiet – twardy kamień, który da się znieść ale na obrzeżach jest dramatycznie tępy, wielu niedoświadczonych, za to szalejących uczestników (bałagan i kolizje)

6/ słodycze, drobne słone przekąski i guma do żucia – sprzedawane przez starszego pana w męskiej toalecie na przemian z wydzielaniem klientom papieru…

7/ … starczy

Czas mija niepostrzeżenie

6 Maj, 2012

Jakaś lekko depresyjna ta dzisiejsza niedziela. Chmurno, chłodno, smutno. Aldonę boli gardło i atakuje ją „zimno”, Joanna przespała śniadanie (fakt, że jako jedyna była w nocy na milondze) a teraz pokasłuje i pochrumkuje, Arnaud czegoś niezadowolony z francuskiego internetowego systemu głosowania w wyborach, ja – mimo drugiej kawy – zapadam co chwila w stupor. W dodatku okazuje się, że w całym naszym dizajnerskim i jupiszonowskim mieszkaniu nie ma ani jednego wygodnego sprzętu do siedzenia i przez takie codzienne życie coraz bardziej boli mnie  rzyć i nad nią.

ObrazekObrazek

Ostatnio było ciepło i parno. Dla mnie ledwie do zniesienia, choć preferencje klimatyczne są wśród nas podzielone. Wszystko się lepiło, pranie nie schło. W metrze naprzemienne duszno-gorące porywy wichru o metaliczno-oleistym zapachu i huragany lodowatego zakurzonego przeciągu, pędzącego z jakichś wagonowych okien, z jakichś klimatyzatorów, z jakichś kolejowych katakumb.
W tym roku (wraz ze wzrostem cen taksówek) „Subte” i nogi stały się dominującymi środkami dla przemieszczania się. Bilet kosztuje 2,5 peso i można na nim jechać tak długo, aż wreszcie wyjdzie się na górę. Niestety linii jest tylko siedem i nie pokrywają centralnego Buenos nawet w przybliżeniu. Bywa więc, że trzeba gdzieś przedrałować dodatkowe 15 albo 25 przecznic. Niemal na każdym przystanku wsiadają mikrohandlarze – w tym wiele dzieci – i błyskawicznie roznoszą (kładąc na kolanach podróżnych) rozmaite  drobiazgi: chusteczki do nosa, długopisy, horoskopy, plany miasta itp. Następnie szybko wszystko zbierają bez słowa licząc, że ktoś z podróżnych kupi coś z litości (ceny oczywiście wyższe niż w sklepach). Jeśli zapłacisz tych kilka peso za coś tam, dzieciak przybija „piątkę”, rzuca ci się na szyję i cmoka w policzek. Możesz wówczas naprawdę z bliska poczuć jak pachnie świat „cartonieros” – zbieraczy i selekcjonerów ulicznych śmieci i odpadków. Zdaje się, że Argentyńczycy w ramach jakiejś solidarności społecznej doceniają takie działanie jako „pracę”, a nie „żebractwo”.
Wczoraj do naszego wagonu wszedł niewidomy chłopak, taszcząc gitarę elektryczną, głośnik ze wzmacniaczem, białą laskę i czapkę na drobne, po czym odstawił wirtuozerski koncert na długości kilku przystanków. Na koniec z przedziwną precyzyjną sprawnością japońskiego mistrza ceremonii parzenia herbaty zbierał pieniądze idąc do wyjścia z wagonu i taszcząc to wszystko omotany kablami, jednocześnie pogrywając jedną ręką na gitarze kawałki jakich nie powstydziłby się zawodowy rockman. Koleś otrzymał w nagrodę prawdziwy aplauz i garść miedziaków.

Obrazek

Nawet nie wiem kiedy minęły ostatnie doby. Żeby jakoś połapać się w mnogości działań i miejsc oraz zwiększyć prawdopodobieństwo, że będziemy się jakoś widywać założyliśmy kalendarz, do którego wpisujemy planowane lekcje (część z nich jest w domu więc trzeba „rezerwować” przestrzeń), milongi czy wspólne kolacje. Najczęściej śpimy krótko ale dwa razy na dobę, co u mnie potęguje i tak już silne odczucie nierzeczywistego upływu czasu (z różnych powodów wciąż żyję w połowie w czasie Buenos, a w części w czasie polskim, w dodatku wordpress jest zaprogramowany na jeszcze inny czas i nie umiem tego zmienić).

Każdego dnia nie mogę wyjść ze zdumienia nad miejscową specyfiką systemu finansowego. Znowu mam za sobą dwie godziny zmarnowane na nieudaną próbę przemiany dolarów w peso. Nie chcę już tego opowiadać ale to historie prawie nie do uwierzenia. Ograniczę się tylko do jednego detalu spośród całej serii zaskoczeń – w piątek w „naszym” banku otrzymałem numerek do okienka z wymianą waluty i po pół godzinie braku wszelkiego ruchu właściwej mi kolejki  „M” z trudem  uzyskałem informację, że wymienią mi moje dolary ale … tylko prawdopodobnie a za to „z pewnością” nie przed … wtorkiem! Do tego w odpowiedzi na moje pytanie „skąd dziś mogę wziąć peso” uzbrojona ochrona stanowczo usunęła mnie z „pola obsługi” do „pola oczekiwania na wezwanie”.
Z punktu widzenia Polaka w Buenos problem  z wymianą forsy ma konkretne konsekwencje. Płacąc kartą lub ciągnąc z bankomatu tracisz 5-8% na kursie wobec wymiany USD – peso, co przy kilku tysiącach dolarów wydanych przez miesiąć przekłada się np. na kolejną parę butów, które masz lub właśnie ich nie masz. W dodatku w niektórych miejscach proponują ci płatność gotówką w USD po kursie czarnorynkowym, czyli 25-30% lepszym niż płacenie kartą (więc też warto USD ze sobą tu nosić). Wczoraj właśnie z powodu zostawienia wszystkich USD w domu ominęła mnie okazja kupienia wody toaletowej w eleganckim sklepie „Juleriaque” w Abasto po przeliczniku 5,25 peso za dolara (zapłaciłem kartą z przelicznikiem 4,1 peso za dolara :-/

Obrazek

Zebraliśmy też kilka doświadczeń kulinarnych. Najpierw, kolejny raz przekonaliśmy się, że najlepsze knajpy w Buenos, to takie, których w ogóle nie widać, a jak już się je odkryje, to trudno sforsować zamknięte drzwi (patrz: case Parilla Cayetano w 2008 roku). Przez ponad tydzień szukaliśmy nagradzanej rok po roku w konkursach kulinarnych knajpki – Las Pizarras (Thames 2296) – na ulicy nieopodal naszego mieszkania w dodatku chodząc nią dwa razy dziennie z „otwartymi oczami” („będziesz szedł Thames w kierunku Plaza Italiano? Miej oczy otwarte na tę knajpkę !”) – bezskutecznie. Gdy wreszcie udało się ją przypadkiem zlokalizować, okazało się, że bez rezerwacji zapomnij. Gdy następnego dnia chcieliśmy zrobić rezerwację nikt nam nie otworzył drzwi (w głębi paliło się światło), ani nikt nie zechciał odebrać telefonu. Jeśli chcesz zjeść u nas kolację, po prostu postaraj się, wykaż odpowiednią determinację. Nie idziemy drogą tandetnego marketingu – mówi Szef Kuchni.

Obrazek

Obrazek
W zastępstwie poszliśmy do eleganckiej „Puro Arrabal” (Thames 1914). Zignorowaliśmy oczywisty sygnał negatywny – estetyczne nawiązania do tanga – i w konsekwencji naszej ślepoty dostaliśmy wysuszone i przypalone steki, a Aldona zamiast z jagnięciną dostała ravioli ze szpinakiem. Za to mieliśmy trzy gatunki oliwy z detaliczną instrukcją, która do ciabaty, która do sałatki, a która … już zapomniałem do czego. Producent oliwy był jednocześnie producentem wyjątkowego wina, a bukiety oliwy i wina wspaniale się uzupełniały, czy może równoważyły … w każdym razie trzeba było – z pewnością – za ten magiczny efekt coś zapłacić ekstra.

Obrazek

Z kolei w nagrodę przytomności umysłu – innego dnia – obok Abasto trafiliśmy na skromną bardzo przyjemną restaurację plus internetowy sklep rybny „Solo Pescados” („Same Ryby”) http://www.solo-pescados.com/ .

Obrazek

Wielka porcja świeżuteńkiej grillowanej ryby (potrafią zrobić ją 5-10 sekund za punktem krytycznym surowości, co daje cudowny smak i soczystość), wielka porcja znakomitego ryżu z owocami morza, świeża wielka mix-salat dla dwóch osób (wystarczyłaby pojedyncza), chrupiące pieczywo, butelka białego wina Chablis (z tych tańszych ale bardzo smacznego) = 184 peso.  Trochę boli ale do dziś to najlepsze jedzenie w Buenos jakie mieliśmy.

Obrazek

Kilka dni temu donosiłem, że A&A otworzyli „puszkę Pandory”. W domu poniewiera się coraz więcej woreczków z butami, sukienek, topów oraz męskich spodni „dla prawdziwych tangueros” (spodnie zasługują na oddzielny wpis ale najpierw musimy pójść na lunch itd.).

W sprawie milong nie wydarzyło się nic szczególnego. Dziś w nocy A&A i ja odmówiliśmy wyjścia, a Asia pojechała (dla bezpieczeństwa TAXI) na „Milongę 10” do Club Fulgor. Podobno byli sami młodzi lokalni wymiatacze na poziomie „europejskie mistrzostwo+”, a Asi nie szło zanadto (co mnie nie dziwi w kontekście „umiarkowanej” ilości wypitego w tym dniu wina). Teraz ćwiczy z Tate na dole w pokoju dziennym.

W piątek byliśmy wszyscy w Villa Malcolm (ostatni raz, ostatni raz, ostatni raz do cholery) na Tangocool  (o czym donosiłem na fb i teraz przytaczam niżej dla porządku).
Wyjścia do Villa Malcolm na Tangocool nie zaliczam do udanych (no ale jak płaci się 20 peso w tej powszechnej drożyźnie, to czego się spodziewać). Przede wszystkim wróciłem obolały jakby obito mnie kijami . Wcześniej odbyłem lekcję indywidualną z Vilmą Vega, która postanowiła przypomnieć mi czego uczyła mnie przed laty na temat naturalnego ruchu bez napięcia, ruchu skupionego na klarownym prowadzeniu, oczyszczonym z obciążających dodatków. Niby nic: proste kroki „on time”, „double time”, outside on left i on right, on time and double time, kross podczas double time outside, back ocho and thre steps forward in double time… “You don’t remember steps? As always Osito? O.K. Do, what you want but … LEAD me! I do not want to think what you want to do! I want be LEADED!!! Osito! LESS TENSION!!! DO NOT ADD NOT NESSESERY MOVES!!! Osito! You dance very, very well but … not with me!  LESS TENSION!!! Well, now is correct! Osito! LEAD ME and not shake me!  I AM PREGNANT! DO NOT SHAKE ME! Si, Osito, bueno! Now you care me, bueno Osito! Lead every signiora as pregnant. This was good lesson! See you on Monday!” Cmok.
Już zaraz gdy przestygłem po lekcji czułem, że to odchoruję ale po kilku tandach w Villi Malcolm z partnerkami, dającymi się prowadzić niejako w stanie nieważkości, z każdą chwilą czułem coraz więcej, przyczepów, kosteczek, ścięgien, mięśni, żył i struktur anatomicznych o których istnieniu wcześniej nie miał pojęcia. Co gorsza nie miałem pojęcia, że tak cholernie mogą one boleć zwłaszcza w wyniku naturalnego poruszania się bez zbędnego wysiłku. W dodatku lastrykowy parkiet jakiś taki bez talku i tępy wykręcał stawy…
Muzyka bardzo energetyczna i dość szybka (ale żadnego nuevo). Zdaniem Aldony trochę jak na zabawie w remizie. Cabeceo tylko dla zainteresowanych takimi starociami (czyli turystów). Miejscowa młodzież po prostu się zna i wyrywa się też tak po prostu. Nie było wielkiego tłoku ale za to niezły młodzieżowy bałagan na parkiecie. Trzeba jednak przyznać, że obyło się bez większych kolizji, a ci którzy wywijali – umieli to robić.
Przyjemnie było spotkać się w większym gronie: nasza czwórka, Szymon z Joanną i Eugenia z Sebastianem.  Chyba nikt z nas – poza Asią – nie miał szczególnego parcia na parkiet. A&A oraz E&S poszli trochę wcześniej. My zostaliśmy do końca ale więcej gadając i obserwując niż tańcząc. Już mnie nikt nie wyciągnie do Villa Malcolm – to nie dla mnie.

Obrazek

Wróciliśmy spacerkiem przez miasto pulsujące życiem jak w ciepły, wakacyjny wieczór, a nie jesienią.

Za to czwartkowa milonga Nino Bien (Centro Region Leonesa) zachwycająca.

ObrazekObrazek

To milonga z tradycjami gdzie przychodzi wielu Portenos i bywają stare legendy klasycznego tanga. Było relatywnie niewielu turystów. Kilka grupek bardzo zużytych facetów, którzy sprawiali wrażenie jakby nigdy nie skalali się uczciwą pracą, a każdą noc spędzali pijąc tani alkohol, rechocząc przy ordynarnych dowcipach, oceniając laski i stopień ich skandalicznego starzenia się, uwodząc turystki i opowiadając sobie wzajemnie szczegóły w kółko tych samych ostatnich – sprzed 20 lat – sukcesów. Trochę wystrojonych w prowincjonalnie wieczorowym stylu samotnych kobiet, których świetność przeminęła w objęciach tangowych Piotrusiów Panów dziś zainteresowanych bardziej dżinem niż ich abrazo. Sporo elegancko ubranych par: one w czarnych koronkach lub szyfonach, oni w garniturach i białych koszulach rozpiętych na głębokość 4 guzików i ukazujących bujne siwiejące kudły na  tle torsów o barwie cygarowego tytoniu. Twarze proste i nieco harde, dłonie spracowane, skóra charakterystyczna dla osób od lat pracujących na powietrzu. Trzech mistrzów sprzed pół wieku, rozrzuconych po sali w idealnie zrównoważony sposób i przyjmujących wyrazy szacunku od kolejnych mężczyzn ale przede wszystkim od kobiet w sposób nieco podobny do obrazków z „Ojca Chrzestnego”. Na głównym miejscu na sali v/v wejścia, ze złotymi sygnetami na palcach, wulkanem krwistej chusteczki wyskakującej z kieszonki na piersi czarnego garnituru, obowiązkowo rozpietą białą koszulą, brylantyną na włosach i miną mafioso z lat 30., w otoczeniu czarujących dam w średnim wieku (!) siedział sam Francisco Forquera, którego pokaz z innego czasu i miejsca poniżej:

Muzyka absolutnie klasyczna, z energią ale zmuszająca do odrobiny pokombinowania w tłoku. W szczycie wieczoru przestrzeń zapchana „jak w Buenos” i żadnych kolizji czy zakorkowań ruchu (przez wieczór miałem dwie minimalne obcierki z własnej nieostrożności)! Znakomity drewniany parkiet z desek cudownie śliski.
Rozsadzenie gości nie było tradycyjne z podziałem na różnopłciowe strony ale dawało się wyróżnić sektory, obszary skupiające Panie lub Panów lub pary i większe towarzystwa. Cabeceo obowiązkowe, choć wspomagane męskimi przechadzkami między stolikami – ręce w kieszeniach, ramiona lekko uniesione, brylantyna we włosach, krok kołyszący, brew uniesiona, oko taksujące damskie zainteresowanie. Sam też spróbowałem (poza brylantyną) – zadziałało.

Obrazek
Joanna miała ogromne powodzenie i wróciła jakby nieco mniej chora ;-). A&A jak zwykle w swoim gronie (choć w nawiasie można donieść, że Aldona zaczyna potańcowywać z „obcymi”). Ja wybrałem odległą miejscówkę wśród miejscowych pijaczków i amancików i co dawało znakomity ogląd skomplikowanych relacji społecznych rozgrywających się między bywalcami. Obok kilku sukcesów otrzymałem też od tanguer z miejscowej elity dwie subtelne i grzeczne odmowy na odległość. Ale też spotkał mnie wielki komplement. Gdy zacząłem się zbierać, zapłaciłem za swoją kawę i wodę 24 peso i wróciłem do stolika aby zmienić buty zastałem na moim krześle siedzącą damę koło 45, czarna suknia na wysportowanej sylwetce, głębokie zmarszczki wokół błękitnych oczu, burza mocno utlenionego blond i jakaś śmiała nawijka po hiszpańsku. Wolno i wyraźnie po angielsku powiedziałem jej że nie mówię po hiszpańsku. Natychmiast spytała mnie „englisz?”. Si Seniora odparłem, „I speak English”. Chwyciła mnie mocno i stanowczo za przegub ręki i machnęła głową ku parkietowi. „Dans” – powiedziała stanowczo przechodząc gładko na angielski.

To była bardzo, bardzo przyjemna tanda. I wieczór.